Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Po nieco przykrej nauce, jaka dano panu de Wardes, Athos i d‘Artagnan zeszli razem ze schodów, prowadzących na dziedziniec Pałacu Królewskiego.
— Bądź przekonany — rzekł Athos do d‘Artagnana — Raul nie ujdzie przed złością pana de Wardes, który wydaje się o tyle złośliwym, o ile jest walecznym.
— Znam takich junaków — odrzekł d‘Artagnan — wiesz, że miałem rękę pewną i muskularną a jednak ojciec jego dał mi dużo do roboty. Trzeba było widzieć, jak odbijałem jego ciosy.O!... mój przyjacielu, o takiego szermierza dzisiaj niełatwo! miałem rękę, która sekundy nie była w spoczynku, rękę, jak żywe srebro, znasz ją, Athosie, boś nieraz był świadkiem. Nie stal błyskała w mojej ręce, ale wąż, który wił się na wszystkie strony, i to się kurczył, to wyciągał, aby pewniej ugodzić; i ja wyciągałem się na sześć stóp i znowu kurczyłem na dwie, rzucałem się na przeciwnika i odskakiwałem od niego: Nie było człowieka, któryby się oparł tej piekielnej sile. A przecież de Wardes, ojciec jego, dużo mi dał do czynienia i pamiętam, że, po walce, rękę miałem strudzoną.
— A więc miałem słuszność, — odrzekł Athos, — syn będzie ścigał Raula i znajdzie go; bo Raula łatwo znaleźć do walki.
— Prawda, mój przyjacielu, ale Raul jest rozważny; Raul będzie czekał wyzwania, a wtedy jego położenie wyborne. Król nie będzie się mógł gniewać, a zresztą znajdziemy środek przeproszenia króla. Ale na co te obawy, na co ten niepokój?... niepokoisz się, ty, który nie znasz, co to trwoga!...
— Tak, to mnie niepokoi. Jutro rano Raul ma być u króla, który mu objawi swoją wolę, co do pewnego małżeństwa. Odpowiedź pewno go nie pocieszy i zły, jak każdy rozkochany, gdy spotka pana de Wardes, ociągać się nie będzie.
— Nie pozwolimy na to, przyjacielu.
— Ja nic nie mogę, bo powracam do Blois. Ten zbytek, te miłosne intrygi, ten przepych, wszystko mnie razi. Za stary jestem, aby mi się podobały fraszki dzisiejsze. Za wiele pięknych i mądrych rzeczy czytałem w wielkiej księdze Boga, aby mnie mogły zajmować drobiazgi, jakiemi bawią się ludzie dzisiejsi.
D‘Artagnan serdecznie uścisnął rękę Athosa.
— Nie, nie, — odpowiedział, — o Raula nie masz potrzeby lękać się, skoro ja jestem w Paryżu.
— Zatem powrócę do Blois. Dzisiaj jeszcze pożegnam cię, a jutro ze świtem na konia.
— Nie możesz sam wracać do hotelu, dam ci muszkietera, który pochodnią poświeci ci przez drogę. Hola! jest tam kto!...
I wychylił się oknem.
Siedem, czy osiem głów muszkieterskich ukazało się natychmiast.
— Kto z was ma ochotę odprowadzić pana hrabiego de La Fere?... — zawołał d‘Artagnan.
— Jabym chętnie odprowadził hrabiego — odezwał się jakiś głos gdybym nie miał potrzeby pomówić z panem d‘Artagnan.
— Któż to taki?... — zapytał d‘Artagnan, patrząc w cień w pokoju.
— Ja, kochany panie d‘Artagnan.
— To ty, panie Baisemeaux, a cóż porabiasz o tej porze u dworu?...
— Czekam na twoje rozkazy, kochany panie d‘Artagnan.
— A!... nieszczęśliwy!... — zawołał kapitan; — prawda, uprzedziłem cię, że nastąpi uwięzienie, ale dlaczegóż sam przybyłeś?...
— Przybyłem, bo chciałem z panem pomówić.
— I nie kazałeś mnie o tem uprzedzić?...
— Czekałem, — odpowiedział pokornie pan Baisemeaux.
— Żegnam cię, przyjacielu — rzekł Athos do d‘Artagnana.
— Pozwól, że cię przedstawię panu Baisemeaux de Montlezun, gubernatorowi Bastylji.
Baisemeaux skłonił się i Athos nawzajem.
— Ale wy powinniście znać się — rzekł d‘Artagnan.
— Tak, przypominam sobie nieco, — odpowiedział Athos.
— Czy nie przypominasz sobie, mój przyjacielu, Baisemeaux, owego gwardzisty królewskiego, z którym żyliśmy w przyjaźni za czasów kardynała.
— Doskonale — rzekł, Athos, poufale witając.
— Hrabia de La Fere, który nosił przezwisko Athosa, — rzekł d‘Artagnan do ucha panu de Baisemeaus.
— On sam, ale przejdźmy do rzeczy, pomówmy z sobą.
— Dobrze.
— Najprzód, co do rozkazu, bo to przedewszystkiem; otóż król odwołał swój rozkaz uwięzienia.
— To źle!...
— To źle? — podchwycił d‘Artagnan z uśmiechem.
— Zapewne — odrzekł gubernator Bastylji, — więźniowie, to moje bogactwo.
— Prawda, ale ja nie patrzyłem na rzecz w tem świetle.
— Zatem niema rozkazu.
I Baisemeaux westchnął znowu.
— Ty, panie d‘Artagnan, — mówił, — wspaniała masz posadę. Kapitan muszkieterów!... to bardzo pięknie.
— Prawda; ale nie widzę przyczyny, abyś mi zazdrościł, ty, gubernator Bastylji, komendant pierwszego zamku we Francji.
— Wiem o tem — rzekł smutnie Baisemeaux.
— Jak widzę, lubisz lamentować, a przecie, kto ma 50,000 liwrów rocznego dochodu, niema się na co skarżyć.
— Bodajby to tak było, panie d‘Artagnan.
— Zadziwiasz mnie, panie Baisemeaux, i chyba chcesz, abym cię zaprowadził przed zwierciadło i wskazał sprzeczność twojej fizjognomji z narzekaniami, jakie słyszę. Tłuściutki, rumiany jak paczek, z oczkami, błyszczącemi jak żarzące węgle, wyglądasz jak młodzieniaszek. A przecież sześćdziesiątka się znajdzie, a co?...
— Prawda.
— Tak samo jak i 50,000 liwrów dochodu...
Baisemeaux tupnął nogą z niecierpliwości.
— Ale zaczekaj, ja cię zaraz, kochanku, obliczę. Byłeś kapitanem przybocznej straży Mazariniego: dwadzieścia tysięcy liwrów rocznie, przez dwanaście lat, to uczyni sto czterdzieści cztery tysięcy liwrów.
— Dwanaście tysięcy liwrów!... czyś oszalał, — zawołał Baisemeaux. — Stary sknera nigdy nie dawał więcej niż sześć tysięcy, a urzędownie liczyło się sześć tysięcy pięćset. Pan Colbert, który zabierał sześć tysięcy, raczył mi dać tytułem gratyfikacji pięćdziesiąt pistolów tak, że gdyby nie moja posiadłość Montlezun, nie miałbym z czego żyć.
— Dobrze, ale przejdźmy do tych pięćdziesięciu tysięcy liwrów z Bastylji. Tam, spodziewam się, masz życie, mieszkanie i sześć tysięcy liwrów.
— Zapewne.
— Czy zły, czy dobry rok, masz zawsze conajmniej pięćdziesięciu więźniów, a każdy ci przynosi 1,000 liwrów.
— I temu nie przeczę.
— Zatem rocznie pięćdziesiąt tysięcy liwrów; posadę zajmujesz od lat trzech i niezawodnie masz sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów.
— Ale o jednym szczególe zapominasz, panie d‘Artagnan.
— O jakim?...
— Że stopień ten otrzymałeś z rąk samego króla.
— Tak.
— A ja moją posadę od panów Tremblay i Louviere.
— Prawda, Tremblay nie należy do ludzi, którzyby czynili cośkolwiek darmo.
— I Louviere jest najlepszy. Koniec końców zapłaciłem siedemdziesiąt pięć tysięcy panu Tremblay.
— Pięknie!... a panu Louviere?...
— Tak samo.
— I to zaraz?...
— A!... Bój się Boga, to dla mnie było niemożliwe. Król, albo raczej Mazarini, nie chciał usuwać tych dwóch niegodziwców; pozwalał więc, aby, nim ustąpią, nakładali leonińskie warunki.
— Jakie warunki?...
— Słuchaj i drżyj, trzyletni dochód.
— Do djabła!... więc sto pięćdziesiąt liwrów poszło w ich ręce.
— Nieinaczej.
— A prócz tego?...
— Pięćdziesiąt tysięcy talarów, czyli piętnaście tysięcy pistolów, na trzy raty.
— A!... to okropność.
— To jeszcze nie wszystko.
— Cóż więcej?
— Jeżeli nie dopełnię moich zobowiązań, ci panowie wchodzą w moje prawa. Kazano to podpisać królowi.
— To niepodobna, to nie do uwierzenia!...
— A jednak tak jest.
— Żałuję cię, mój biedny Baisemeaux. A na cóż Mazarini wyświadczył ci tę mniemaną łaskę?... Lepiej byłoby, żeby ci był odmówił.
— Tak, lecz protektor zmusił go.
— Twój protektor?... Któż taki?...
— Jeden z twoich przyjaciół, pan d‘Herblay.
— Pan d‘Herblay!... Aramis!...
— Aramis był tak łaskaw dla mnie.
— Łaskawym!... aby cię dostać w szpony.
— Posłuchaj więc!... Chciałem opuścić służbę kardynała, pan d‘Herblay przemówił za mną do panów Louviere i Tremblay, którzy już mi odmówili, pragnąłem miejsca, bo wiem, co ono dać może, zwierzyłem się panu d‘Herblay, a on zaręczył za moją rzetelność.
— Aramis!... Aramis zaręczył za ciebie. Zdumiony jestem.
— To bardzo grzeczny człowiek!... Płaciłem każdemu z tych panów po dwadzieścia pięć tysięcy liwrów corocznie, w dniu 31 maja, a pan d’Herblay sam do mnie przybywał do Bastylji, przywożąc pięć tysięcy pistolów, aby je podzielić pomiędzy krokodylów.
— Zatem winieneś sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów Aramisowi?
— I to mnie do rozpaczy doprowadza. Winienem mu sto tysięcy liwrów.
— Ja niezupełnie cię rozumiem.
— Zapewne, przez dwa lata po to tylko przybywał. Lecz dziś mamy 31 maja, a jutro w południe tylko ich patrzeć. Jutro, jeżeli nie zapłacę, ci panowie wchodzą w swoje prawa. Tak więc, będę zgubiony i stracę moją pracę, dwieście pięćdziesiąt tysięcy liwrów, wszystko na nic, zupełnie na nic.
— A to ciekawe, — rzekł d‘Artagnan.
— Przybyłem więc do ciebie, panie d‘Artagnan, bo tylko ty możesz mnie wybawić z kłopotu.
— Jakto?...
— Znasz księcia d‘Herblay?...
— Tak znam go.
— Możesz zatem dać mi jego adres; bo szukałem go w Noisy le-sec i nie znalazłem.
— On jest biskupem w Vannes.
Gubernator załamał ręce.
— Niestety!... — rzekł — jak tu na jutro dostać się do Vannes!... jestem zgubiony.
— Twoja rozpacz martwi mnie.
— Vannes!... Vannes!... — krzyczał Baisemeaux.
— Słuchaj, biskup nie zawsze siedzi w swojej djecezji, nie lękaj się, Jego Ekscelencja może nie jest daleko.
— O!... powiedz mi jego adres.
— Szczerze powiedziawszy, żal mi cię, mój Baisemeaux, ale czy umiesz dotrzymać słowa?...
— O!... kapitanie!...
— Zatem, daj mi słowo, że ani ust nie otworzysz przed nikim o tem co ci powiem.
— Nigdy!... nigdy!...
— Dobrze. Idź prosto do pana Fouquet i powiedz mu, że chcesz się widzieć z biskupem.
— Jestem uratowany — zawołał Baisemeaux.
— A słowo honoru?... — zapytał go d‘Artagnan.
— Święte — odrzekł gubernator, wychodząc.
— Życzę ci powodzenia.
— Dziękuję.
— A to śmieszna historja — mówił do siebie d‘Artagnan, pożegnawszy pana Baisemeaux. — Jaki interes może mieć Aramis w zobowiązaniu gubernatora Bastylji?... Ha!... kiedyś się o tem dowiemy.