Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.
GRA U KRÓLA.

Fouquet obecny był na grze u króla. Zdawać się mogło, że odjazd Buckinghama stał się balsamem na wszystkie te serca, przedtem tak rozjątrzone.
Brat królewski, promieniejący radością, porozumiewał się z matką tysiącem znaków, pełnych czułości. Hrabia de Guiche nie mógł się rozstać z Buckinghamem, i pomimo zajęcia się grą, rozmawiał z nim o jego przyszłej podróży. Buckingham, zamyślony i smutny, jak człowiek mężnego serca, gdy raz już coś postanowi, słuchał mowy hrabiego i od czasu do czasu posyłał bratowej królewskiej spojrzenia, pełne żalu i bezbrzeżnej pieszczoty.
Księżna pogrążona w upojeniu, myśl całą miała zwróconą na grającego z nią króla; książę żartował z niej trochę z powodu jej znacznej wygranej; a de Guiche nie był w stanie ukryć najwyższej radości.
Księżna przyjmowała chętnie uśmiechy, nadskakiwania i westchnienia Buckinghama obecnego; lecz wzdychać, uśmiechać się i padać na kolana zdaleka, naco się to zdało?... Podmuchy cieśniny, które ładowne okręty porywają, czyli można wiedzieć, gdzie zanoszą westchnienia?... Książę zmiany tej nie taił przed sobą; serce też jego śmiertelnie nią było zranione. Tkliwy, szlachetny i zdolny do głębokiego przywiązania, przeklinał dzień, w którym namiętność opanowała jego serce. Chłodły też stopniowo spojrzenia, rzucane na bratowę królewską, pod lodowem tchnieniem jego smutnych myśli. Nienawidzieć nie był jeszcze w stanie, lecz dość miał siły, aby nakazać milczenie burzy, która wrzała w jego sercu.
W miarę odgadywania tej zmiany, księżna podwajała swój czar, czując, że go utracą; umysł jej, zrazu trwożliwy i wahający, objawił się świetnymi błyskami; za jakąbądź cenę pragnęła stać się tak wspaniałą, aby przyćmić nawet króla.
Stało się, jak chciała. Królowe, pomimo swego dostojeństwa; król, pomimo uszanowania, nakazanego etykietą, wszyscy zostali przyćmieni.
Sztywne i wymuszone królowe dały się zrazu ugłaskać i śmiały się wraz z innymi. Pani Henryka, królowa matka, olśnioną była tym blaskiem, odzywającym się w jej rodzie, dzięki niepospolitemu umysłowi wnuczki Henryka IV-go.
Ludwik, jako młodzieniec, po drugie jako król, zawistny o wszelką wyższość w otoczeniu swojem, nie był w stanie oprzeć się złożeniu broni przed tą czysto francuską swawolą, spotęgowaną angielską wesołością.
Począwszy od tego wieczora, księżna zyskała powodzenie, zdolne zawrócić głowy tym nawet, co światło dzienne ujrzeli w wyższych sferach, tronem zwanych, i są jakby się zdawało niedostępnymi podobnym zawrotom, pomimo wysokości, na jakiej stoją. Od tej chwili począwszy, bratowa nabrała znaczenia w oczach Ludwika XIV-go. Buckingham patrzył na nią, jak na zalotnicę, godną najsroższych męczarni. De Guiche jak na bóstwo spoglądał. Dworzanie, jak na gwiazdę wschodzącą, której blask stać się miał ogniskiem wszelkich łask i potęgi.
A jednak kilka lat temu zaledwie, Ludwik XIV-ty nie raczył nawet ręki podać do tańca tej brzydocie, którą dzisiaj najwyraźniej się zachwycał.
Jakkolwiek hiszpanka i siostrzenica Anny Austriackiej, młoda królowa, kochając króla nie umiała ukryć przygnębienia.
Anna Austrjacka, umysłu spostrzegawczego, jak wszystkie kobiety, a jak królowe dumna, zrozumiała uczucia synowej i nie czekając, dała znak do rozejścia. To skłoniło młodą królowę, iż, powstając, przerwała zabawę i odeszła w głąb swoich apartamentów. Król nie zauważył prawie jej odejścia pomimo, iż okazała pewien smutek i nagłą niedyspozycję.
Opierając się na prawach etykiety, która począł wprowadzać, jako główny żywioł w stosunkach towarzyskich, Ludwik XIV nie okazał najmniejszego wzruszenia; podał rękę bratowej, nie spojrzawszy nawet na brata, i odprowadził ją aż do drzwi jej apartamentów. Zauważono, iż u progu drzwi, Jego Królewska Mość, wolny od wszelkiego przymusu, lub może ulegając silnemu wzruszeniu, wyrzucił z głębi piersi ciężkie westchnienie.
Kobiety, gdyż oku ich nic nigdy nie ujdzie, jak panna Montalais naprzykład, nie omieszkały szepnąć swoim towarzyszkom.
— Król westchnął.
— Księżna westchnęła.
I tak było w istocie.
Księżna westchnęła cichutko, lecz z miną o wiele groźniejszą dla królewskiego spokoju.
Król powrócił do sali gry i chciał z wielu osobami pomówić, lecz widocznem było, że umysł jego stał się mocno roztargnionym.
Pomylił się w rachunkach, z czego nie omieszkali skorzystać przeróżni panowie. To też Manicamp, jakkolwiek mocno zwykle roztargniony, o czem nasi czytelnicy nie wątpią, choć człowiek najuczciwszy w świecie, zebrał na czysto, sposobem najprostszym, ani mniej ani więcej, tylko dwadzieścia tysięcy liwrów, porozrzucanych na suknie, do których, o ile się zdawało, nikt prawnie przyznać się nie mógł.
Król nie odzyskał przytomności umysłu, aż do chwili, w której pan Colbert, czatujący od pewnego czasu, zbliżył się, i chociaż z wielką uniżonością, lecz natarczywie, jedną z rad swoich szepnął do królewskiego ucha, mocno jeszcze oszołomionego. Rada ta wytrzeźwiła Ludwika, i, bezwłocznie spojrzawszy przed siebie, rzekł:
— Czy tu już niema pana Fouquet?
— I owszem, i owszem. Najjaśniejszy Panie — odezwał się w odpowiedzi głos nadintendenta, zajętego rozmową z Buckinghamem.
Zbliżył się. Król od niechcenia, lecz grzecznie postąpił ku niemu.
— Wybacz, panie nadintendencie, jeżeli przerywam ci rozmowę — rzekł — lecz gdziekolwiek jestem, tam wzywam cię, gdy potrzebuję.
— Zawsze gotów jestem na usługi króla — odparł Fouquet.
— A przedewszystkiem twoja kasa — rzekł, śmiejąc się król, lecz śmiech ten zabrzmiał fałszywą nutą.
— O! kasa jak najwięcej — z chłodem odpowiedział Fouquet.
— O to też mi chodzi, panie nadintendencie. Chcę wyprawić uroczystość w Fontaineblau, mająca trwać przez dwa tygodnie. Potrzebuję zatem...
— Ile?... — zagadnął Fouquet.
— Czterech miljonów — wycedził król, odpowiadając na pełen okrucieństwa uśmiech Colberta.
— Czterech miljonów?... — powtórzył z głębokim ukłonem Fouquet. A paznogcie jego, zagłębiwszy się w ciało, zarysowały mu na piersiach krwawą bruzdę, choć twarz ani na chwilę nie straciła pogodnego wyrazu.
— Tak, panie — rzekł król.
— Kiedy, Najjaśniejszy Panie?
— Ależ... kiedy będziesz mógł... To jest... nie... jak można najprędzej.
— Trzeba na to czasu.
— Czasu!... — zwycięsko wykrzyknął Colbert.
— Czasu na policzenie talarów — rzekł nadintendent z wyniosłą pogardą — a więcej nad jeden miljon niepodobna odliczyć i zważyć w ciągu jednego dnia, mój panie.
— Zatem czterech dni potrzeba — odezwał się Colbert.
— O!... — odparł Fouquet, zwracając się do króla — moi kanceliści cudów dokazują, dla usłużenia Jego Królewskiej Mości. Suma gotowa będzie w przeciągu trzech dni.
Colbert pobladł. Ludwik spojrzał na niego zdziwiony.
Fouquet opuścił towarzystwo bez zbytniej dumy, ani też bez przygnębienia, rzucając uśmiechy licznym przyjaciołom, w spojrzeniach których sam czytał wyraz prawdziwej; przyjaźni, sympatji posuniętej do granic najwyższego współczucia.
Z uśmiechów tych nie można było sądzić o Fouquecie; w rzeczywistości nosił się ze śmiercią w duszy. Kilka kropel krwi pod ubraniem broczyło cieniutką tkaninę na jego piersiach.
Ubranie pokrywała krew, a wściekłość kryły uśmiechy.
Z tego już, jak wsiadł do karety, służba odgadła, że pan jej nie był w świetnym humorze. Z domysłu tego wynikało, że rozkazy wykonywane zostały z tą ścisłością załogi okrętowej, jak kiedy podczas burzy statek wojenny jest pod dowództwem kapitana znajdującego się w stanie podniecenia.
Kareta nie toczyła się, lecz pędziła lotem spłoszonego ptaka. W ciągu drogi Fouquet zaledwie miał czas na zebranie myśli. Stanąwszy na miejscu, poszedł wprost do Aramisa. Aramis nie położył się jeszcze.
Co do Porthosa, ten, spożywszy przyzwoitą kolację, złożoną z udźca baraniego, pieczonego na ruszcie, dwóch bażantów i czubatego półmiska raków, kazał się namaścić wonnemi olejkami, na wzór starożytnych szermierzy, a rozciągnąwszy swe ciało na miękkiej flaneli w którą go zawinięto, kazał się zanieść do starannie wygrzanego łóżka.
Drzwi otworzyły się nagle; ukazał się w nich nadintendent, blady, wzruszony i pełen troski.
Aramis podniósł głowę.
— Dobry wieczór, drogi gospodarzu!... — rzekł.
A bystre jego spojrzenie odgadło odrazu cały ten smutek.
— Powiodła się gra u króla?... — zagadnął Aramis, aby rozpocząć rozmowę.
Fouquet rzucił się na sofę i gestem wskazał drzwi lokajowi, który wszedł za nim.
Następnie, gdy ten wyszedł:
— Nadzwyczajnie!... — odpowiedział.
Aramis, przypatrując mu się z uwagą, widział, jak z gorączkowym i pełnym zniecierpliwienia ruchem, rzucił się cały na miękkie poduszki sofy.
— Przegrałeś pan, jak zwykle?... — zapytał Aramis nie wypuszczając pióra z ręki.
— Lepiej, niż zwykle — odparł Fouquet.
— Lecz wszystkim wiadomo, że przegrana mało cię obchodzi.
— Czasami.
— To coś nowego! Pan Fouquet przegrywa?
— Gra grze nierówna, panie d‘Herblay.
— Ile zatem pan przegrałeś?... — zapytał Aramis z pewnym niepokojem w głosie.
Fouquet zamilkł na chwilę, aby zapanować nad głosem swoim, nareszcie z całym spokojem, bez żadnego wzruszenia:
— Wieczór dzisiejszy kosztuje mnie cztery miljony — rzekł.
Podobnej cyfry nie spodziewał się Aramis. Pióro wypadło mu z ręki.
— Cztery miljony!... — rzekł. — Grałeś o cztery miljony! To niepodobna!
— Pan Colbert ciągnął dla mnie kartę — odparł Fouquet ze śmiechem, przeraźliwie ostrym.
— A! teraz rozumiem cię, panie. Zatem nowe żądanie funduszów?
— Tak, przyjacielu.
— Przez króla?
— Z jego własnych ust. Trudno o piękniejszy uśmiech przy mordowaniu człowieka.
— Djabli nadali!
— Co o tem myślisz?
— Parbleu! ja myślę, że chcą cię zgubić; to jasne jak słońce.
— Trwasz zatem przy swojem zdaniu?
— Zawsze. Zresztą, nic tak dziwnego w tem niema, coby cię dziwić mogło, skoro rzecz jest przewidziana przez nas.
— Zgoda; lecz nie spodziewałem się czterech miljonów.
— To prawda, że suma dość gruba; lecz, ostatecznie, dla czterech miljonów człowiek nie umiera, a zwłaszcza w tym wypadku powiedzieć to można, gdy człowiekiem tym jest pan Fouquet.
— Kochany d‘Herblay, gdybyś zajrzał na dno mej szkatuły, nie byłbyś tak spokojny, jak jesteś.
— Obiecałeś pan?
— Cóżeś chciał, abym uczynił?
— To prawda.
— Z chwilą, gdy ja odmówię, Colbort je wyszpera; skąd? tego ja nie wiem; lecz wyszpera je, a ja będę zgubiony!
— Najniezawodniej. W przeciągu jakiego czasu obiecałeś pan te cztery miljony?
— W przeciągu trzech dni. Zdaje się, że królowi bardzo pilno.
— Trzy dni!
— O! mój drogi — ciągnął dalej Fouquet — i pomyśleć, że przed chwilą, gdy przejeżdżałem przez miasto, tłumy krzyczały: „Oto jedzie bogaty pan Fouquet!“ Doprawdy, drogi d‘Herblayu, głowę można od tego stracić!
— O! nie, panie, dość tego! niema się o co troszczyć tak dalece — rzekł flegmatycznie Aramis, posypując piaskiem list, świeżo napisany.
— Daj mi zatem radę, na to zło bez ratunku.
— Jest tylko jedna: zapłać pan.
— Ależ ja wogóle tyle tylko posiadam. Wszystko już musi być wyczerpane; zapłaciło się Belle-Isle; powypłacane pensje; od czasu działania przedsiębiorców podatkowych, pieniądz stał się rzadkim. Przypuśćmy nawet, iż zapłaci się tym razem, lecz jak uskutecznię to na przyszłość? Gdyż, wierzaj mi, nie jesteśmy jeszcze u kresu! Gdy królowie raz spróbują pieniędzy, to jak tygrysy, co w padlinie zasmakowały, szarpią i pożerają! Nadejdzie dzień, w którym zmuszony będę powiedzieć; „Najjaśniejszy Panie, niepodobna!“ Otóż dnia tego, zginę, przepadnę!
Aramis, wzruszył lekko ramionami.
— Ba! potrzeba jest matką wynalazku. Kiedy już wszystko będziesz miał za stracone...
— To co?
— To znajdzie się niespodzianie coś, co wszystkiemu zaradzi.
— A kto odkryje cudowny środek?
— Ty, panie.
— Ja? O! jako wynalazca podaję się do dymisji.
— Więc to ja, tedy.
— Zgoda. Lecz bierz się niezwłocznie do dzieła.
— O! pozostaje nam jeszcze dość czasu.
— D‘Herblay, zabijesz mnie swoją zimną krwią — odezwał się Fouquet, przesuwając chustką po czole.
— Czy nie przypominasz sobie, panie, co powiedziałem ci pewnego razu?
— Co takiego?
— Abyś nigdy się nie niepokoił, jeżeli nie zbywa ci na odwadze. Czy znajdujesz ją w sobie?
— Zdaje mi się.
— A zatem uspokój się.
— Tak więc, w chwili stanowczej przychodzisz mi z pomocą, d‘Herblay.
— Jeżeli uprzejmość jest obowiązkiem finansistów, to miłość bliźniego jest cnotą teologów. Tylko, że tym razem jeszcze, sam to wyznaj, panie, jeszcze nie upadłeś tak nisko; ale w ostatecznej chwili, zobaczymy.
— Zatem zobaczymy wkrótce.
— Zgoda. A teraz pozwól mi pan sobie powiedzieć, że osobiście żałuję mocno, iż jesteś tak ogołocony.
— Dlaczego?
— Gdyż chciałem cię prosić o pieniądze!
— Jaką sumę?
— O! pięćdziesiąt tysięcy liwrów.
— Pięćdziesiąt tysięcy liwrów zawsze się znajdzie. A! czemuż ten łotr, zwany panem Colbertem, nie chce się zadowolić tem co pan, panie d‘Herblay, nie miałbym tyle co teraz kłopotów. Na kiedy ci ta suma potrzebna?
— Na jutro rano. Jutro przypada ostatnia rata dla Baisemeaux.
— Baisemeaux!... Któż to taki?...
— Gubernator Bastylji.
— A!... tak, prawda, to dla niego każesz mi płacić pięćdziesiąt tysięcy liwrów?
— Cóż w tem dziwnego?...
— Lecz z powodu czego?...
— Z powodu urzędu, który kupił, a raczej który my kupiliśmy od Louviera i od Tremblay.
— Wszystko to niejasno przedstawia się w mojej głowie.
— Pojmuję z łatwością, pan masz tyle spraw różnorodnych!... Zdaje mi się jednakże, iż nad tę ważniejszej nie masz.
— Powiedz mi tedy, z jakiego powodu nabyliśmy dla niego ten urząd.
— By się stać użytecznymi.
— A!...
— Dla niego nasamprzód.
— A następnie?...
— Następnie, dla nas samych.
— Chyba żartujesz?...
— Panie mój, bywają wypadki, kiedy gubernator Bastylji jest bardzo dogodną znajomością.
— Szczęście, że cię nie rozumiem, d‘Hreblay.
— Panie mój, mamy swoich poetów, naszego inżyniera, budowniczego, muzyków, drukarza, swoich malarzy; brak nam tylko było naszego gubernatora Bastylji.
— A!... tak sądzisz?...
— Nie łudź się, panie; mocno narażeni jesteśmy na dostanie się do Bastylji, drogi panie Fouquet — dodał prałat, ukazując z pod bladych warg dwa rzędy pięknych zębów, tak uwielbianych niegdyś przez Marję Michon.
— I sądzisz, d‘Herblayu, iż to nie za wiele sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów na rzecz tego rodzaju?... Zaręczam ci, iż zazwyczaj lepiej umiesz pieniądze twoje umieszczać.
— Nadejdzie dzień, w którym poznasz swój błąd, panie Fouquet.
— Drogi mój d‘Herblay, z dniem, w którym wejdziemy do Bastylji, przeszłość nie będzie przemawiać za nami.
— I owszem, jeżeli podpisane zobowiązania zostaną wypłacone; a wreszcie, wierzaj mi pan szczerze, że ten nieoceniony Baisemeaux nie dworackie serce w piersiach swoich nosi. Pewny jestem, iż zachowa dla mnie niemałą wdzięczność za te pieniądze; a jak już panu mówiłem, to wszystko w mojem imieniu się odbywa.
— Diabelska sprawa!... Pod postacią dobrodziejstwa, lichwa.
— Panie mój, panie, nie mieszaj się wcale do tego; jeżeli jest lichwa, to ja sam tylko jej się dopuszczam; korzystamy zaś z niej obaj, w tem cała rzecz.
— Widocznie jakaś intryga, d‘Herblay?...
— Nie przeczę.
— A Baisemeaux spólnik?
— Czemu nie?... Gorsi jeszcze bywają. Zatem mogę jutro liczyć na pięć tysięcy pistolów?...
— Dzisiaj, jeżeli żądasz...
— Lepiejby jeszcze było, gdyż chciałbym jutro wcześnie wyruszyć; biedny ten Baisemeaux! Nie wie, co się ze mną stało, i siedzi jak na gorących węglach.
— Pieniądze będziesz miał za godzinę. O!... d‘Herblayu — rzekł Fouquet, powstając — procent od twoich pięćdziesięciu tysięcy nigdy nie opłaci moich czterech miljonów!...
— Dlaczego nie?...
— Dobranoc!... zanim się położę spać, mam jeszcze do pomówienia z moim kancelistą.
— Dobranoc panu!...
— Życzysz mi rzeczy niemożliwej, d‘Herblay.
— Będę miał dziś pięćdziesiąt tysięcy liwrów?...
— Tak.
— A zatem, śpij spokojnie, ja ci to mówię. Dobrej nocy, panie!...
Pomimo zapewnienia i tonu, jakim to było powiedziane, Fouquet wyszedł, potrząsając z powątpiewaniem głową i ciężko wzdychając.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.