Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
ZAZDROŚĆ.

To światło, ten nowy dowód uprzejmości Fouqueta, powstrzymał postanowienie królewskie i tak już zachwiane słowami La Valliere. Wdzięcznym był nawet prawie Fouquetowi za daną sposobność ujawnienia szlachetności La Valliere, i okazania jej wszechwładności nad jego sercem. Była to chwila ostatnich cudów tej zabawy. Zaledwie bowiem Fouquet przywiódł króla pod pałac, mnóstwo ogni, od wierzchołka aż do spodu zamku, zajaśniało, zaciemniając zorze. Zaczęły się fajerwerki.
Colbert o dwadzieścia kroków od króla, przy którym znajdował się Fouquet, starał się naprowadzić myśl króla na to, co wspaniałość widoku zanadto może oddalała. W chwili, kiedy król już miał podać rękę Fouquetowi, uczuł znajdujący się w niej papier, który, według wszelkiego prawdopodobieństwa, upuściła, szybko oddalając się, La Valliere. Przy świetle wzmagających się ogni bengalskich, król czytał bilecik, mniemając, że to liścik miłosny, przeznaczony przez La Valliere dla niego. W miarę czytania, coraz większa bladość okrywała jego twarz. Wśród boleści, rozdzierającej jego serce, omal nie krzyknął na swoją gwardję, aby przybyła, jakgdyby mu wielkie groziło niebezpieczeństwo. List, podrzucony królowi przez Colberta, jak zapewne odgadł czytelnik, był to ten sam, który, pisany przez Fouqueta do La Valliere, zniknął w Fontainebleau wraz z tym, który go miał oddać, Tobjaszem. Głos Fouqueta wyrwał króla z dzikiego zamyślenia.
— Co ci jest, Najjaśniejszy Panie? — zapytał uprzejmie nadintendent.
— Nic! — odpowiedział król.
— Lękam się, czy Wasza Królewska Mość nie jest cierpiącym?
— Istotnie cierpię, jużem to panu powiedział. Ale to nic nie szkodzi.
I, nie czekając końca ogni sztucznych, król zwrócił się ku pałacowi. Fouquet towarzyszył królowi i wszyscy udali się za nimi. Ostatnie race smutno, bo tylko dla siebie błysnęły.
Nazajutrz był dzień odjazdu, należało więc, ażeby gospodarze podziękowali gościowi. Jedyne uprzejme wyrazy, na jakie król mógł się zdobyć, żegnając Fouqueta, były:
— Wkrótce będziesz pan miał ode mnie wiadomość, każ, proszę cię, przyjść do mnie panu d‘Artagnan.
I krew Ludwika XIV, dotąd hamowana, zakipiała w jego żyłach i gotów był kazać zamordować Fouqueta, tak jak jego poprzednik kazał to uczynić z marszałkiem d‘Ancre.
To też pokrył okropne postanowienie uśmiechem królewskim, zwykłym poprzednikiem podobnych zamiarów. Fouquet pocałował rękę króla, Ludwik zadrżał, lecz nie wzbronił mu tego.
W pięć minut potem d‘Artagnan, którego zawiadomiono, wszedł do pokoju Ludwika XIV-go. Aramis i Filip byli w swoim pokoju, zawsze uważnie słuchając. Król nie dał nawet czasu zbliżyć się kapitanowi muszkieterów do krzesła, na którem siedział, i sam podbiegł ku niemu.
— Urządź tak, aby tu nikt nie wchodził.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie — rzekł d‘Artagnan, który jednym rzutem oka pojął wzburzony wyraz twarzy króla.
Wydał stosowny rozkaz, a wróciwszy do króla, zapytał:
— Cóż to się stało u Waszej Królewskiej Mośći?
— Wielu pan masz z sobą ludzi? — zapytał król, nie odpowiadając na jego zapytanie.
— Mam muszkieterów!
— Kogóż więcej?
— Dwudziestu z gwardji i trzynastu szwajcarów!
— Wielu potrzeba ludzi dla uwiezienia pana Fouqueta?
D‘Artagnan odskoczył.
Uwięzić pana Fouqueta! — rzekł śmiało.
— Może znowu powiesz, że to jest niepodobieństwem! — krzyknął król z wściekłością.
— Nigdy nie mówiłem, żeby cokolwiekbądź było niepodobnem — odpowiedział d‘Artagnan, dotknięty do żywego.
— A więc wykonaj, co kazałem.
D‘Artagnan poszedł ku drzwiom, ale przed dojściem, obróciwszy się, rzekł:
— Przebacz, Najjaśniejszy Panie!
— Co? — rzekł król.
— Przebacz, że dla uskutecznienia tego rozkazu, chciałbym mieć sam rozkaz na piśmie!
— A to na co? odkadże królewskie słowo nie jest dla ciebie dostatecznem?
— Bo słowo królewskie, w gniewie wyrzeczone, może się zmienić, gdy gniew przeminie.
— Bez tych wyrażeń, mój panie. Musisz mieć w tem inną myśl ukrytą?
— Ja zawsze mam myśli i to takie, których inni, na nieszczęście, nie mają — odpowiedział d‘Artagnan.
Król, pomimo uniesienia, zawsze dawał mu się sobą powodować.
— Powiedz mi, co myślisz? — zapytał.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekł d‘Artagnan. Każesz aresztować człowieka, będąc jeszcze jego gościem, i to z gniewu tylko, a gdy on przeminie Wasza Królewska Mość będziesz tego żałował; wówczas chciałbym pokazać podpis Waszej Królewskiej Mości. Jeżeli to nie naprawi złego, przynajmniej przekona, że Wasza Królewska Mość błądzi, unosząc się gniewem.
— Błądzi, wpadając w gniew! — zawołał król z oburzeniem. — Czy król, ojciec mój, i moi przodkowie nigdy się nie gniewali? Co?
— I ojciec Waszej Królewskiej Mości i jego przodkowie gniewali się tylko u siebie.
— Król jest wszędzie Panem, tak, jak u siebie!
— Jest to zdanie pochlebców i zapewne musiało wyjść od pana Colberta, ale tak nie jest. Król jest panem każdego domu, ale kiedy z niego wypędzi właściciela!
Ludwik przygryzł sobie usta.
— Jakto! — rzekł d‘Artagnan. — Człowieka, który się rujnuje, aby tylko przypodobać się Waszej Królewskiej Mości, każesz aresztować. Do djabła, Najjaśniejszy Panie, gdybym ja nazywał się Fouquet i ze mną tak postąpiono, pochwyciłbym resztę ogni sztucznych i takbym je urządził, ażebym razem ze wszystkiem wyskoczył w powietrze. Ale mniejsza o to. Wasza Królewska Mość każesz, idę.
— Idź — rzekł król — ale czy masz też dosyć na to ludzi?
— Czy myślisz, Najjaśniejszy Panie! że choć jednego wezmę z sobą? Uwięzić pana Fouqueta to tak łatwo, że dzieckoby tego dokazało. To tak samo, jak wypić kieliszek gorzkiej wódki; człowiek się tylko skrzywi i po wszystkiem.
— A jeżeli się będzie bronił?
— On! cóż znowu! miałby się bronić, kiedy taka surowość robi go męczennikiem, wierz mi, Najjaśniejszy Panie, że jeżeli posiada jeszcze z miljon, o czem bardzo wątpię, ręczę, że chętnieby go dał, aby tak skończyć. Ale idę już!
— Zaczekaj! — rzekł król. — Niech to uwięzienie nie będzie publicznem.
— To jest trudniejsze!
— Dlaczego?
— Gdyż nic łatwiejszego, jak wejść między otaczające go osoby i powiedzieć: „Panie Fouquet, w imieniu króla aresztuję cię.“ Ale pójść do niego i tak urządzić, ażeby zapędzić go gdzieś w kąt, z któregoby nie mógł uciec i ukraść go prawie współbiesiadnikom, tak, aby żadne z jego westchnień nie doszło do ich uszu, to już trudność prawdziwa, wielka i zaszczytna, i niech się jej podejmie zdolniejszy ode mnie.
— Powiedz raczej, że to jest niepodobieństwem. A!... mój Boże, czyż zawsze będę otoczony ludźmi, którzy się będą sprzeciwiali temu, co chcę zrobić?
— Ja się nie sprzeciwiam Waszej Królewskiej Mości. Czy mam wykonać rozkaz?...
— Miej tylko na oku pana Fouqueta do jutra, dopóki czegoś nie przedsięwezmę.
— Wykonam to, Najjaśniejszy Panie!...
— Przyjdź jutro, jak będę wstawał, po nowe rozkazy.
— Przyjdę.
— A teraz niech mnie zostawią samego.
— Wasza Królewska Mość nie potrzebujesz nawet Colberta?... — rzekł muszkieter, wypuszczając ostatni pocisk przy wyjściu.
— Nikogo — rzekł król — nikogo, chce być sam.
Po wyjściu d‘Artagnana, król, zamknąwszy drzwi na zamek, zaczął biegać po pokoju jak raniony lew, mający jeszcze w ciele pociski; nakoniec ulżył sobie słowami:
— A!.. nędznik!... nietylko okrada mnie, ale kradzionem złotem przekupuje moich sekretarzy, przyjaciół, generałów, artystów, i zabrał mi nawet moją kochankę... A!... więc to dlatego ta niewierna broniła go z taką odwagą... Była to wdzięczność... Kto wie? może nawet i miłość.
Pogrążył się przez chwilę w dotkliwem zadumaniu.
— Ten Satyr — pomyślał z głęboką pogarda, jaką młodzież w sile wieku obarcza ludzi dojrzałych, myślących jeszcze o miłości — ten Faun, szukający miłości i nigdzie nie znajdujący oporu, gdyż płaci złotem i brylantami i posiada malarzy, aby mu malowali kochanki jego w kostjumach bogiń...
Król jęczał z rozpaczy.
— On brudzi wszystko koło mnie — mówił dalej — niszczy mi wszystko!... on mnie zabije!... człowiek ten zanadto mi dokucza, to mój śmiertelny nieprzyjaciel i musi upaść!.. ja go nie cierpię!.. nie cierpię!... nie cierpię!...
A mówiąc to, bił pięściami w poręcz krzesła, na którem siedział, a z którego podniósł się, jakby tknięty wielką choroba.
— Jutro, jutro!.. o!.. będzie to piękny dzień — rzekł do siebie — gdyż wschodzące słońce mnie tylko mieć będzie za współzawodnika. Człowiek ten upadnie tak nisko, że każdy, widząc zniszczenie, jakie upadek ten za sobą pociągnie, przyznać będzie musiał, żem większy od niego.
Król, niezdolny dłużej hamować się w gniewie, przewrócił uderzeniem pięści stolik, stojący przy łóżku, a w nadmiarze boleści, płacząc prawie ze złości, rzucił się nierozebrany na łóżko, ażeby znaleźć spoczynek dla ciała.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.