Wieś mojej matki/Folwark
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wieś mojej matki |
Podtytuł | Opowieść |
Wydawca | Nakład Księgarni św. Wojciecha |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Idziemy ulicą Karmelicką, tą samą, którą w niedziele letnie tłumy ludzi ciągną z miasta na festyn w Parku Krakowskim, tą samą, na której w czasie wyścigów odbywa się tak zwane „korso kwiatowe“, kiedy to po ulicy jeżdżą powozy przystrojone w najrozmaitsze kwiaty, znajomi zaś obrzucają się bukiecikami. Zatem idziemy właściwie jedną z najgłówniejszych arteryj miasta. Ale oto naprzód wysoka czerwona kamienica, a potem dość długi, wysoki, żółty mur z zamkniętemi wrotami w pośrodku. Z trudem odepchnąwszy ciężkie wrota, wchodzimy na podwórze podobne raczej do majdanu, bo ziemia tu żółta, pozbawiona wszelkiej roślinności i twarda, jakby była ubita. Po lewej stronie mamy wysoką, czerwoną, ślepą ścianę sąsiedniej kamienicy, po prawej jakąś ruderę starą, zaniedbaną, parterową, z piąterkiem w jednem miejscu. Okna rudery wychodzą na ówże majdan. Przed ruderą rośnie kilka krzaczków berberysu, dalej zaś bardzo biednie ubrana kobieta rozwiesza na drągu mokrą bieliznę. Po majdanie ugania na bosaka gromadka umorusanych, mizernych dzieci. Czasami można tu zobaczyć pracujących dwóch tkaczów, również mizernych, o twarzach głodomorów, nędznie ubranych.
Przeszedłszy przez majdan, spostrzegamy po prawej stronie niewielki, parterowy, ale schludny dworek, pomalowany na jasnożółty, kremowy ton. Nad wejściem znowu piąterko. Przed dworkiem gazony. W największym wśród mnóstwa kwiatów wielki brunatny krzew rycynusowy. Na mniejszych piwonje, tu i ówdzie róże.
Dalej aleja z bzu, altana, na lewo trawnik obszerny i drzewa owocowe. Dalej parkan i kamienice. Tam już jest miasto, tam nie mamy poco patrzeć. Zwolna idziemy dalej aleją bzową, aż wreszcie dochodzimy do miejsca, gdzie ona rozszerza się i tworzy krąg. Jest to najbardziej cienisty zakątek w ogrodzie, bo bez rośnie tu gęsto jak żywopłot. Wyszedłszy z tej naturalnej altany, wchodzimy w nowy świat. Po prawej i po lewej ręce ścieżki, po obu stronach wysadzane porzeczkami i malinami. W tajemnicy mogę powiedzieć, że porzeczki były czerwone i cudnie bladoróżowe, maliny zaś malinowe i delikatnie kremowe. Najmilszy w swoim czasie zakątek dzieci. Dalej długa ścieżka, obramowana po obu stronach szerokiemi, pełnemi kwiatów rabatami. We właściwej porze można tu znaleźć konwalje, narcyzy, bratki, rezedę i tak zwane „lwie pyszczki“. Jak się to w botanice nazywa, nie wiem, tyle tylko mogę powiedzieć, iż kwiatuszki te żółto-niebieskie lub czerwone istotnie kształtem przypominają lwie głowy, a ściśnięte ztyłu otwierają się niby paszczęka ryczącego lwa. Wśród rabatów szpalerem ciągną się krzewy różane. Ścieżka biegnie aż ku końcowi ogrodu, gdzie rośnie olbrzymia, stara akacja.
Tyle o kwiecistości tej części ogrodu, który jednak służy tu innym bardziej praktycznym celom. Po prawej stronie jest kilkadziesiąt grzęd ziemniaków, które dają nowalję — młode ziemniaczki do zsiadłego mleka. Miło mieć taką nowalijkę z własnego ogrodu. Dalej buraki, zawsze potrzebne i pożyteczne, ze względu na ten barszcz zabielany albo li też i czysty na kościach z smakowitemi uszkami. Po lewej stronie jakieś tam sine kapusty włoskie, pewnie pietruszka, na pewno jednak marchew i kalarepa. Boże! cóż to były za znakomitości. Co za rozkosz wędrować wzdłuż grzędy i szukać sobie odpowiedniej marchwi! Jeśli się okazało, że marchewka była zbyt wątła, wsadzaliśmy ją w ziemię napowrót, pókiśmy nie natrafili na jakąś marchew okazałą co się zowie. Zaopatrzywszy się w dostateczną ilość tej słodkiej jarzyny, biegliśmy z nią do żelaznej pompy, gdzieśmy ją płókali i jedli, aż w zębach chrupała. A potem robiliśmy znów wyprawę na kalarepę. Szczypała wprawdzie trochę język, ale mimo wszystko smakowała znakomicie. Tak nasyciwszy narazie nigdy nienasycony głód chłopięcy, szliśmy znowu do pompy napić się wody. Zatykaliśmy ręką otwór rury, tak że pozostawała tylko cienka szparka, którą zimna jak lód woda, zapachem żelaza zlekka trącąca, tryskała w prost do ust, a czasem do nosa lub za kołnierz. Ręce nam marzły, ale piliśmy wytrwale. Następnie szło się na agrest, który znów długą aleją ciągnął się wzdłuż altany. Za grzędami marchwi i kalarepy znajdowała się szparagarnia, miejsce, dla którego mieliśmy wielki szacunek i poważanie, albowiem wszyscy przepadaliśmy za szparagami. Dalej zaś były grządki z truskawkami, które w okresie dojrzewania jagód omijaliśmy zdaleka, patrząc na nie z niechęcią, bo tak się jakoś dziwnie zdarzało, że jak tylko truskawki zaczęły dojrzewać, ni stąd ni zowąd pokazywała się wśród nich żmija. Dziwna rzecz, że nie pokazywała się ani w szparagami, ani w kalarepie lub w marchwi... Pod olbrzymią, starą akacją, stojącą jakby na straży ogrodu w miejscu najbardziej od dworku oddalonem, znajdowała się wkopana w ziemię żelazna ławka, a przed nią również w ziemię wkopany drewniany stół na jednej nodze. Stół był gruby na jakie sześć cali, a przecie wśród moich wówczas jeszcze bardzo młodych wujów znalazł się któryś tak wytrwały i tyle mający do rozporządzenia czasu, iż zdołał go przepiłować sznurkiem prawie do połowy. To miejsce nazywało się oficjalnie „Żelazna ławka“, i mam wrażenie, że było ono czemś w rodzaju rodzinnego konfesjonału. Niedaleko od żelaznej ławki stały dwie komórki, w których mieściła się sieczkarnia, a prócz tego poskładane były różne narzędzia ogrodowe i taczki.
Charakterystyczną cechę ogrodu stanowiły liczne drzewa owocowe, doskonale utrzymane i płodne, oraz prawie na każdym kroku rosnące lilje. Ile razy o tym ogrodzie pomyślę, zawsze widzę szablowate liście białych lilij i drzewa obsypane owocem, mimo iż dobrze wiem, że kiedy owoce dojrzewają, lilje już nie kwitną. Czy istotnie było tam tak dużo lilij i rumianych owoców? Nie wiem, tak samo jak nie wiem, co było w owym „białym domku“ mojej Matki w Baranie. Dość, że jest tak, a nie inaczej. Bzy, jaśmin, buldeneżki, piwonje — to wszystko było bardzo piękne, ale nie imponowało mi zbytnio. Namiętnie wąchałem rezedę, bardzo kochałem bratki, niewielki szacunek miałem dla goździków z powodu ich trywjalnej nazwy — co za kwiat, który się nazywa jak pierwszy lepszy gwóźdź — lubiłem bawić się lwiemi pyszczkami, dla lilij jednak miałem istny kult. Jest to drobiazg, ale po dziś dzień widzę taki klomb lilij cały lśniący od rosy porannej. Widok ten wprawił mnie w zachwyt, a był to może jeden z mych pierwszych prawdziwych zachwytów, który oderwawszy mnie od powszednich rzeczy ziemskich, otwierał mi wrota w inny świat.
Matka moja chodziła do seminarium, które wówczas było najwyższą szkołą dostępną dla panien. Prócz tego uczyła się grać na fortepianie w szkole pani Salomońskiej. Szkoła ta była pod protektoratem księżny Czartoryskiej, przyjaciółki Szopena, i w znakomity sposób przechowywała szopenowskie tradycje. Poza tem jednak, nie mówiąc oczywiście o teatrze i rzadkich balach, Matka moja żyła, wychowywała się i pracowała na „Folwarku“ który dla niej był prawdziwym folwarkiem, albowiem wyręczając swoją Matkę, obarczoną licznem potomstwem, musiała się zajmować gospodarstwem i ogrodem. Zatem była to znowu wieś, kury, kaczki, krowy, świeże powietrze, ziemia, kwiaty, zieleń, warzywa — słowem — przyroda. Jestem pewien, że w dusznem mieszkaniu w śródmieściu Matka nie byłaby szczęśliwa. Ten „Folwark“ między innemi sprawił, że Matka tak się do Krakowa przywiązała. Było to przecie wspomnienie wsi, znowu coś ze szczęśliwej, słonecznej krainy dzieciństwa.