Wieś mojej matki/Wujenka Marynia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WUJENKA MARYNIA.

Najciężej pracujący człowiek, o ile mam mówić o swych wujach, to był wuj Ludwik, który też był największym w rodzinie idealistą. Aby zarobić na utrzymanie wszystkich, począwszy od Prababci, a skończywszy na rezydentkach, pracował już nietylko jak wół, ale jak słoń. I tu się ubrał. Mianowicie zabrał się do regulacji Wisły i robót ziemnych.
Czytelnik raczy sobie łaskawie wyobrazić sytuację: — Jeśli się chce regulować rzekę, to przedewszystkiem musi się regulować jej dopływy. Tymczasem rząd austrjacki dopływów tych regulować nie chciał, ponieważ były one popędem dla tartaków, znakomicie wycinających nasze lasy na korzyść utrzymania zniszczonych lasów w Tyrolu. Z drugiej strony rząd rosyjski, mający wówczas drugi brzeg1 Wisły, starał się o to, aby on strategicznie był jak najmniej dostępny. Zatem Wisły ani jej dopływów regulować bynajmniej nie myślał. Rząd austrjacki „prowizorycznie“ roboty regulacyjne przeprowadzał, to znaczy, że przedsiębiorcy, składającemu najniższą ofertę, wypłacał odpowiednio niewystarczającą kwotę. Przedsiębiorca ten, naturalnie Polak, kwotę brał z westchnieniem i nadzieją, że „jakoś to będzie“. A potem było nietyle „jakoś“, ile „takoś“, że do interesu dopłacał. Ale regulował tę Wisłę wciąż.
Gdy myślę o wuju Ludwiku, nie widzę nic więcej, jak tylko obrzydliwie obdrapany brzeg Wisły, zwłaszcza po lewej stronie, to jest za rosyjskim kordonem, i widzę małego, ale bardzo barczystego blondyna ze szwedzką bródką — panującego nad całą trzodą „barabów“.
Czy kto wie dzisiaj, co to są lub były „baraby“? Była to specjalna klasa robotników ziemnych, którzy, stosownie do zajęcia, rekrutowali się z różnych krajów. A zatem w Swoszowicach, gdzie jest siarka i alabaster, pracowali przeważnie Włosi, przy budowaniu tras kolejowych specjaliści, pochodzący ze wszystkich prowincyj Austrji, wśród których górowali robotnicy nasi, włoscy, czescy i Lipowanie, to jest rosyjska sekta odszczepieńców, którzy zamieszkiwali wieś i okolicę „Lipowa“, a byli specjalistami od robót ziemnych. Jeśli czytelnik zechce łaskawie sobie wyobrazić taką mieszaninę ludzi, dla których kilof, łopata lub motyka jest narzędziem łatwem do władania, a kantyniarz jest tuż, to sobie może nietyle łatwo, ile z trudnością dla szacunku jego wyobraźni przedstawić burdy, jakie wśród tych „międzynarodów“ powstawały. I to były „baraby“, których wuj Ludwik miewał czasami po kilka tysięcy pod ręką. Świadkiem jestem jako mały chłopak, że nad tą hordą wodzem był on sam, a kasjerem Prababcia.
Otóż ten wuj, pracujący wśród kilku tysięcy „barabów“ i niezawsze mający gotówkę na ich wypłacenie, prowadzący rozległe interesy w Krakowie, gospodarujący na majątku ziemskim i ujeżdżający „własnoręcznie“ konie dla ułanów, zakochał się szczęśliwie i ożenił się z panną, której było na imię Marja, a którą ja we wspomnieniach swych nazwałem „rayon du soleil“. Była to bardzo jasna blondynka o prześlicznej białej twarzy, szarych oczach i bardzo miękkich rękach. Była dla mnie o wiele lepsza aniżeli Prababcia, lecz w jej dobroci było coś nadziemskiego. Ile razy dziś słyszę słowo „anioł“, to ona zawsze mi na myśl wtedy przychodzi. Prababcia była dla mnie po ludzku niesłychanie dobra, ale dobroć wujenki Maryni była tak wielka, że mnie, małe dziecko, bała się przypadkiem urazić.
Wspominałem o „zwierciadlanej sali“ przy księżycu. Widziałem w niej raz, właśnie przy księżycu, wujenkę Marynię. Wyglądała, jak lilja w księżycowym blasku.
Kochałem ją bardzo, i ona to była, która po śmierci Prababci znów gdzieś z początkiem wiosny wywiozła mnie do Grobli. Był tam wtedy tylko zapracowany wuj Ludwik ze swemi wszystko kochającemi niebieskiemi oczami i ten jasnowłosy anioł. Nikogo więcej.
Z początkiem zimy dowiedziałem się w Krakowie, że umarła śmiercią tak tragiczną, iż wspominać o niej nie chcę.
Umarła śmiercią naturalną.
Miała anielską twarz i dłonie, jak białe motyle.
Gdyby się mnie kto zapytał, czy kochałem więcej swą Matkę czy ją — to dziś, już jako człowiek dojrzały, nie wiedziałbym, co odpowiedzieć.
Bo jeśli Mama była dla mnie zawsze uosobieniem wielkiej życiowej siły, jaką jest Wisła dla całej Polski, to wujenka Marynia była dla mnie i została zjawiskiem z tamtego świata.
Mamę kochałem, w wujence Maryni kochałem się całą miłością dziecka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.