Wieś i miasto (Prus, 1935)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wieś i miasto |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom III Drobiazgi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
WE DWORZE.
Jednym wady, innym zalety bokiem wyłażą — państwo zaś Letkiewicze, dobrodzieje swej parafji, tudzież dziedzice dóbr, w tem właśnie znajdowali się położeniu.
Najważniejszą zaletą Jana Chryzostoma było to, że pragnąc rozwinąć i uszlachetnić swego ducha, wyrzekł się całkiem pracy fizycznej, tak dalece, że w pierwszych latach gospodarki nie czesał się nawet sam, tylko poziomą tę czynność ustąpił nadwornemu fryzjerowi. Ze swej znowu strony, pani Euzebja uważała się za kapłankę idei piękna, i dlatego zerwawszy z hodowaniem kur i sadzeniem kapusty, uprawiała fortepian i rysunek, a naturalne wdzięki własne podnosiła za pomocą najświeższych i najkosztowniejszych wytworów przemysłu ludzkiego, które moda przyjęła do swych usług.
Drugą zaletą tego wzorowego małżeństwa była chlubna ciekawość poznania świata, skutkiem czego dziedziczni dobrodzieje swej parafji większą część lat wspólnego pożycia i nudów przepędzili zagranicą. Dzięki tej szlachetnej namiętności, przedystylowali z kraju i z własnej kieszeni zgórą trzykroć sto tysięcy złotych.
Dodajmy do tego, że oboje byli towarzyscy, lubili liczną i wymusztrowaną służbę, ładne konie, eleganckie meble i powozy; powiedzmy, że niezależnie od tego, pani poświęcała się balom, a pan „faraonowi“ — a mieć będziemy dokładną hipotekę moralnych kapitałów właściciela Wilczołapów i jego małżonki.
W chwili, gdy młode stadło ślubowało sobie dozgonną miłość i wierność, majątek pana w dobrach i gotowiźnie wynosił dwakroć, pani — pięćkroć. Kilkunastoletnie jednak i zobopólne kształcenie wyższych stron natury ludzkiej sprawiło, że w roku, w którym rozegrały się opowiedziane przez nas wypadki, stan finansowy małżonków był następujący:
Wilczołapy — wraz z budynkami, inwentarzami, narzędziami, powozami i meblami — warte były dwakroć; długi zaś państwa hipoteczne i osobiste przenosiły sto osiemdziesiąt tysięcy. Całe ich szczęście, a może nieszczęście, było to, że ani na lekarstwo nie mieli dzieci, co ich jednak nie trapiło, pani bowiem chciała być wiecznie młodą, pan zaś chciał całe życie być wolnym od kajdan rodzinnych.
Podobny skład rzeczy pesymista nazwałby opłakanym, oboje jednak Letkiewiczowie byli dobrej myśli. Silna imaginacja podszeptywała im, że wcześniej lub później muszą odziedziczyć spadek po jakimś nieznanym krewnym, który dotychczas przynajmniej nie figurował na ich drzewie genealogicznem, lecz w każdym razie posiadać musiał nadwątlone zdrowie i miljonowy majątek. Jedno ich tylko martwiło, to mianowicie, że domyślny krewny nazbyt długo nie umierał, a tym sposobem nie pozwalał im przystąpić do budowy pałacu z dwiema wieżami i kuchnią w suterynach, o którym oddawna marzyli.
W oczekiwaniu na pałac z paryskiemi meblami i angielską służbą, przepędzali czas w kaducznie podszarzanym wilczołapskim dworze. Wprawdzie na podłogach jego sterczały drzazgi, ze ścian tynk oblatywał, okna w kredensie zalepione były papierami; wprawdzie połowa drzwi nie domykała się, klamki były poukręcane, portjery i meble spłowiały, dywany móle stoczyły, — lecz na drobiazgi te nikt nie zważał. Dusze obojga państwa mieszkały w pałacu z dwiema wieżami i kuchniami w suterynach, a cielesne oczy ich nigdy nie zniżały się do rozpatrywania rzeczy nieestetycznych.
Dnia dzisiejszego o godzinie dwunastej, oboje państwo byli razem, ona w bieli, on w pięknym niegdyś szlafroku z popielatego sukna, z ponsowemi wyłogami. Jedli śniadanie, przyczem mniej pobłażliwy obserwator łatwo mógłby dostrzec, że cera pani nie o wiele była jaśniejszą od mlecznej kawy, i że pan nie ma zębów ani sztucznych, ani naturalnych, lecz natomiast posiada coś nakształt bardzo naturalnej łysiny.
— Czy ten von Oschuster nie raczy przyjść do stołu? — spytała po francusku pani Euzebja, rzucając z poza filiżanki omdlewające spojrzenie na swoją męską połowę.
— A nie raczy, niestety; udaje bardzo zajętego, a podejrzywam, że się poprostu żenuje nas — odparł w tymże języku pan.
Nawiasowo dodajmy, że państwo Letkiewiczowie tylko po francusku rozmawiali z sobą; ordynaryjną polszczyzną zaś posługiwali się w stosunkach z drobną szlachtą, lokajami i innem prostactwem.
— Cóż on robi? — spytała znowu pani.
— Taksuje nas!... według demokratycznych zasad — odpowiedział pan.
— Jakże obecnie stoją twoje układy?
— On za Wilczołapy daje dwakroć...
— Wcale mało! — odparła dama z grymasem.
— Istotnie mało! — potwierdził pan — tem bardziej, że są jeszcze jakieś tam długi...
— Ach, te długi! — przerwała pani takim tonem, jakby ją wspomnienie długów do ziewania pobudzało. — Ciekawam bardzo — dodała -— ile też ich być może?
— Przyznam ci się, duszko, że sam nie wiem! Musi być naturalnie trochę Towarzystwa, jest jakaś tam suma tego kupca Szafranowicza, jest trochę długów hipotecznych żydowskich, no — i nieco osobistych.
Wielka dama ani na chwilę nie przypuszczała, ażeby długów takich, które komornik mógł wyciskać, było aż sto osiemdziesiąt tysięcy.
W tej chwili wszedł do pokoju lokaj, młody chłopak z włosami podobnemi do drutów i głupowatą, lecz przebiegłą fizjognomją. Dźwigał on na sobie liberyjny frak, posiadający około trzech metalowych guzików, ponsową kamizelkę, na której widać było ślady świec i szuwaksu, tudzież kamasze, które starały się przekonać świat, że ich obecny właściciel posiada u każdej nogi po pięć palców.
Chłopak ten trzymał w ręku tacę, pamiętającą bardzo dawne czasy, a na niej list.
— Kto przywiózł? — zapytał pan, nie patrząc nawet na służącego.
— Josek, proszę jaśnie pana!
Dziedziczny dobrodziej swojej parafji wziął list, obejrzał adres i pieczątkę, a następnie, rzuciwszy kopertę na stół, szybko przebiegł go oczami.
— Awantura! — zawołał pan. — Wyobraź sobie, że nas gwałtem, ale to gwałtem proszą na bal składkowy do powiatowej mieściny...
— Któż na nim będzie? — spytała niedbale pani.
— Gospodyniami będą panie: Kukalska i Gęgalska...
— Ach! Gęgalska... wiem! spokrewniona z hrabią Wyporkiem.
— A przez niego z Wiktorem Emanuelem — dodał uroczyście Jan Chryzostom.
— Trzeba być, kiedy Gęgalska!... — szepnęła zamyślona pani.
— Składka dziesięć rubli — rzekł jakby do siebie pan. — A przytem toaleta!...
— To najmniejsza! poślemy po nią do Warszawy — odpowiedziała pani, pragnąc widocznie pocieszyć i uspokoić małżonka.
Usłyszawszy to, Jan Chryzostom oparł głowę na ręku i począł palcami bębnić w czoło. Ludzie złośliwi sądzićby mogli, że z tego czoła nic się już nie wybębni nawet obuchem; stało się jednak inaczej. Zafrasowany Letkiewicz widocznie jakiś plan musiał wystraszyć ze swej głowy, rozkazał bowiem lokajowi wezwać Joska do gabinetu.
Potem wstał i pełnym szacunku pocałunkiem pożegnał swoją żonę, która w tej chwili zapewne myślała o śmierci nieznanego krewnego, o pałacu z kuchniami w suterynach i o stopniu pokrewieństwa, istniejącego pomiędzy panią Gęgalską a Wiktorem Emanuelem.
Przechodząc do gabinetu przez salon, dziedzic dóbr znalazł w nim pochylonego nad księgami gospodarskiemi i mapą Gotlieba von Oschuster. Młody ten człowiek, który z całego zarostu posiadał tylko ostrą bródkę, był z powołania agronomem, a zarazem ajentem jakiejś berlińskiej spółki, która na drodze wykupywania dóbr i wypędzania ich właścicieli, pragnęła uszczęśliwić i ucywilizować barbarzyńską okolicę...
Specjalność von Oschustra na ciernistych niekiedy stawiała go drogach. Nie każdy dziedzic zmuszony był sprzedawać swój majątek, gdy się zaś trafił jaki skorszy nieco do handlu, wówczas poczynał traktować z ajentem, lecz wkońcu majątek sprzedawał włościanom, niekiedy nawet za niższą cenę. Stosunki tego rodzaju i cierpkie zdania, jakich niekiedy pan Gotlieb wysłuchać musiał o cywilizacyjnej misji Niemiec, ostatecznie zniechęciły go do miejscowego elementu. To też ze wstrętem do półdzikich mieszkańców obrabianej przez niego okolicy von Oschuster bynajmniej się nie krył.
Gdy dziedzic dóbr wszedł do salonu, zbliżył się do Gotlieba i rzekł z protekcjonalnym uśmiechem:
— Cóż, mamy dużo roboty nad temi szpargałami?
— Tak! — odparł ajent. — Ja mam dużo roboty! Straszny tu nieład.
— Co pan chcesz, z takimi łotrami, jak nasi oficjaliści?...
— Tak! — potwierdził Gotlieb. — Tu wszyscy albo osły, albo łotry.
Ostatnia uwaga, pod tak ogólnym wyprawiona adresem, wywołała lekką zmarszczkę na czole Jana Chryzostoma. Starał się ją jednak połknąć, ponieważ ajent o dwadzieścia tysięcy dawał za majątek więcej niż inni.
Pragnąc jednak zatrzeć przykre wrażenie, spytał znowu Gotlieba:
— Czy nie będziesz pan w naszem miasteczku na balu składkowym?
— Ja? — spytał zdziwiony ajent, podnosząc głowę.
— Wyrobię panu zaproszenie! — zauważył dobrotliwie dziedzic dóbr.
— Zaproszenie? Ja do Torunia nie pojechałem na bal, choć mnie tam sami zaprosili.
— Nie dziwię się; Toruń przecież dalej...
— No tak! — przerwał ajent. — Ale w Toruniu jest towarzystwo, w którem ja mogę być na balu.
Teraz Letkiewiczowi przyszło na myśl, że jego sąsiad, pan Anastazy Paliwoda, za podobną odpowiedź z pewnością wyrzuciłby ajenta za okno. Przez chwilkę, sam on miał chęć wyrzucić go przynajmniej za drzwi; barbarzyńskie te jednak zachcianki szybko przeszły, gdy przypomniał sobie, że von Oschuster ofiaruje mu za majątek dwadzieścia tysięcy więcej, niż inni. Skończyło się więc na tem, że milcząc poszedł do gabinetu.
Tymczasem, wezwany przez służącego do jaśnie pana, Josek włożył swojej dziesięciorublowej kobylinie worek sieczki na łeb, a idąc do dworu, rzekł do lokaja:
— Słuchaj ty Ignac! chcesz ty ode mnie dostać paczkę papierosów?
— Cobym nie miał chcieć!
— Nu, to idź ty do Wojciecha do stodoły i zapytaj go się, czego on chce? A jak on ci powie, że chce gadać z jaśnie panem, to ty jemu powiedz, że jaśnie pan powiedział, co on z takim ciarachem nie gada.
— Pójdę! — odparł lokaj — ale dacie dwie paczki.
— Ny, ny!
W kilka minut potem markotny Wojciech, po krótkiej rozmowie z lokajem, wracał do wsi, klnąc na czem świat stoi — jaśnie wielmożnego Letkiewicza, jego małżonkę, ich służbę, tudzież cały ruchomy i nieruchomy majątek. Josek zaś, zgięty w pałąk, jak etykieta nakazywała, wszedł do gabinetu przyszłego właściciela pałacu z dwiema wieżami i kuchniami w suterynach.
— Kłaniam jaśnie panu! co jaśnie pan Joskowi rozkaże?
— Potrzebuję czterystu do pięciuset rubli na jutro.
— Aj waj!
— Głupiś! — rzekł jaśnie pan, otaczając się kłębami dymu i opierając głowę na tylnej poręczy fotelu.
— To prawda, jaśnie panie, że Josek głupi, ale skąd ja wezmę? Żeby jaśnie pan wszystkich Żydów z miasteczka pod magiel kazał włożyć, to jeszczeby z nich na jutro pięciuset rubli nie wymaglowali.
— Potrzebuję na jutro pięciuset rubli! — odpowiedział mu stanowczo dziedzic.
Handlarz poskrobał się w głowę, pomyślał i rzekł:
— Ja jaśnie panu co powiem. Ja dla jaśnie pana sprzedałbym moją żonę i dzieci, no i ja na jutro będę miał pięćset rubli. Ale jaśnie pan da na zastaw srebra i pieścionki i może kolczyków z parę, bo widzi jaśnie pan, ja pieniądze będę miał od kasjera...
— Mniejsza o srebro. Pieniądze zwrócę ci za miesiąc, a kosztowności przez ten czas mogą u kasjera poleżeć.
— Może miesiąc... może rok... — odparł handlarz. — Ale jaśnie pan da rewers na siedemset rubli i Joskowi co za fatygę.
Po tych słowach, otrzymawszy pozwolenie odejścia, handlarz wysunął się z gabinetu, minął pokój środkowy i wszedł do salonu.
Tu szepnął do Gotlieba:
— Panie, siedemset rubli za pięćset; srebra na zastaw... Josek dostanie pięćdziesiąt rubli faktornego?
— Na kiedy? — spytał ajent, nie podnosząc głowy.
— Na jutro.
— Dam. Jakże z długiem Szafranowicza?
— Ciężka sprawa! Szafranowicz chce go ustąpić Żabickiemu.
— Głupiec! Postąp jeszcze.
— Żabicki także postąpi — odparł handlarz.
— Łotry! No, a jakże z Żydami?
— Oni także panu nie dowierzają.
Von Oschuster podniósł głowę.
— Cóż to znaczy?... — spytał zdumiony.
— Co pan chce?... Pan myśli, że u nas wszystkie Żydy takie dobre jak ja?... Oni mówią...
— Cóż mówią?
— Mówią z przeproszeniem, że jak się tu Niemców nalezie, to i Żydów djabli wezmą!
— Dam ja im! — mruknął ajent, zabierając się znowu do przeglądania papierów.
Handlarz spojrzał na niego ukosem i śmiejąc się, wyszedł z pokoju. Na podwórzu zatrzymał się, popatrzył w okna salonu i szepnął:
— Dam ja im?... Aj waj!... On nam da, a co on nam da? On sobie myśli, że kupi Wilczołapy i będzie torf kopał, a nie wie, że pan Żabicki z Szają już obstalowali torfiarkę. Aj waj! jaki on głupi...
Niedługo potem pani Euzebja z okien buduaru mogła widzieć Joska, podrygującego na swej biedce, w kierunku najbliższej mieściny. I widziałaby go niezawodnie, gdyby marnej figury Żyda i jego suchotniczej kobyliny nie zasłaniało widmo konającego krewnego miljonera i pani Gęgalskiej, kuzynki Wiktora Emanuela.
Tymczasem Josek w połowie drogi spotkał zafrasowanego Wojciecha z jego kijem, workiem i bursztynem; zwalniając bieg szkapy, rzekł:
— Wojciechu! panie Wojciechu!... jedno słowo, dam wam piętnaście rubli za bursztyn.
— Dacie i więcej, a nie wy, to kto inny — odparł zacięty wieśniak.
— Czego wy tak zhardzieli teraz, Wojciechu? Z wami nawet gadać nie można!... Żebym ja wam powiedział sto rubli za ten bursztyn, tobyście także chcieli więcej. Powiedzcie ostatnie słowo?
— Ja tam z wami gadać nie chcę! — odmruknął Wojciech.
— Wolna wola... bywajta zdrowi!
— Jedźta z Bogiem!
Handlarz zaciął chudą szkapę i pojechał naprzód, Wojciech zaś skręcił na drogę boczną do wsi, ciągle myśląc o głupim Szymku, który zdecydowany był na wszystko, o na wszystko! bo niczego dobrze nie rozumiał.