Widmo przeszłości/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Widmo przeszłości |
Wydawca | Nakładem „Kuriera Litewskiego“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Józef Zawadzki w Wilnie |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | The Mystery of Cloomber |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Była może godzina dwunasta; Estera i ja siedzieliśmy jeszcze w jadalni, starając się czytaniem rozerwać nasze smutne myśli, gdy nagle w pobliżu domu rozległy się czyjeś szybkie kroki. Wstałem i otworzyłem drzwi do ogrodu; nagle ukazał się w nich Mordownt Levis i po chwili wszedł do pokoju.
Drżał cały, a sam już wygląd jego nie wróżył nam nic dobrego.
— Mój ojciec, — rzekł złamanym głosem, — mój ojciec... wyszedł z domu...
— Wyszedł?
— Tak, wyszedł, a wraz z nim kapral Ruf Smith. Nie zobaczymy już ich nigdy w życiu.
— Dokądże oni poszli? — zawołałem. — Chodźmy za nimi, może będziemy im potrzebni.
— To się na nic nie zda, — odrzekł Mordownt, przyciskając ręce do skroni. — Nie zdołamy niczemu przeszkodzić. Nieszczęście zapewne już się stało.
— Cóż więc zaszło, na Boga? — zapytałem wzburzony. — Nie powinniśmy podawać się rozpaczy.
— Do świtu nic nie poradzimy, — odparł Mordownt, — jutro rano odnajdziemy ich ślady.
— A co robi Gabrjela i mistress Levis?
— Gabrjela o niczem jeszcze nie wie, matka zaś moja dzielnie zniosła ten cios.
— Skoro nic nie możemy uczynić przed świtem, zauważyłem, — opowiedz nam, jak to się stało.
— Przybycie Rufa Smitha, — rozpoczął Mordownt, — było dla nas pierwszem ostrzeżeniem. W strasznym niepokoju oczekiwaliśmy fatalnego dnia. Dziś wieczór ojciec serdeczniej niż zwykle ucałował matkę moją i Gabrjelę, a potem udał się ze mną do mojej sypialni i oddał mi niewielki pakiecik, zaadresowany do pana, mr. West. Gorąco prosiłem ojca, aby mi pozwolił dzielić ze sobą niebezpieczeństwo, które mu grozi, zabronił mi jednak kategorycznie wtrącać się do jego spraw. Potem pożegnał mię i zamknął nas wszystkich na klucz, jak to nieraz czynił.
W ciężkiej zadumie pogrążony, zatraciłem poczucie rzeczywistości, gdy nagle wyrwał mię z tego stanu odrętwienia dziwny, przejmujący dźwięk, coś, jakby dzwonienie, rozlegające się tuż nad moją głową. Zerwałem się na równe nogi. Wskazówki zegaru stały na godzinie wpół do dwunastej.
Otworzyłem okno i ujrzałem park, zalany blaskiem księżyca. Jakież było moje zdumienie, gdy w pobliżu domu spostrzegłem trzech ludzi, patrzących w górę. Ciemne ich twarze, czarne włosy, wskazywały, że byli to indusi. Wznosili ręce do góry, poczem natychmiast je opuszczali; wargi ich poruszały się, jakby wymawiając słowa modlitwy lub zaklęcia. Nagle wszyscy jednocześnie krzyknęli coś, a przejmujący dźwięk ich głosów do tej chwili brzmi w moich uszach! Wówczas ze zdumieniem ujrzałem, jak mój ojciec i kapral Smith wybiegli z niezwykłą szybkością z domu, jakby ludzie, owładnięci strasznem przerażeniem. Trzej cudzoziemcy szybko podążyli za nimi. Mogę śmiało stwierdzić, że ludzie ci nie użyli żadnego gwałtu, nie dotknęli się nawet mego biednego ojca i jego towarzysza, a jednak jestem głęboko przekonany, że równie generał jak i Ruf Smith działali pod naciskiem ich duchowej władzy.
Wszystko to stało się z niesłychaną szybkością.
Porwałem się od okna i z całej siły targnąłem drzwiami; po kilkakrotnych wysiłkach ustąpiły wreszcie. Pobiegłem najpierw do pokoju matki i przekręciłem klucz we drzwiach. W tej chwili ukazała się ona na korytarzu i dała mi znak, abym zachowywał się cicho. Widziała wszystko!
— Niech się stanie wola Boska, — wyszeptała. — Twój biedny ojciec znajdzie spokój w zagrobowem życiu i będzie szczęśliwszy. Dobrze, że Gabrjela śpi.
— Co mam czynić, — zapytałem, — dokąd oni poszli? Jak pomódz ojcu? Może pojechać do Wichtowne i zawiadomić policję?
— Nie czyń tego, ojciec niejednokrotnie prosił mię, aby nie zwracać się do pomocy policji. Synu mój, nigdy już nie zobaczymy twojego ojca. Gdybyś wiedział tak dobrze jak ja, z jakiem upragnieniem wyczekiwał śmierci, zrozumiałbyś moją rezygnację. Czuję, że wszelki pościg byłby bezcelowy.
Ja jednak nie mogłem się uspokoić. Wybiegłem z domu, pragnąc gonić ludzi, którzy uprowadzili mojego ojca; wkrótce jednak zatrzymałem się bezradny. Wówczas, jak płomyk nadziei, zaświeciła w mojej głowie myśl, że dacie mi dobrą radę.
— Skoro się tylko rozwidni, — rzekłem po namyśle, — pożyczymy od Johna Folarstona, który ma w pobliżu fermę, bardzo mądrego wyżła, i puścimy go na ślady generała. Jest to niezawodny sposób. Tymczasem wypocznij pan na kanapie, mnie zaś oddaj papiery swego ojca.
Młody człowiek w milczeniu podał mi niewielki pakiet.
Drżącemi rękoma złamałem pieczęcie i rozwinąłem paczkę, w której znalazłem list i kilka wyblakłych arkuszy, zapisanych pismem generała. List, datowany dnia poprzedniego, zawierał co następuje:
„Być może, że powinienem był wcześniej objaśnić pana co do niebezpieczeństwa, jakie mi groziło, nie uczyniłem tego jednak, ze względu jedynie na twój spokój.
„Wraz z tym listem otrzymasz urywek z mego dziennika, z którego jasno przedstawisz sobie wszystkie wypadki fatalnego dnia 5-go października 1841 r. i okoliczności śmierci Hulab-szacha, buddyjskiego pustelnika.
„Śmierć jego ciężko odpokutowałem, przez lat czterdzieści słysząc nad sobą dźwięk astralnego dzwonka, za pomocą którego mściciele wielkiego męża buddyjskiego dawali znać o swej nieustannej czujności i o straszliwej swej zemście, której nie zdołam uniknąć.
„Śmierć będzie dla mnie wybawieniem, więc nie żałuj mnie, lecz przeciwnie raduj się wraz ze mną.
„A teraz żegnaj pan. Bądź dobrym mężem dla Gabrjeli i nie zachowaj o mnie złej pamięci!
„Twój nieszczęśliwy przyjaciel
John Bertier Levis“.
Z niecierpliwością pochwyciłem dziennik generała.
Poniżej przytaczam treść jego, jako dokument.