Wieś i miasto (Prus, 1935)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wieś i miasto |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom III Drobiazgi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W STODOLE.
Folwark Wilczołapy był własnością męża pani Euzebji z hrabiów Patykowskich, Jana Chryzostoma Letkiewicza, dziedzicznego dobrodzieja swej parafji, której w ciągu piętnastu lat ofiarował bezinteresownie furę chróstu na płot cmentarny i dwa nowe powrozy do dzwonów.
Budynki dominjum, o którem mowa, wraz z nieoddzielnem od nich podwórzem, formowały kwadrat, mający około pięciuset dziewięciu kroków wszerz, i takiż wzdłuż. Na północnym boku kwadratu figurowała stodoła ze spichrzem, dolną młocarnią, młynkiem polskim i amerykańskim, tudzież z maneżem vel kieratem. Na przeciwnym krańcu dziedzińca, a więc na południe od stodoły, znajdował się dwór parterowy, murowany, pod gontem, a obok niego lodownia. Na zachód leżały: obora i stajnia dla koni fornalskich, tudzież wozownia i stajnia cugowa. Wreszcie na wschód stał budynek, mieszczący pańską kuchnię, izbę czeladnią, na facjatce zaś małą izdebkę, niegdyś mieszkanie ekonoma, a obecnie kurnik. Do budowli tej przytykało parę chlewków.
Jeżeli dodamy teraz, że na środku wielkiego dziedzińca znajdowała się studnia z korytem, to już chyba najzacieklejszy zwolennik szczegółów topograficznych nie zarzuci nam niesumienności, lub (czego Boże broń) lekceważenia czytelników.
Tyle o miejscu; zkolei należy powiedzieć coś i o czasie.
Dzień, w którym za osobliwą łaską nieba mieliśmy honor
dotknąć stopą wilczołapskich gruntów, był zimowy i zimny. Okolica, z powodu grubej warstwy śniegu, podobna była do olbrzymiego płaskiego talerza. Śnieg leżał na ziemi, okrywał dachy, starał się utrzymać równowagę na płotach i zwieszał się niby puch łabędzi z gałązek kilkunastu drzew, które dwór otaczały. Nad dworem, stodołą, stajnią i tak dalej, niby klosz nad butersznitami, rozciągało się niebo, koloru, który nazwać było można płowym, zielonawym, lub niezdecydowanym, lecz w żadnym razie błękitnym. Kolor to był chorobliwy, przypominający mieszaninę żółtaczki z bladaczką; dnie zimowe miewają niekiedy podobną cerę.
Było południe. We dworze państwo zajmowało się śniadaniem, w kuchni czeladź obiadem, w stodole robotnicy wypoczynkiem. Na kwadratowem podwórzu nie słyszałeś głosów ludzkich, ani jękliwego warczenia młocarni. Słowem, na folwarku panowała zupełna cisza, na tle której od czasu do czasu rozlegał się skrzyp sanek, jadących gościńcem, lub krakanie stada wron, sejmikujących na polnej gruszy.
Przy stodole widzieć można było ludzi. Jeden z nich, o twarzy żółtej i przedwcześnie pomarszczonej, w brudnym, połatanym kożuchu, starej czapce i nie nowszych od niej butach, stał oparty o ścianę maneżu, ze skrzyżowanemi nogami, i rękami za pazuchą. Był to parobek, w lecie pomocnik pastucha, w zimie specjalista od młócenia.
Towarzysz jego miał minę gospodarza na dwudziestu morgach i kandydata na urząd wójta gminy. Wysoka barania czapka, brunatna sukmana i świeżo wysmarowane tłustością buty były nowe. Szeroki skórzany pas ściskał mu biodra. Mierny nos, niezbyt wielkie usta i siwe oczy zdradzały pewność siebie i inteligencją. Człowiek ten trzymał pod pachą gruby kij z rzemykiem, w ręku zaś płócienny worek, w którym mieścił się jakiś przedmiot wielkości bułki chleba.
— Nie uważaliśta, Jakóbie — mówił dostatni gospodarz do ubogiego parobka — czy nie był jeszcze pan na dziedzińcu?
— Kto go tam wie! — odparł parobek. — Może jeszcze i nie wstał, a jeżeli wstał, to pewnikiem szwargocze z Joskiem, albo z tym Miemcem, co łońskiego roku las kupił.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której apatyczny specjalista od młocarni przełożył nogi i poczochrał się plecami o ścianę maneżu. Potem spytał gospodarza:
— Cości to wam pilno, Wojciechu, musi być do pana, kiejście tyle drogi na taki ziąb przeharowali? Musi wam być co winien?...
— Winien — nie winien!... Chciałem się go ino tylko rozpytać, co to jest, o to... Może wy wieta?...
Z temi słowy gospodarz rozwiązał torbę i wydobył z niej przedmiot formy nieregularnej, wielkości średniej bułki chleba i koloru brudno-żółtego.
Nie wyjmując rąk z za pazuchy i nie przekładając tym razem skrzyżowanych nóg, Jakób pochylił głowę i dość obojętnie przypatrywał się przedmiotowi.
— Toście znaleźli?
— A znalazłem — odparł Wojciech.
— Zwyczajnie żywica! — mruknął Jakób.
— Ale!... Nie byłoby takie twarde.
— Jużci nie ta żywica, co kapie prosto z drzewa, ale taka topiona, co to nią smyki smarują.
— Ale! ale!... Przecie ja się pytałem skrzypka Józwy, a on powiedział, że to nie żywica, ino burśtyn, taki, jak dziewuchy na paciorkach miewają.
— A tu w nim robak, widzę, jest... Oho! i jakieś liście we środku? — mówił Jakób, patrząc na bryłę, której kawałek w jednem miejscu był nieco przezroczystszy, niż w innych.
— To, co jest, to ja i sam widzę — odparł Wojciech — ale nie wiem, co to warto. W tem interes!
— Co warto! Tyle, co żywica z robakami i z liśćmi.
— Zawdy ja się dziedzica spytam; on mądrzejszy.
— Mądrzejszy do szwargotania z Miemcami.
— Zawdy ma lepszy rozum od nas.
— Żeby on ta miał lepszy rozum, toby mu rzeczy nie spisywali, a jabym miał kożuch calszy — odpowiedział niechętnie Jakób i kiwnąwszy gospodarzowi głową, leniwie powlókł się do kuchni.
— Widzieliście go, jaki mądrala, a niby pastuch! — mruknął do siebie Wojciech, patrząc za odchodzącym z pogardą.
Potem splunął, związał swój worek i wszedł do otwartej stodoły.
Tu było gwarno, jak w ulu; korzystając z obiadowej przerwy w młócce, dzieci i dorośli robotnicy, zamiast wypoczywać, bawili się na rozgrzewkę. Dwa barczyste chłopy, Szymek ze wsi i Walek ze dworu, zrzuciwszy kożuchy i czapki, w koszulach i płóciennych spodniach schwycili się wpół rękoma i wodzili po klepisku od jednej bramy do drugiej, tak, aż im się ze łbów kurzyło. W zapolu Magda goniła Paraskę, skutkiem czego obie między snopami upadły; z dwójki tej niebawem utworzył się cały stóg ciał ludzkich, na to samo bowiem miejsce skoczyło kilkoro dzieci z belek; śmiechom i krzykom ich wtórował świergot wróbli, które kręciły się niespokojnie pod szczytem dachu.
Prawie w tej samej chwili, gdy Wojciech stanął w bramie, Szymek przewrócił Walka, co zobaczywszy, leżąca w zapolu gromada, jeszcze z większym hałasem zerwała się i pobiegła na klepisko.
— Rozdzielta ich! — wołały starsze dziewuchy.
— Daj mu suję, Walek, to cię puści! — radził zwyciężonemu kilkunastoletni berbeć, mający więcej słomy niż włosów na głowie.
— Widłami go!... — krzyczał inny.
Tymczasem zapaśnicy, wytarzawszy się i wysapawszy na klepisku, weszli ze sobą w układy.
— No! puszczaj, głupi Szymek! — mówił Walek. — Udało ci się, jak ślepej kurze ziarno...
— Ale!... — odparł Szymek, klękając na jedno kolano. — Jabym takich dwóch chuchraków jak ty zmiętosił!
Walczący wstali i poczęli skromne swoje garnitury porządkować w sposób bardzo wprawdzie stanowczy, lecz niedość salonowy. Patrzące na to dziewczęta zasłaniały oczy i śmiały się jak opętane.
Nareszcie zmiękczony Walek, znalazłszy i wytrzepawszy swoją czapkę, okrył nią głowę, włożył lewą rękę za pas i rzekł:
— Co się ty, głupi Szymku, puszysz? Obaliłem się, boś mnie wziął pod siłę, jeszcześ mi nogę podstawił...
— Zawdy Szymek mocny — wtrącił jeden z chłopaków — bierze korczyk pszenicy, jakby nic.
— Dla mnie i dwa korczyki także nic — dorzucił Szymek.
— No, słuchaj! — ciągnął Walek — choć ty niby taki mocarz, to przecie nie zrobisz tego, co ci powiem. Siądź w kuczki na hańtej ławie, a ja ci dam w gębę. Jeżeliś siłacz, to nie zlecisz i jeszcze dostaniesz kwartę wódki ode mnie.
— Oj, chyba zleci! — mówiła z powątpiewaniem jedna z dziewuch.
— Co ma zlecić? — przerwał jej z oburzeniem chłopak z partji Szymka. — Bo to jemu pierwszy raz, czy co?... Jabym sam nie zleciał!
Zaczęły się rozprawy bardzo żwawe. Jedni dowodzili, że Szymek na ławie nijak nie usiedzi, drudzy twierdzili, że choćby ze sto razy nawet dostał, to jeszcze nie spadnie.
Szymek tymczasem, nie powiemy: namyślał się, — ale słuchał. Niski, lecz barczysty człeczyna, o ciemnych kudłatych włosach, z twarzą bladą i jakby nabrzmiałą, silny być musiał w pięści, ale w głowie djabelnie słaby biedaczysko!
To też, wysłuchawszy zdań swoich stronników i przeciwników, rozgrzany pochwałami jednych, a żartami drugich, w odpowiedzi na wszystko usiadł w kuczki na ławie i rzekł do Walka:
— A wódka będzie?
— Ma się wiedzieć!
— Cała kwarta?...
— To się wie!
— No, to próbuj!
Walek uśmiechnął się, odgarnął konopiastych włosów, poprawił czapki, plunął w lewą rękę i „spróbował“ tak, że głupi Szymek wraz z ławą runął na ziemię.
Gromadka widzów aż się zanosiła od śmiechu.
— Żydzie! — krzyknął rozdrażniony Szymek, zrywając się z ziemi i podnosząc ławę. — Mańkutem mnie palnął, i dlatego zleciałem, ale spróbujemy się jeszcze raz!
Z temi słowy usiadł znowu w kuczki na ławie, odgrażając się, że teraz dopiero pokaże, co umie.
Walek, któremu oczy paliły się jak węgle, plunął znowu z zamiarem powtórnego „wypróbowania“ sił Szymkowych, gdy wtem na środek klepiska wystąpił Wojciech, mówiąc:
— Wstydzilibyście się, Szymonie, żeby was tak poniewierali! Czy to nie widzicie, że się wszyscy śmieją z was, z gospodarza!...
Zmieszany Szymek skoczył z ławy, a nie mając żadnego argumentu narazie, mruknął:
— Jaki ja tam gospodarz!...
— Zawdy macie chałupę i trzy morgi, żonę i dzieci, i wamby to przystało kogo bić w gębę, a nie samemu brać...
— Dobre południe panu Wojciechowi!... Jak się mata, Szymonie!... A wa! jakie zimno...
Z tem powitaniem wszedł do stodoły Josek, wędrowny handlarz i faktor jaśnie wielmożnego Letkiewicza. Przybyły odziany był w długą zabłoconą i zatłuszczoną kapotę, miał bat w ręku, na głowie watowaną czapkę, a na niej dużą chustkę, która ochraniała mu nietylko głowę, ale i szyję, krzyżowała się na piersiach i ściskała w pasie kapotę.
— Takie zimno, co strach! — mówił Josek, ocierając wąsy i brodę, okryte szronem. — Kubali pozdychały dziś w nocy szczenięta w stodole, a na drodze do Wólki zmarzła jedna kobieta! Strach, co się dzieje!
Zakomunikowawszy to obecnym, zwrócił się do Wojciecha:
— Co pan Wojciech tu robi we dworze? Może panu Wojciechowi co w lesie dworscy zabrali?...
— Nic mi nie zabrali — odparł niechętnie gospodarz.
— Może pan Wojciech chce u jaśnie pana naszego co kupić?... — badał dalej Josek z odcieniem ironji w głosie. — Szkoda czasu! bo nasz jaśnie pan nie ma nic do sprzedania...
W czasie tej gawędy Wojciech starał się ukryć swój worek przed oczyma przybyłego. Handlarz jednak dostrzegł to i ze śmiechem zawołał:
— Ny, ny!... wiem już, wiem! Pan Wojciech przyniósł swój skarb do dworu! Pan Wojciech myśli, że oni tu kupią, a oni nie kupią, bo im się to na nic nie zda, i pieniędzy nie mają.
— Kupią nie kupią, ale zawdy powiedzą, co to warte — rzekł Wojciech.
— Co to warte?... Ja już wam powiedziałem, że daję dziesięć rubli, tylko dla was. Taki bursztyn z robakiem i z liściami we środku, co on może być wart?...
— A mnie się widzi, że wy dacie i więcej, Josku — a nie wy, to kto inny.
— Co tu dużo gadać! — odparł handlarz. — Dam dwanaście rubli i ani grosz więcej, a boicie się, żebym was nie oszukał, to spytajcie się jaśnie pana. Tylko... że on z wami pewnie gadać nie będzie.
— Co nie ma gadać? — przerwał oburzony gospodarz. — Gada z Żydami, ba! z Miemcami, a nie gadałby ze swojakiem i katolikiem?...
Przez czas rozmowy Joska z Wojciechem, gromada rozbiegła się po zapolu. Został tylko Szymek, który skrobał się w głowę i patrzył na handlarza z bardzo zakłopotaną fizjognomją.
Josek, wysłuchawszy odpowiedzi gospodarza, odwrócił się tyłem do niego i zaczepił Szymka.
— Szymku, Szymonie! — rzekł — ja mam do was interes, chodźcie-no!
I wyszedł na dziedziniec, a za nim głupi Szymek z miną jeszcze bardziej zafrasowaną.
Gdy odsunęli się o kilkanaście kroków od stodoły, Josek zaczął:
— Jak to będzie, Szymku, z mojemi pięcioma rublami?... Dwa lata trzymacie, mieliście na Nowy Rok oddać, tu już trzy tygodnie po Nowym Roku, a wy jeszcze nie oddajecie?...
— Mnie ta ludzie gadają, żem wam już ze trzy razy oddał te pięć rubli — odparł Szymek, patrząc w ziemię.
— Gewałt! — krzyknął handlarz. — Trzy razy? Czy choć kto aby jeden raz widział, jakeście oddali?...
— Dałem wam już parę korcy pszenicy, żyta też, cielę, gęsi troje, woziłem was i wasze towary także nie raz i nie dwa, a wy mi ciągle te pięć rubli wymawiacie.
— Ty zawsze głupi, Szymku! Przecież to za procent, no... a gdzie pieniądze?... Jak wy mi dacie pięć rubli do ręki, to ja się już upominać nie będę.
— Skąd ja ta wezmę! — mruknął chłop, machając ręką.
Handlarz zamyślił się.
— Jak nie macie teraz, Szymku, to ja wam mogę jeszcze do lata pofolgować, ale procent odbiorę.
— To i dobrze.
— Jak dobrze, to mi dacie ćwiartkę żyta.
— Sam nie mam.
— Przecie żyto młócicie tutaj?...
— Ja tam kraść nie będę! — odparł Szymek, bystro spojrzawszy na handlarza.
— Ny, nie macie żyta, to mi dacie gęś.
— Sam mam dwie całe gęsi.
— To mi też dacie jedną, a nie, to pójdę do gminy.
Chłop zacisnął pięści, lecz uspokoił się i rzekł:
— Dam ci gęś, dam!...
Po tej konkluzji podali sobie ręce na znak zgody i rozeszli się: handlarz do dworu, a Szymek ciężkim krokiem do stodoły.
Tu usiadł na ławie, oparł łokcie na kolanach, twarz na szerokich i spracowanych dłoniach, i tak siedział aż do rozpoczęcia na nowo młocki.
A gospodarz Wojciech stał sobie tymczasem ze swym kijem, ze swym workiem i bursztynem wielkości bułki chleba. Widział on i odgadł rozmowę handlarza z Szymkiem, widział jego frasunek, przypomniał sobie jego zakład z Walkiem i pomyślał.
— Oj, ten Szymek! mocny bo mocny, ale głupi taki, że pożal się Boże!... Żeby go kto namówił, toby człowieka zabił...
A potem, patrząc w stronę dworu, szepnął:
— Hej, ty Żydzie, nie okpij mnie, bo cię nieszczęście spotka!...
I ściśniętą pięść wyciągnął z gestem groźby.
Tymczasem dwaj mali chłopcy zaprzęgli do maneżu dwie pary wysokich i chudych koni i poczęli je poganiać, gwiżdżąc i strzelając z batów.
W stodole rozległy się krzyki podających snopy do młocki, maszyna warczała i jęczała, a Wojciech wciąż myślał:
— Ten Szymek to taki głupi, żeby nawet Joska zabił.