Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Indeks stron |
Oburzenie, jakie po przeczytaniu listu Fouqueta do La Valliere ogarnęło króla, stopniowo przeszło w bolesne znużenie, Ludwik przestał zaciskać pięści i palić wzrokiem nieobecne przedmioty swej złości, przestał wyrzekać przeciw Fouquetowi i La Valliere i z oburzenia przeszedł do rozpaczy, z rozpaczy do odrętwienia. Przewracał się czas jakiś na łóżku, a ręce jego bezwładne opadły i głowa spoczęła na haftowanych poduszkach; zmęczone członki poruszały się lekkiem targaniem nerwów, a z piersi kiedy niekiedy wydobywało się westchnienie. Morfeusz, samowładnie panujący w tym pokoju, któremu nadał nazwisko, a na którego Ludwik zwrócił oczy nabrzmiałe od łez i gniewu, siał mak, którego miał pełne ręce, tak, że król, zamknąwszy oczy, wkrótce zasnął. Zdawało mu się w tem pierwszem, tak słodkiem, usypiającem marzeniu, unoszącem ciało ponad łóżko, a duszę ponad ziemię, że bożek Morfeusz, wymalowany na suficie, patrzył na niego prawdziwemi oczami ludzkiemi, że coś ponad kopułą ruszało się i migało, że w mnóstwie marzeń spostrzegł twarz ludzką, opartą na ręce, zagłębioną w rozważnem zamyśleniu, a rzecz dziwna, człowiek ten tak był podobny do króla, że Ludwik marzył, iż widzi własną swoją twarz w zwierciadle, tylko że twarz ta była zasmuconą głębokim wyrazem litości. Potem zdawało mu się, że stopniowo kopuła podnosi się i że malowidła i postacie, wykonane na niej przez Lebruna, coraz zmniejszają się w stopniowem oddaleniu. Poruszanie łagodne, jednostajne, jakby okrętu, znajdującego się pod wodą, zastąpiło nieruchomość łóżka. Nakoniec światło, będące w pokoju, nagle się zmniejszyło, a ciemność i wilgotny chłód przejęły powietrze; miejsce malowideł i aksamitnych firanek zastąpiły mury szarego koloru, których ciemność coraz się zwiększała. Tymczasem łóżko coraz bardziej się opuszczało i po upływie minuty, która wiekiem wydawała się królowi, dosięgło warstwy powietrza ciemnego i zimnego. Tu łóżko się zatrzymało. Król widział światło swego pokoju, tak, jak się widzi dzienne światło z dna głębokiej studni.
— Okropny miałem sen — rzekł do siebie — trzeba się obudzić, a więc obudźmy się.
Spojrzał więc wokoło siebie. Po obu stronach łóżka stało dwóch ludzi uzbrojonych, zamaskowanych, osłoniętych obszernemi płaszczami. Jeden z nich trzymał małą lampę, której czerwone światło dało widzieć oczom królewskim ten szczególny widok. Król, myśląc, że jeszcze śni i, chcąc przerwać ten stan, wyskoczył z łóżka i stanął na wilgotnej ziemi. Wówczas, zwracając się do człowieka, trzymającego lampę, rzekł;
— Co to znaczy, co to są za żarty?
— To nie są żarty — odpowiedział grobowym głosem człowiek, trzymający lampę.
— Czy należycie do pana Fouqueta? — spytał król trochę zmieszany.
— Mniejsza o to, do kogo należymy — odpowiedziało widmo — jesteś w naszej mocy i to dosyć.
— Czego chcecie ode mnie? — spytał król, zakładając z gniewem ręce na piersiach.
— Dowiesz się o tem później!... — odpowiedział, trzymający lampę.
— Ale gdzież jestem teraz?
— Spojrzyj.
Ludwik powiódł okiem za światłem lampy, którą podniósł zamaskowany człowiek, i spostrzegł tylko wilgotne mury, na których gdzie niegdzie świecił się przylepiony ślimak.
— O! o! to loch jakiś?... — rzekł król.
— Nie, to podziemne przejście!
— Które prowadzi?...
— Idź za nami!
— Nie ruszę się stąd ani krokiem!... — krzyknął król.
— Jeżeli będziesz się nam opierał, mój mały przyjacielu — rzekł tłuściejszy z nich — zawinę cię w mój płaszcz i poniosę, a jeżeli cię tam uduszę, sam temu będziesz winien.
I, mówiąc to, wysunął z pod płaszcza rękę, grożącą królowi, którą Milon z Krotony chętnieby chciał posiadać, w dniu, w którym przyszedł mu do głowy nieszczęśliwy pomysł skruszenia ostatniego swojego łańcucha. Król przeląkł się gwałtu, gdyż zrozumiał, że ludzie, w których mocy się znajdował, nie posunęliby się tak daleko, ażeby chcieli tylko skończyć na zastraszeniu go, potrząsnął więc głową i rzekł:
— Zdaje się, że wpadłem w ręce zbójców. Idźmy więc.
Trzymający lampę poprzedzał króla, drugi szedł za nim.
Tak przechodzili przez długą i krętą galerję, ozdobiona tylu schodami, ile ich znaleźć można w ciemnych i tajemniczych pałacach Anny Radcliff. Wszystkie te krążenia, podczas których król słyszał nieraz szumiącą wodę nad głową, doprowadziły do korytarza, zamkniętego żelaznemi drzwiami, które człowiek, niosący lampę, otworzył kluczem, wiszącym mu u pasa. Kiedy drzwi te otworzyły się, Ludwik uczuł balsamiczny zapach, jaki wydają w nocy drzewa po gorącym dniu letnim. Chwilę zatrzymał się, wahając, ale ogromny strażnik, postępujący za nim, wypchnął go z podziemia.
— Jeszcze jedna zniewaga!... — rzekł król, obracając się do dopuszczającego się tak zuchwałego czynu, jakim było dotknięcie monarchy. — Cóż chcecie zrobić z królem Francji?
— Staraj się zapomnieć tych słów — rzekł człowiek, niosący lampę, głosem tak stanowczym, że nie dopuszczał żadnej odpowiedzi, jak niegdyś sławne wyroki Minosa!
— Powinienbyś na pal być wbity, za słowa, któreś wymówił — rzekł olbrzym, gasząc światło, które mu oddał jego towarzysz. — Szczęście, że król jest pełen ludzkości!
Ludwik na tę pogróżkę tak gwałtowne uczynił poruszenie, iż można było mniemać, że chce uciekać, ale olbrzym, położywszy mu rękę na ramieniu, przykuł go do miejsca.
— Ale dokądże idziemy?... — spytał król.
— Chodź — rzekł pierwszy z nich z pewnym rodzajem uszanowania, prowadząc więźnia do karety, która jakby na nich czekała.
Król wsiadł do powozu, dobrze wywatowanego. którego drzwiczki natychmiast za nim i jego towarzyszem zamknięte zostały na zamek. Co zaś do olbrzyma, ten, porozrzynawszy pęta koni, założył je, wsiadł na kozioł, przez nikogo nie zajęty, i kareta ruszyła kłusem drogą ku Paryżowi, dokąd przybyli o trzeciej zrana.
Powożący, przybywszy do bramy Bastylji, zawołał: „Rozkaz królewski“.
Szyldwach przepuścił karetę i wjechała ona na dziedziniec gubernatora.
Tu spienione konie zatrzymały się przed gankiem, i podoficer od warty przybiegł.
— Obudź gubernatora!... — rzekł powożący grzmiącym głosem.
W dziesięć minut potem pan Baisemeaux pokazał się na ganku w szlafroku.
— Cóż tam znowu?.. — zapytał — kogoście mi przywieźli?
Człowiek, niosący przedtem lampę, otworzył karetę i szepnął coś do ucha powożącemu.
Ten natychmiast zsiadł z kozła, dobył ukryty pistolet i lufę jego przyłożył do piersi więźnia.
— Jeżeli słowo wymówi, pal!.. — dodał głośno, wysiadający z powozu.
— Dobrze!... — odpowiedział drugi.
Po tem zleceniu przewodnik króla, wszedł na schody, gdzie go oczekiwał gubernator.
— Pan d‘Herblay!... — zawołał tenże.
— Cicho!... rzekł Aramis — wejdźmy do pokoju.
— O! mój Boże! i co to pana o tej godzinie sprowadza?
— Omyłka, mój kochany Baisemeaux!.. — odrzekł spokojnie Aramis — zdaje się, że onegdaj miałeś słuszność!
— Z jakiego powodu?... — zapytał gubernator.
— Z powodu tego rozkazu uwolnienia, kochany przyjacielu!
— Wytłumacz mi to, panie! chciałem mówić, wasza ekscelencjo — rzekł gubernator, zadyszany z bojaźni i zdziwienia.
— Rzecz bardzo prosta!... przypominasz sobie, kochany panie de Baisemeaux, że przysłano ci rozkaz uwolnienia?
— Tak, dla Marchialego!
— Nieprawdaż, że obydwu nam się zdawało, że to było dla Marchialego?
— Bez wątpienia! Jednakże przypomnij pan sobie, że ja nie chciałem w to wierzyć, że wątpiłem, i że to pan do tego mię zmusiłeś!
— O! jakiegoż to wyrazu używasz, kochany panie Baisemeaux!... zobowiązałem cię tylko i nic więcej.
— Zobowiązałeś, wasza ekscelencjo! tak! zobowiązałeś mię, żem ci go oddał i wywiozłeś go w swojej karecie!
— Otóż widzisz! kochany panie de Baisemeaux, była to omyłka, sprostowano ją w ministerjum, i przywożą ci rozkaz królewski, uwolnienia... Seldona, tego biednego Szkota, wiesz?
— Seldona! czy jesteś, wasza ekscelencjo, tym razem pewny?
— Najpewniejszy! czytaj sam.
I Aramis podał mu rozkaz.
— Ależ — rzekł Baisemeaux. — Rozkaz ten już był w mojem ręku! Ten sam, który widziałem już onegdaj, poznaję go po plamie atramentu.
— Nie wiem, czy to ten sam, czy nie, ale to pewne, że ci go teraz przynoszę!
— Ależ ten drugi?
— Kto drugi?
— Marchiali?
— Przywiozłem ci go napowrót!
— O! to dla mnie niedostateczne; ażebym go przyjął, potrzeba na to osobnego rozkazu.
— Nie powtarzaj podobnych rzeczy, kochany Baisemeaux, gadasz bowiem jak dziecko! gdzież masz rozkaz, który otrzymałeś względem Marchialego?
Baisemeaux wyjął go z szafki. Aramis pochwycił go, rozdarł, a kawałki spalił przy palącej się lampie.
— Co robisz, wasza ekscelencjo!... — krzyknął Baisemeaux przerażony.
— Rozważ tylko okoliczności, kochany Baisemeaux — rzekł Aramis spokojnie — a przekonasz się, że to bardzo naturalne. Nie masz już rozkazu, usprawiedliwiającego uwolnienie Marchialego.
— A! mój Boże! nie mam! jestem zgubiony!
— Bynajmniej, gdyż przywiozłem ci napowrót Marchialego, a skorom go przywiózł, to tak zupełnie, jakgdyby on stad nie wyjeżdżał.
— Ależ dlaczegóż wreszcie, skoro wasza ekscelencja wziąłeś mi Marchialego, przyprowadzasz go teraz znowu!... — zawołał nieszczęśliwy gubernator, udręczony i zafukany.
— Dla człowieka tak wiernego Najjaśniejszemu Panu i dla takiego, jak ty przyjaciela, nie mam tajemnicy.
I Aramis, zbliżywszy się do Baisemeaux, — rzekł zcicha:
— Wiesz zapewne, jak bardzo ten nieszczęśliwy podobnym jest do...
— Do króla i cóż?
— Otóż wiesz, jakie były pierwsze jego wyrazy? wiesz, co utrzymywał? zgadnij?
— Jakże chcesz, ażebym zgadł?
— Utrzymywał, że on jest królem Francji!
— O! nieszczęśliwy!.. — zawołał Baisemeaux!
— I, przebrawszy się w suknie podobne królewskim, wystąpił jako pretendent do korony?
— O! nieba!
— Otóż dlatego przywożę ci go napowrót. Ma pomieszanie zmysłów, i każdemu jedno i to samo powtarza.
— Cóż więc robić?
— Poprostu nie dozwolić mu widywać się z nikim. Domyślasz się zapewne, że kiedy ta niedorzeczność doszła do uszu królewskich, ulitował się nad jego nieszczęściem, ale, widząc, że na dobroć swą wynagrodzony jest tak czarną niewdzięcznością, wpadł w straszny gniew, tak dalece, że postanowił, uważaj to dobrze, kochany Baisemeaux, gdyż to ciebie dotyczy, postanowił ukarać śmiercią tego, któryby mu pozwolił z kim innym widzieć się prócz ze mną lub z samym królem. Słyszysz, Baisemeaux! karą śmierci temu grozi!...
— Czy słyszę? o! i jak słyszę.
— A teraz zejdź i zaprowadź tego biedaka do więzienia.
— W tej chwili!
— A więc, idźmy!
Baisemeaux rozkazał bębnić i dzwonić, na znak, aby każdy wrócił do siebie dla uniknięcia spotkania się z tak tajemniczym więźniem.
Potem przystąpił do karety, w której był więzień, strzeżony w całej mocy instrukcji przez Porthosa.
— A! jesteś tu, ptaszku?... — zapytał Baisemeaux, spostrzegając króla — dobrze! dobrze.
I, wysadziwszy go z powozu w towarzystwie Porthosa, zawsze zamaskowanego i Aramisa, który się zamaskował, znowu zaprowadził go do tejże wieży i do — tego samego pokoju, w którym przez sześć lat jęczał Filip. Król wszedł tam, nie mówiąc ani słowa, blady był i rzucaj wkoło dzikie spojrzenia.
Aramis powrócił do swego towarzysza i rzekł:
— Dalej, Porthos!.. ruszajmy do Vaux!... i to jak najprędzej!..