Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
NOC W BASTYLJI.

Kiedy młody król, zgnębiony i osłupiały, spostrzegł, że jest w pokoju w Bastylji, wyobraził sobie najprzód, że śmierć, jak i sen, ma swoje marzenia; że, po opuszczeniu się łóżka na dół w Vaux, nastąpiła śmierć, i że dalej w swym śnie królewskim. Ludwik XIV umarły, marzył o jednem z niepodobieństw w życiu, to jest: o zrzuceniu z tronu, uwięzieniu i zniewadze, które spotkały wszechwładnego niegdyś króla.
— Czyż to nazywają wiecznością? piekłem? — mówił Ludwik XIV w chwili, kiedy Baisemeaux drzwi za nim zaryglował.
— Jakimże ja sposobem umarłem? — rzekł do siebie nawpół nieprzytomnie. — Czy to opuszczenie się łóżka nie było podstępem? Ale nie! gdyż nie czułem żadnego wstrząśnienia, ani ruchu. A może też mię otruto w czasie uczty dymem ze świec woskowych? jak niegdyś Joannę d’Albert, moją prababkę?
W tej chwili zimne powietrze pokoju okryło go jak płaszczem.
— Widziałem — rzekł — ojca mojego, wystawionego na katafalku w ubraniu królewskiem. Twarz jego bladą, spokojną i tak zmienioną, ręce tak ruchliwe niegdyś, zupełnie nieruchome, nogi zdrętwiałe, wszystko to nie zapowiadało snu, przepełnionego marzeniami. A jednakże ileż to marzeń powinien był zesłać Bóg dla umarłego, którego tylu poprzedziło, popchniętych przez niego do wieczności. Nie! król był i wówczas jeszcze królem! panował zarówno na łożu śmierci, jak i na aksamitnem krześle. Nie stracił jeszcze nic ze swego majestatu. Bóg, który go nie ukarał, nie może mnie karać, kiedym nic nie zrobił.
Szczególny szelest zwrócił uwagę młodzieńca. Obejrzał się i spostrzegł na kominie, pod niezgrabnie na ścianie odmalowanym krzyżem, ogromnego szczura. Król zląkł się, uczuł odrazę, krzyknął i krzyk ten przywrócił mu zupełną przytomność.
Ludwik poznał, że żyje, że jest przy zdrowych zmysłach, przekonał się o naturalnem swem istnieniu.
— Więźniem jestem!.. — krzyknął — ja!.. ja!.. więźniem!....
Szukał oczyma dzwonka, aby kogo zawołać.
— Niema w Bastylji dzwonków — rzekł — a ja jestem zamknięty w Bastylji. Ale jakimże to się stało sposobem?... Niezawodnie jest to spisek Fouqueta!... Byłem do Vaux zwabiony w sidła. Ale Fouquet nie mógł tu sam jeden działać!... jego wspólnik.... ten głos.... tak, to był d‘Herblay, poznałem go. Colbert miał słuszność!... Ale czegóż chce Fouquet?... panować na mojem miejscu?.. niepodobna!.... ale któż wie!... — rzekł król zadumany. — Brat mój, książę Orleański, może tak postępuje względem mnie, jak postępował całe życie stryj mój przeciw mojemu ojcu!... ależ królowa?... ależ moja matka?.. ależ La Valliere?... a... La Valliere!... ją zapewne wydano na łup księżny!.. biedne dziecię!.. tak!.. niezawodnie!.. i ją zapewne jak i mnie zamknięto! jesteśmy na wieki rozłączeni!
I na tę myśl kochanek zaczął wzdychać, płakać i narzekać.
— Ależ przecie jest tu gubernator!... — rzekł król z wściekłością. — Będę z nim mówił, zawołajmy.
Wołał, lecz na głos jego nikt nie odpowiedział. Porwał krzesło i tłukł niem w grube drzwi dębowe.
Po godzinie wreszcie usłyszał na korytarzu za drzwiami jakiś szelest i gwałtowne uderzenie w jego drzwi wstrzymało go od ponowienia ciosów.
— Cóż to, oszalałeś?... zawołał gruby głos — co cię tak opanowało dziś rano?
— Dziś rano?... — pomyślał król zdziwiony i rzekł grzecznie. — Panie, czy jesteś pan gubernatorem Bastylji?
— Mój kochany!... przewróciło ci się we łbie — odpowiedział głos — ale to nie powód, ażebyś tyle robił hałasu. Bądź spokojny, do djabła!
— Czy jesteś gubernatorem? — raz jeszcze zapytał król.
Drzwi się zamknęły, odźwierny odszedł, nie racząc nawet odpowiedzieć. Kiedy król przekonał się o tem, wściekłość jego nie znała granic. Zręcznie skoczył ze stołu na okno i trząsł kratą, stłukł szybę, której tysiąc kawałków zadzwoniło na bruku, wołał gubernatora aż do ochrypnięcia. Paroksyzm ten trwał godzinę, poczem nastąpiła gorączka. Oparłszy głowę o drzwi, uspokoił się cokolwiek.
— Przyjdzie nareszcie — rzekł — chwila, w której przyniosą mi, jak innym więźniom pożywienie. Przecież wówczas zobaczę kogoś, z kimś będę mówił, i odpowiedzą mi zapewne.
I król starał się przypominać sobie, o której godzinie dają pierwszy raz jeść więźniom.
Nie wiedział jednak tych szczegółów, i ta myśl jakby była pchnięciem sztyletu, głuchem, lecz okrutnem, był to wyrzut sumienia, że, żyjąc 25 lat, będąc królem, i szczęśliwym, nie pomyślał nawet o tem, co cierpi nieszczęśliwy więzień, pozbawiony może niesłusznie wolności. Rumieniec wstydu wystąpił mu na twarz.
W chwili tego rozpamiętywania usłyszał kroki za drzwiami i odgłos klucza, otwierającego zamki. Podskoczył ku drzwiom, lecz, przypomniawszy sobie, że poruszenie to uwłaczałoby godności króla, zatrzymał się i przybrał postawę szlachetną i spokojną.
Wszedł odźwierny z koszem, napełnionym żywnością.
Król, oczekując, aby zaczął mówić, patrzył na niego niespokojnie.
— A ja mówiłem, że tak będzie, połamałeś krzesło. Cóż to oszalałeś, czy co?..
— Panie rzekł król — uważaj dobrze na to, co mówisz, idzie tu bowiem o bardzo ważny dla ciebie interes.
Odźwierny postawił koszyk na stole i, patrząc na mówiącego:
— Cóż to?.. — rzekł ze zdziwieniem.
— Powiedz, niech tu przyjdzie gubernator — rzekł król wyniośle.
— Patrzajże, moje dziecko — odrzekł odźwierny — byłeś ciągle dotąd spokojny, ale obłęd robi człowieka czasem złośliwym, ostrzegam cię wiec, że za takie postępki, jak twoje, to jest za połamanie krzesła, i za taki hałas, my wsadzamy do lochu. No! przyrzecz mi, że tego więcej nie będzie, a nic już nie powiem gubernatorowi.
— Chce widzieć gubernatora — rzekł król tymże co i pierwej tonem.
— Daj pokój temu, bo on cię każe wsadzić do lochu.
— Ja chcę, rozumiesz?..
— Znowu wzrok twój staje się obłąkanym, muszę ci zabrać nóż.
I odźwierny uczyniwszy to, co mówił, wyszedł, zamykając drzwi za sobą; pozostawił króla bardziej zdziwionego, nieszczęśliwego i samotniejszego, niż przedtem. Napróżno tłukł we drzwi, napróżno wyrzucał oknem półmiski i talerze, nikt mu nie odpowiadał.
Co się tyczy gubernatora, ten ani trochę tem się nie niepokoił, chociaż warta i odźwierny donieśli mu o tem. Ale cóż go to obchodziło?.. Pan de Baisemeaux przejęty tem wszystkiem, co mu Aramis powiedział, i, posiadając formalny rozkaz królewski, tęsknił jedynie do tego, ażeby Marchiali, w przystępie szaleństwa, powiesił się u kraty u okna lub zrobił coś podobnego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.