Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIX.
RACHUNKI PANA BAISEMEAUX DE MONTLEZUN.

Siódma godzina wybiła na zegarze kościoła Ś-go Pawła, kiedy Aramis konno, ubrany po mieszczańsku, nie mając innej broni, prócz noża myśliwskiego przy boku, minął ulicę Małej Muzy i stanął wprost ulicy Wieżyczek, pod bramą zamku Bastylji.
Straż zatrzymała Aramisa, zapytując dość ostro, co go tu sprowadza. Aramis ze zwykłą sobie grzecznością odpowiedział, iż przybywa tu dla pomówienia z panem Baisemeaux de Montlezun.
Szyldwach natychmiast dał znać podoficerowi, przechadzającemu się w dość obszernym dziedzińcu, który, dowiedziawszy się o co idzie, pobiegł do oficera z głównego sztabu gubernatora Bastylji. Oficer wysłuchawszy żądania Aramisa, prosił, aby zechciał zaczekać, a sam postąpił kilka kroków naprzód, znowu zawrócił i zapytał o nazwisko.
— Nie mogę panu wymienić, — odparł Aramis; — ale, zechciej wiedzieć, iż mam do zakomunikowania panu gubernatorowi coś ważnego, że zgóry zaręczyć mogę, iż pan de Baisemeaux, ujrzawszy mnie będzie zachwycony. Nadto gdy mu pan powiesz, iż jestem osobą której oczekuje 1-go czerwca, przekonany jestem, że sam wybiegnie na moje spotkanie.
Oficerowi nie mogło pomieścić się w głowie, aby tak ważna figura, jak pan gubernator, trudzić się miał dla tak nieznaczącej figurki, jaka był mizerny mieszczanin, przybywający na koniu.
Co prawda, wszystko dobrze się składa, mój panie. Pan gubernator przygotowywa się do wyjazdu, tam w dziedzińcu stoi zaprzężona kareta; nie będzie więc miał potrzeby wychodzić na spotkanie pana, lecz zobaczy się z nim w przejeździe.
Aramis skinął potakująco głową; nie życzył sobie, aby miano o nim zbyt wysokie wyobrażenie; w milczeniu więc czekał cierpliwie wsparty na łęku od siodła. Dziesięć minut upłynęło zaledwie, gdy zaturkotała kareta gubernatorska. Słychać było, że zatrzymuje się przed drzwiami. Ukazał się gubernator, wsiadł i gotów był do odjazdu.
Nagle ujrzał Aramisa na koniu, oczekującego na podwórzu.
W tejże chwili wydaj okrzyk radości; wysiadł a raczej wyskoczył z karety i, dopadłszy do Aramisa rozpływał się w przeproszeniach, pochwycił go za obie ręce i ściskał z zapałem, że o mało ich nie ucałował.
— Przywiozłem pięć tysięcy pistolów — rzekł zcicha Aramis.
Oblicze guberatora tak się rozjaśniło, iż, gdyby więźniowie zobaczyli go w tej chwili, sądzićby mogli, że jakiego księcia krwi przyjmuje u siebie.
Udali się tedy do mieszkania gubernatora.
Dość okazały przedsionek, schody z białego kamienia, prowadziły do apartamentów Baisemeaux. Ten ostatni przebył przedpokój, salę jadalną, gdzie przygotowywano do śniadania, otworzył ukryte drzwiczki, i zamknął się wraz ze swoim gościem w gabinecie, którego okna skośnie wychodziły na dziedzińce i stajnie.
Baisemeaux ze czcią prawdziwie nabożną, właściwą ludziom przejętym wdzięcznością, usadził prałata w fotelu. Gubernator sam wszystko przygotował, fotel z oparciem na ręce, poduszkę pod nogi, stolik na kółkach, aby można było na nim wesprzeć dłonie. Własnoręcznie też złożył na tem stoliku, z przejęciem czysto religijnem worek złota, wniesiony na górę przez jednego z żołnierzy, który to uskutecznił z niezwykłą powagą. Żołnierz wyszedł. Baisemeaux zamknął drzwi za nim, zasłonił firankę u jednego okna i zajrzał w oczy Aramisowi dla przekonania się czy dostojny prałat nie potrzebuje czego jeszcze.
— O!... tak!.. — począł gubernator, stojąc przed nim — nie przestajesz być, monsiniorze, jednym z ludzi najwierniej dotrzymujących słowa.
— W interesach tego rodzaju, drogi panie Baisemeaux, słowność nie jest cnotą, lecz najświętszym obowiązkiem.
— Tak, rozumiem, w interesach; lecz sprawa ta nie przynosi ci, monsiniorze, żadnej korzyści, jest to tylko przysługa, którą mi wyświadczasz.
— Dajmy temu pokój!... drogi panie Baisemeaux, przyznaj jednakże, iż pomimo całej mojej słowności, nie byłeś przecie wolnym od pewnego niepokoju.
— Co do zdrowia pańskiego, zapewne, — wybełkotał Baisemeaux.
— Chciałem tu być już wczoraj, lecz było to niepodobieństwem, gdyż byłem zbyt zmęczony — ciągnął dalej Aramis.
Baisemeaux pośpieszył wsunąć pod krzyż gościa drugą jeszcze poduszkę.
— Ale, — począł znowu Aramis, — postanowiłem sobie odwiedzić pana dziś wczesnym rankiem.
— Niezrównanie dobry jesteś, monsiniorze.
— A pośpiech wyszedł mi na dobre, o ile mi się zdaje.
— Czemuż to, monsiniorze?..
— Bo zabierałeś się pan do odjazdu.
Baisemeaux pokraśniał.
— W istocie, — rzekł, — miałem wyjechać.
— Przeszkadzam ci tedy?...
Zakłopotanie, gubernatora stawało się widocznem.
— Zawadzam ci, nieprawdaż — dodał Aramis, spojrzawszy złośliwie na biednego Baisemeaux. — Gdybym był o tem wiedział, nie byłbym tu przyjechał.
— A!.. monsiniorze, jak można przypuszczać, abyś ty, panie, przeszkadzał mi kiedykolwiek!...
— Przyznaj, że wybierałeś się na poszukiwanie pieniędzy!...
— Nie!... — bełkotał Baisemeaux — nie, przysięgam, miałem tylko....
— Czy pan gubernator pojedzie jeszcze do pana Fouquet?... — odezwał się z dołu głos zastępcy komendanta.
Baisemeaus skoczył, jak szalony, do okna.
— Nie, nie, — krzyknął rozpaczliwie. — Któż tam u djabła, prawi o panu Fouquet?... Czy się tam popili, czy co?... Czemu przeszkadzacie mi, gdy jestem zajęty?...
— Wybierałeś się pan do pana Fouquet? — odezwał się Aramis, zacinając wargi; — do opata, czy też do intendenta?...
Baisemeaux miał wielką ochotę skłamać, lecz zabrakło mu odwagi.
— Do pana nadintendenta — rzekł.
— Widzisz pan zatem, że potrzebowałeś pieniędzy, skoro wybierałeś się do tego, który je daje.
— Ależ nie, monsiniorze.
— O!.. pan nie ufasz mi.
— Drogi mój panie, tylko niepewność i brak wiadomości o miejscu twego pobytu....
— A!.. dostałbyś był u pana Fouquet pieniędzy, kochany panie Baisemeaux, to człowiek z ręką otwartą.
— Przysięgam ci, panie, iż nigdybym nie ośmielił się prosić pana Fouquet o pieniądze. Chciałem go tylko zapytać o pański adres, nic więcej.
— Pana Fouquet o mój adres?... — wykrzyknął Aramis, robiąc mimowolnie wielkie oczy.
A tak, — odezwał się Baisemeaux, zmieszany spojrzeniem prałata — tak, rozumie się, pana Fouquet, ale...
— Niema w tem nic złego, kochany panie Baisemeaux, tylko zadaję sobie pytanie, czemu tam chciałeś szukać mego adresu.
— By do pana napisać.
— Rozumiem to, — rzekł z uśmiechem Aramis; — ale nie o tem chciałem mówić; nie pytam pana, na co ci był potrzebny mój adres, lecz dlaczego do pana Fouquet udać się miałeś po niego.
— A!.. — rzekł Baisemeaux, — ponieważ do pana Fouquet należy Belle-Isle....
— Cóż stad?...
— A Belle-Isle należy do djecezji Vannes, gdzie pan jesteś biskupem.
— Kochany panie Baisemeaux, skoro wiedziałeś, iż jestem biskupem Vannes, nie potrzebowałeś zatem pytać o mój adres pana Fouquet.
— Jakto, mój panie, — rzekł Baisemeaux, czując się przypartym do muru, — miałżebym popełnić jaką nieroztropność?... Jeżeli tak jest, proszę cię o przebaczenie.
— Cóż znowu!... A czemże mógłbyś ja popełnić?... zapytał za spokojem Aramis.
I, nadając swej twarzy wyraz pogodny i darząc gubernatora uśmiechem, Aramis pytał się sam siebie, jakim sposobem Baisemeaux, nie znając jego adresu, wiedział jednak, iż Vannes było jego rezydencją.
— Wyjaśnię to, — rzekł sobie w duchu.
Następnie odezwał się głośno:
— Słuchaj!.. gubernatorze kochany — rzekł, — czy chcesz, byśmy załatwili nasze rachuneczki?..
— Jestem na rozkazy. Lecz powiedz mi wprzód monsiniorze...
— Co takiego?..
— Czy nie zrobisz mi zaszczytu zasiąść, jak zwykle do śniadania ze mną?...
— Czemuż nie, jak najchętniej.
— Rad jestem bardzo!..
Baisemeaux po trzykorć uderzył w blaszkę.
— Co to ma znaczyć?.. — zapytał Aramis.
— To znaczy, że mam kogoś na śniadaniu, więc służba powinna stosownie do tego postępować.
— Tam do djabla!... i dzwonisz trzy razy. Wiesz co, kochany gubernatorze, wygląda to tak, jak gdybyś robił sobie ze mną ceregiele?...
— O!... bardzo proszę!... Zresztą, wszystko to, na co się mogę zdobyć, aby przyjąć cię, panie, jak mogę najlepiej.
— Dlaczego?...
— Ponieważ żaden panujący nie zdobył się na tyle, coś ty mi, panie, wyświadczył!...
— Znowu zaczynasz!...
— Nie, już nie, panie.
— Mówmy o czem innem. Powiedz mi pan raczej, czy robisz interesa w Bastylji?..
— Jako tako.
— Zatem więźniowie opłacają się?...
— Nie zanadto.
— O!.. do djabła!...
— Pan Mazarini niedość był ostry.
— A!.. rozumie się, dla ciebie potrzebne byłyby rządy podejrzliwe, jak za dawnego kardynała.
— Tak, za tamtego sprawy szły dobrze. Brat szarej Eminencji zrobił majątek.
— Wierzaj mi, drogi Baisemeaux, — rzekł Aramis, nachylając się do gubernatora, — młody król wart starego kardynała. Jeżeli starość ma swoje nienawiści, przezorności, obawy, młodość zato ma uniesienia gniewu i nieufności. Czy spłaciłeś trzyletnie zyski Douvierowi i Tremblay?...
— O!.. tak, mój Boże.
— Tym sposobem pozostaje ci tylko do spłacenia pięćdziesiąt tysięcy liwrów, które przyniosłem.
— A tak.
— Żadnych więc nie masz pan oszczędności?
— A!.. monsiniorze, płacąc tym panom przypadające raty przysięgam, iż wszystko im oddaję, co tylko zarabiam. Właśnie to samo mówiłem wczorajszego wieczoru panu d‘Artagnan.
— A!.. — wykrzyknął Aramis, a oczy mu zabłysły, lecz przygasły natychmiast, — a!... widziałeś się wczoraj z d‘Artagnanem!.. Jakże się miewa ten drogi naszemu sercu przyjaciel?...
— Wyśmienicie.
— I cóżeś mu jeszcze mówił, panie Baisemeaux?..
— Mówiłem mu jeszcze, — kończył gubernator, niczego się nie domyślając, — mówiłem mu, że za dobrze karmię swoich więźniów.
— Iluż ich masz?... — od niechcenia zapytał Aramis.
— Sześćdziesięciu.
— E!... e!... liczba dość okrągła!...
— A!.. monsiniorze, niegdyś były takie lata, że po dwustu ich było.
— W każdym razie, jest ich conajmniej sześćdziesięciu. Niema na co jeszcze narzekać!...
— Zapewne, że nie, gdyż każdemu innemu, a nie mnie, każdy z nich przynosićby powinien po sto pięćdziesiąt pistolów.
— Sto pięćdziesiąt pistolów!...
— Zechciej pan policzyć; za księcia z krwi królewskiej, naprzykład, mam dziennie pięćdziesiąt liwrów.
— Tylko że takiego więźnia nie masz, o ile mi się zdaje, — z lekkiem drżeniem w głosie przemówił Aramis.
— Nie, dzięki Bogu!... chciałem powiedzieć, na nieszczęście.
— Na nieszczęście?...
— Bez wątpienia, wtedy bowiem opłacałaby się moja posada.
— To prawda.
— Za każdego marszałka Francji trzydzieści sześć.
— Lecz i marszałków nie masz pan w tej chwili, nieprawdaż?
— Niestety!... nie mam, wprawdzie generałowie dywizyj i brygady liczeni są po dwadzieścia cztery liwry, ale jest ich tutaj tylko dwóch.
— A!.. a!...
— Po nich jeszcze pozostają radcowie parlamentu, którzy mi przynoszą piętnaście liwrów.
— A ilu ich masz?...
— Czterech.
— Nie wiedziałem o tem, że radcowie dają taki dochód.
— Tak, ale z piętnastu spadam natychmiast potem na dziesięć.
— Na dziesięć?...
— Tak, za zwyczajnego sędziego, za obrońcę, za duchownego, dziesięć liwrów; mam ich siedmiu.
— Więc ci dają duże dochody?
— Ależ, panie, gdy chcę mieć piękną rybę, płacę za nią cztery do pięciu liwrów; kurczę, jak się należy, kosztuje mnie półtora liwra. Tuczę ja sam niemało tego drobiazgu, lecz muszę kupować ziarno, a nie wyobrażasz sobie pan jakie zastępy szczurów znajdują się u nas.
Aramis pogrążony był w rozpamiętywaniu.
— W Bastylji, — ciągnął Baisemeaux, — jadają trzy razy dziennie; więźniowie w braku zajęcia, ciągleby tylko jedli; takim sposobem, osobnik dzesięcio-liwrowy kosztuje mnie siedem liwrów i dziesięć sous.
— Masz słuszność, drogi gubernatorze, to nie jest wiele; ale czy nie masz więźniów niżej dziesięciu liwrów?...
— I owszem!.. mamy tu mieszczanina i adwokata.
— O!.. to co innego!.. Na ile są otaksowani?
— Na pięć liwrów.
— A czy oni jadają?...
— Ba!.. ale pojmujesz pan, że nie codzień daje się im łososia lub kurczę tuczone, ani też wino hiszpańskie przy każdem jedzeniu; w każdym razie jednak spotykają się trzy razy na tydzień przynajmniej z bardzo dobrym obiadem.
— Ależ to prawdziwa filantropia, kochany gubernatorze, ty się formalnie rujnujesz.
— Nie. Chciej pan to zrozumieć: Kiedy piętnasto-liwrowemu nie daję kury lub kurczęcia, lub gdy dziesięcio-liwrowy zostawi jakie resztki, posyłam je pięcio-liwrowym; i to dobre dla takich biedaków, gdy chociaż ochłapki dostaną. Cóż pan chcesz!... Wypada mieć litość nad nimi.
— A na pięcio-liwrowych co możesz mieć przypuszczalnie?..
— Trzydzieści sous.
— O!.. jakże zacny z ciebie człowiek, Baisemeaux!...
— Dziękuję!...
— Nie, doprawdy, ja szczerze to mówię.
— Dzięki, dzięki, monsiniorze. Sądzę bowiem, iż teraz masz słuszność zupełną. Czy pan wiesz, na czem cierpię najwięcej?..
— Nie.
— Otóż na tem drobnem mieszczaństwie i woźnych trybunału, oszacowanych na trzy liwry. Oni karpi z Renu, ani jesiotra z La Manche nie często widują.
— A czy od tych pięcio-liwrowych nie pozostaje wypadkiem cośkolwiek?...
— O!... monsiniorze, nie sądź, abym był takim kutwą, ja uszczęśliwiam takiego mieszczucha, lub woźnego trybunału, dając mu skrzydełko kuropatwy, kawałek sarniego, trochę pasztetu z truflami, bo on nigdy potraw nie widział, chyba w snach swoich, a ostatecznie są to pozostałości po dwudziesto-czteroliwrowych; on je, pije, a przy deserze krzyczy: Niech żyje król!.. i błogosławi Bastylję. O!.. ci to mnie pod niebiosy wynoszą, a więzienie opuszczają z żalem.
Zauważyłem nawet, że niektórzy więźniowie uwolnieni, natychmiast prawie tak się zasługiwali, aby ich napowrót zamknięto. A dlaczegóżby to robili, jeśli nie dla rozkoszowania się moją kuchnią.
Aramis uśmiechnął się z powątpiewaniem.
— Pan się uśmiechasz?...
— Rozumie się.
— Powiadam panu, iż mamy te same nazwiska trzykrotnie wpisywane do ksiąg w ciągu dwóch lat.
— Ażeby uwierzyć, musiałbym przekonać się o tem naocznie.
— O!.. mogę to panu pokazać, chociaż wzbronionem jest obznajmiać przybyłych ze spisem więźniów. Jeżeli jednak chodzi ci o to, monsiniorze, aby na własne oczy...
Baisemeaux podszedł do szafy i wydobył z niej ogromną księgę.
Aramis powiódł za nim gorejącemi oczyma.
Baisemeaux powrócił, położył na stole księgę, przez chwilę karty przewracał i zatrzymał się na literze M.
— Patrz pan — odezwał się — tutaj naprzykład widzi pan.
— Co takiego?...
— „Martinier, styczeń 1659 r. Martinier, czerwiec 1660 r. Martinier, marzec 1661 roku, pamflety, mazarinady, ect.“ Pojmujesz pan, że mazarinady nie pakowano do kozy; jegomość zadenuncjował się sam, żeby go zamknięto. A w jakimże to celu, panie?... ot ażeby wyjadać przysmaczki z mojej trzyliwrowej kuchni.
— Trzyliwrowej!... biedaczysko!...
— Tak, monsiniorze; do najniższego stopnia należą poeci, dla nich, jak i dla mieszczanów oraz woźnych trybunału jedna i ta sama kuchnia; lecz, jak mówiłem, tym właśnie robię prawdziwe niespodzianki.
Aramis machinalnie przewracał karty w księdze, nie zdradzając najmniejszego zainteresowania przy czytaniu nazwisk.
— W 1661 roku, widzi pan — mówił Baisemeaux — osiemdziesiąt rubryk w regestrze, w którym zapisuje się wejście więźnia do Bastylji; w 1659, także osiemdziesiąt.
— Ah!... Seldon — odezwał się Aramis — zdaje mi się, iż znam to nazwisko... Wszak to pan opowiadałeś mi o tym młodym człowieku?...
— Tak!.. tak!.. student ladaco, który złożył dwa wiersze łacińskie....
— Biedaczysko!.. za marny dwuwiersz!...
— Do licha!..łatwo to panu powiedzieć!... a czy pan wiesz, że przeciw jezuitom go zrobił?....
— Wszystko jedno, kara wydaje mi się za ciężka.
— Niema go co żałować; w roku przeszłym zdawałeś się pan interesować nim.
— Bez wątpienia.
— Otóż, ponieważ zainteresowanie się pańskie jest tu wszechwładne, od tej pory traktuję go jak piętnasto-liwrowego.
— Zatem na równi z tym — rzekł Aramis, wciąż przeglądając księgę i zatrzymując wzrok na jednem z nazwisk następującem po Martinierze.
— Narówni z tym właśnie.
— Czy to Włoch jaki ten Marchiali?... — zagadnął Aramis, wskazując palcem nazwisko, które zwróciło jego uwagę.
— Sza!.. — odezwał się Baisemeaux.
— Czemu, sza?... — rzekł Aramis, kurcząc mimowolnie białe palce.
— Zdawało mi się, że wspominałem już panu o tym Marchialim.
— Nie, pierwszy raz słyszę to nazwisko.
— Może być, musiałem o nim mówić, nie wymieniając go.
— O!.. musi to być stary grzesznik?... — zagadnął Aramis z sztucznym uśmiechem.
— Przeciwnie, bardzo młody.
— A!.. a!... to musi być wielkim jego występek?...
— Nie do przebaczenia!...
— Zdrajca?..
— Eh!... nie. Jest to ten, co...
I Baisemeaux nachylił się do ucha Aramisa, robiąc z obu dłoni trąbkę akustyczną.
— Jest to ten, co śmie być podobnym do...
— A!.. tak, tak... — przerwał mu Aramis. — Istotnie, przypominam sobie, że opowiadałeś mi o nim w przeszłym roku; lecz występek ten wydał mi się niezwykle małym.
— Małym!...
— A raczej mimowolnym...
— Monsiniorze, wcale nie mimowolnie przybiera się takie podobieństwo.
Zapomniałem, a to fakt. Lecz słuchajno, kochany gospodarzu — rzekł Aramis, zamykając księgę — zdaje mi się, iż nas wołają.
Baisemeaux wziął księgę ze stołu, zaniósł z pośpiechem do szafy, zamknął i klucz schował do kieszeni.
— Czy pozwolisz na śniadanie, monsiniorze?... — zapytał. — Wołają nas rzeczywiście.
— I owszem, drogi gubernatorze.
I poszli do sali jadalnej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.