Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIV.
PRZODKOWIE PORTHOSA.

Rozstawszy się z d‘Artagnanem, Aramis i Porthos udali się do głównej części warowni, aby tam naradzić się bez przeszkody. Troska, nieschodząca z czoła Porthosa, nie w smak była Aramisowi, bowiem jego umysł nigdy tak swobodny nie był jak dzisiaj właśnie.
— Kochany Porthosie — nagle odezwał się do niego — teraz odkryję ci zamiar d‘Artagnana.
— Jaki zamiar?...
— Zauważyłeś pewnie po zajściu, jakie miał przyjaciel nasz z oficerem, że tego ostatniego krępują jakieś rozporządzenia, nas dotyczące.
— Zauważyłem.
— Otóż, d‘Artagnan złoży swoją dymisję królowi, a podczas zamieszania, wynikłego z jego nieobecności, my wydostaniemy się, a raczej ty Porthosie, wydostaniesz się na pełne morze, jeżeli ucieczka będzie możliwą tylko dla jednego.
Na to Porthos potrząsnął głową przecząco i odpowiedział:
— Razem uciekać będziemy, Aramisie, lub zostaniemy tu obaj.
— Szlachetne serce z ciebie — odparł mu Aramis — zasmuca mnie tylko ponure usposobienie i niepokój, jaki w tobie widzę.
— Niepokoju niema we mnie wcale — odpowiedział Porthos.
— To może się gniewasz na mnie?
— Nie mam do ciebie najmniejszej urazy.
— Czemuż więc ten wyraz grobowy na twojej twarzy, przyjacielu drogi?
— Powiem ci dlaczego: sporządzam ostatnią moją wolą.
Mówiąc to, poczciwy Porthos ze smutkiem patrzył na Aramisa.
— Ostatnią wolę?... — wykrzyknął biskup. Co znowu! masz się za straconego?
— Czuję się znużonym. Pierwszy to raz w życiu, a w mojej rodzinie jest pewne znaczenie.
— Jakież to, przyjacielu?
— Dziad mój był dwa razy silniejszy ode mnie i...
— O! o!... — wykrzykną! Aramis. — To ty miałeś dziadka Samsona?
— Nie. Antoni było mu na imię. Otóż w moim wieku był właśnie, gdy razu jednego, wybierając się na polowanie, uczuł osłabienie w nogach, czego dotąd nigdy nie doznawał.
— I cóż to oznaczać miało?
— Nic dobrego, jak sam się o tem przekonasz, gdyż pomimo, że nogi odmawiały mu posłuszeństwa, pojechał, natrafił na dzika, który natarł na niego, dziad mój chybił z rusznicy, a straszny zwierz rozpruł mu wnętrzności. Skonał na miejscu.
— Nie idzie zatem, abyś ty miał doznawać jakiegoś niepokoju, drogi Porthosie.
— O! zaczekaj a dowiesz się jeszcze więcej. Ojciec mój znowu o połowę więcej miał siły, niż ja. Twardy to był żołnierz Henryka II-go i Henryka IV-go, nie Antoni a Kacper było mu na imię, tak jak panu Coligny. Wiecznie na koniu i nie znał, co to zmęczenie. Pewnego wieczora, wstając od stołu, zachwiał się na nogach. Lekceważąc swoje osłabienie, ojciec, zamiast położyć się do łóżka, zapragnął przejść się po ogrodzie: na pierwszym stopniu potknął się; schody były strome, padł na słup kamienny, w którym tkwiła żelazna zawiasa, trafił na nią skronią i nie podniósł się więcej.
Aramis spojrzał przyjacielowi w oczy i rzekł:
— Zaiste, to fenomenalne wypadki; jednakże nie róbmy z nich wniosków, aby trzeci miał się wydarzyć. Człowiekowi tak dzielnemu, jakim ty jesteś, nie przystoi być zabobonnym mój zacny Porthosie; zresztą nie znać tego wcale, aby nogi uginały się pod tobą.
— Przed chwilą słaniałem się, byłem bezwładny, a w ostatnich czasach fenomeni ten, jak go nazywasz, powtórzył się cztery razy. Nie powiem, aby mnie to miało zatrważać, ale gniewa mnie niewymownie; życie jest rzeczą przyjemną. Mam pieniądze, mam piękne posiadłości ziemskie, mam moje konie ulubione, przyjaciół, których kocham nad wszystko: d‘Artagnana, Athosa, Raula i ciebie.
Niezrównany Porthos nie zadawał sobie trudu, aby ukrywać, że Aramisa stawia w ostatnim rzędzie swoich przyjaciół.
Aramis uścisnął mu rękę.
— Przeżyjemy jeszcze długie lata — rzekł — aby zachować światu próbki ludzi niepowszednich. Zaufaj mi, przyjacielu drogi: nie mamy żadnej odpowiedzi od d‘Artagnana, to dobry znak; musiał on wydać rozkaz zgromadzeniu floty, dla odpłynięcia. Ja także wydałem rozporządzenie zatoczenia łodzi aż do ujścia wielkiego podziemia Lokmarja, wiesz, tam gdzieśmy tyle razy czatowali na lisy.
— Tak, tam, gdzie korytarz styka się z małą arkadą, odkrytą przez nas tego dnia, w którym ów wspaniały lis wymknął się tamtędy.
— Tam właśnie. Na wypadek nieszczęścia, łódź nasza ukryje się w podziemiu; już ona tam być musi. Wyczekamy przyjaznej chwili, i osłonięci ciemnością nocy, na morze!
— Piękny pomysł, a co na tem zyskamy?
— Zyskujemy to, że nikt o tej grocie nie wie prócz dwóch lub trzech tutejszych myśliwych; zyskujemy, że wrazie zajęcia wyspy, poczty, wysłane na zwiady, nie dostrzegłszy łodzi przy brzegu, nie będą podejrzewały, aby ktoś wymknąć się zechciał, i przestaną dawać baczenie.
— Rozumiem.
— A jakże teraz nogi.
— O! przewybornie.
— A widzisz, że wszystko się składa, aby zapewnić nam spokój i nadzieję. D‘Artagnan uwolni morze i pozostawi nam zupełną swobodę.
Niema już obawy przed flotą królewską ani wkroczenia wrogów na wyspę.
— Miejmy nadzieję — zcicha przemówił Porthos, pokrzepiany nieco zapałem towarzysza.
Naraz zabrzmiał okrzyk:
— Do broni!
Okrzyk ten, powtórzony stoma głosami, doszedł do uszu dwóch towarzyszów, wprawiając jednego z nich w podziw, a drugiego w wielki niepokój. Aramis otworzył okno; ujrzał tłumy ludzi, biegających z pochodniami. Kobiety uciekały, zbrojni zaś śpieszyli na stanowiska.
— Flota! flota!... — krzykną! jeden z żołnierzy, poznawszy Aramisa.
— Flota?... — powtórzył tenże.
— Na pół armatniego strzału.
— Do broni!... krzyknął Aramis.
— Do broni!... — zagrzmiał potężny głos Porthosa.
I pędem pobiegli ku tamie, aby ukryć się pod osłoną baterji. Tymczasem ukazały się szalupy, naładowane żołnierstwem; płynęły one w troistym kierunku, aby w trzech naraz punktach na ląd ich wysadzić.
— Co robić?... — zapytał oficer od straży.
— Wstrzymać je; a jeżeli nie staną, ognia! — zakomenderował Aramis.
W pięć minut potem zagrały strzały armatnie. Ale szalupy za blisko już były, aby strzały armatnie mogły celnie mierzyć; przybiły do brzegu i rozpoczęła się zażarta walka.
— Co ci się stało, Porthosie?... — zapytał Aramis towarzysza.
— To nic... moje nogi... doprawdy to niepojęte... przyjdą do siebie, nacierając na nieprzyjaciela.
Rzeczywiście z taką siłą natarli na napastników, tak w podkomendnych zagrzali ducha, że królewscy w popłochu cofnęli się do łodzi, unosząc swych rannych, jako jedyną zdobycz.
— E! Porthosie — krzyknął Aramis — nam jeńca potrzeba, żywo, śpiesz się.
Porthos pochylił się ku schodom na tamie, uchwycił za kark oficera, który stał tam, czekając, nim żołnierze jego zejdą do szalupy, aby pójść za nimi ostatni. Ramię olbrzyma uniosło w górę swą zdobycz, czyniąc z niej puklerz, osłaniający go przed kulami nieprzyjacielskiemi.
— Masz jeńca — odezwał się Porthos, niosąc go Aramisowi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.