<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wieś mojej matki
Podtytuł Opowieść
Wydawca Nakład Księgarni św. Wojciecha
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa — Wilno — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WUJOWIE.

Słońce zachodzi. W ogrodzie przed terasą, w cieniu modrzewi zasiedli wszyscy bracia mej Matki, wszyscy moi wujowie. Zebrała się cała rodzina. I widzę dobrotliwie uśmiechniętą twarz mądrej Prababci w czarnym czepku koronkowym, w czarnej sukni i z białą ręką, opartą na hebanowej lasce. Tuż przy niej widzę babcię, drobną, fertyczną, w bronzowej jedwabnej sukni, ze złotemi łańcuszkami, brelokami i innemi klejnotami, o twarzy smagłej, energicznej, jakby gniewnej, gdy w rzeczywistości oczy jej są bardzo dobre. Przy niej znów siedzi Mama, z twarzą alabastrową, o oczach bardzo dużych, niby niebieskich, a właściwie mieniących się. Jest w szlafroku kremowym z wielkiemi ponsowemi kwiatami i śmieje się. Obok niej siedzi ciocia Mania, ubrana bardzo poprawnie, ładna, podobna do Mamy, ale już różniąca się od niej wychowaniem i zachowaniem. Kiedy Mama była panną, to swemu ojcu sama prasowała kołnierzyki i dlatego Mama wszystko umie, gdy ciocia Mania umie to, czego Mamy nie uczyli. Teraz właśnie, ponieważ słońce już zachodzi, ciocia Mania, słuchając rozmowy, zapatrzyła się w talerz, który niesłychanie pstrokato wymalowała. Jest to typowo panieńskie malowanie, zimne i suche, ale które pośle się do Wiednia dla wypalenia, a potem zawiesi się w salonie. Takich rzeczy Mama robić nie umiała. Zato umiała prześlicznie haftować, i dotychczas jeszcze w rodzinie przechowuje się jej obrusy z monogramami w ujęciu prześlicznych kłosów pszenicznych, haftowanych złotym jedwabiem.
A dalej rzędem siedzą wujowie.
Wuj Kazimierz, lekarz i skutkiem tego cynik, bo taka była wtedy wśród lekarzy moda, postrach rodziny, dlatego że wszystkim mówił to, co uważał za prawdę. Nie bała się go tylko Mama, a zato on bał się jej, bo Mama potrafiła czasem tak dociąć, jak mało kto. Wuj Kazimierz jest brunetem, drobnego wzrostu, o smagłej, pociągłej, czarniawej twarzy i prześlicznych czarnych oczach, palących jak rozżarzone węgle. Ponieważ jest na wsi dla wypoczynku, wdział biały flanelowy kostjum. Słyszę, jak Mama, patrząc na niego z uśmiechem, mówi: — Kazek wygląda w tem ubraniu, jak mucha w śmietanie. — Wuj Kazimierz jest jako lekarz, poza Groblą.
Obok niego siedzi wuj Ludwik, po śmierci dziadzia — dusza Grobli, bo Prababcia już pracować nie może. Zato wuj Ludwik haruje jak wół i pracuje na całą rodzinę. Jest tak zapracowany, że nie ma czasu zjeść i skutkiem tego obiad je z szybkością, jakiejby mu Napoleon pozazdrościł. Jest niskiego wzrostu, barczysty, szalenie mocny i niesłychanie łagodny, twarz ma, na złość swemu bratu, jasną, oczy bajecznie dobrotliwe i łagodne, błękitne a czyste, jak wody alpejskich stawów, blond włosy i szwedzką bródkę. Wuj Ludwik mieszkał przez długie miesiące w szatrach nad Wisłą i regulował wciąż, czego absolutnie uregulować nie mógł. Bo po drugiej stronie był drugi brzeg. I widziałem nasz strasznie wysoki, gliniasty brzeg i setki pracujących „barabów“.
Ja też w najdemokratyczniejszych czasach obecnych i w najdemokratyczniejszym kraju chodziłem wszędzie swobodnie, i każdy był dla mnie niezmiernie uprzejmy, ponieważ wiedział to, co i ja sam: że jeśli tylko zacznie być dla mnie nieuprzejmym, to mu bezwzględnie palnę w łeb — bo tego wymagałby styl. Ale w owym czasie mieć pod swą komendą kilkuset lub kilka tysięcy bezrolnych drabów czyli „barabów “, spragnionych nietyle roboty, ile kiełbasy, chleba i wódki, niezawsze mogąc ich zapłacić — to była siła szalona, o którą nie mógłbym podejrzewać tego nadzwyczaj małego człowieka, blondyna o jasnoniebieskich oczach i łagodnem wejrzeniu, gdyby nie to, że był cichy i miał szaloną siłę. Rabindranath Tagore pisał kiedyś o brzegach Gangesu i o skalnych nadbrzeżnych jaskółkach, ale jeździł po tym Gangesie łodzią pstro umalowaną, mając samemu na głowie bramiński warkocz i pukle u uszu. Miał na tym Gangesie bezustanne jasnowidzenia à propos wielkiej wody. Ale jakie jasnowidzenia a propos wody wiślanej miewał wuj Ludwik, który za jej kaprysy musiał gotówką płacić, regulując jej bieg, o tem oczywiście nie wie nic Rabindranath Tagore, który jest tylko, filozofem, a nie polskim inżynierem, walczącym „malgré tous“.
Ten wuj, oprócz pchania do roboty „barabów,“, pchał też do roboty konie.
Za nim stoją bliźniaki, czyli tak zwane przez mego Ojca „Szczotki“, od fryzury, jaką nosili. Jeden z nich to wuj Józef, znakomity strzelec i agronom, o lwiej, srogiej twarzy — zresztą bardzo poczciwy chłop. Zdarzyła mu się nieprzyjemność, która znakomicie ilustruje jego wygląd zewnętrzny. Gdy raz siedział w kawiarni, ktoś, który pragnął go poznać, a dowiedział się od służby, że to właśnie on siedzi, podszedł ku niemu, aby się przedstawić. Oczywiście, wuj Józef, człowiek dobrze wychowany, wstał. Gość przedstawił się, ale potem nie mógł wytrzymać i powiedział:
— Kiedy pana widziałem siedzącego za stolikiem, pomyślałem: Co za straszny lew! — ale jak pan wstał...
Wuj mu przerwał:
— Sam wiem, że jestem bardzo niskiego wzrostu, ale doskonale strzelam.
Tuż przy wuju Józefie stoi jego brat bliźni, wuj Gustaw (imię rodowe, jako że rodzina pochodzi ze Szwecji, z Gustawem Adolfem przyszła do Saksonji, gdzie się osiedliła, z Sasami przywędrowała do Polski, a po 31-ym r. emigrowała do Małopolski), jeszcze niższy od wuja Józefa, drobniejszy, ale z miną znacznie sprytniejszą i dowcipniejszą, górujący wiecznie nad bliźniakiem, znakomity karciarz, bilardzista, blagier i szermierz. Rozumie się, że został adwokatem, a miał takie powodzenie w interesach, że kancelarji adwokackiej wcale nie prowadził. Ogromnie go kochałem z tego powodu, że nadzwyczajnie dowcipnie i zjadliwie się kłócił. Poza tem był to człowiek bardzo dobry, o ile w grę nie wchodziły jego interesy. Różnica między nim a wujem Józefem polegała na tem, że gdy wuj Józef ciął szablą, to żadna „parada“ nie pomagała, bo ciął z taką siłą, że walił przez „paradę“, o czem się osobiście przekonałem do tego stopnia, że dostawszy raz od wuja Józefa rapierem przez łeb, zatoczyłem się. Wuj Gustaw był mistrzem w zwodnych cięciach czyli w „fintach“, a miał rękę tak delikatną, że na brzuchu przeciwnika potrafił przeciąć skórę, a nie naruszyć wnętrzności.
Wuj Henryk — jedyny arystokrata w naszej rodzinie. Blondyn, z grymaśnym, zniewieściałym wyrazem twarzy, drobny, zdawałoby się, że bezsilny, a w rzeczywistości doskonały jeździec i strzelec, który jednak nie lubił koni dlatego, że czuć je potem, a polowania nie lubił, ponieważ kolba przy strzale trąca, a po zastrzeloną kuropatwę trzeba się schylić. Brzydził się wszystkiem, za nic na świecie nie byłby napił się wody ze szklanki swej matki, a drzwi we dworze otwierał sobie albo nogą, albo jeśli ręką, to przez chustkę.
Ten zniewieściały młody człowiek chciał wstąpić do kawalerji, co też w swoim czasie zrobił. Bracia tłumaczyli mu, że tej służby nie zniesie, bo nie potrafi zrobić tak łatwej rzeczy jak przeskoczenie przez konia, gdy się go trzyma tylko jedną ręką za grzbiet. Właśnie wuj Ludwik wpadł na fantastyczny pomysł stworzenia jakiegoś klombu na dziedzińcu, po którym promenowały krowy, a wieczorem młode źrebce. Klomb ten otoczono ogrodzeniem wysokości dobrego konia. Niewieściuch — za jakiego wuja Henryka uważano — wyszedł na dziedziniec, i choć był małego wzrostu, ledwo dotknąwszy się palcami ogrodzenia, przeskoczył przez nie bez najmniejszego trudu. Szermierkę uprawiał, ale jej też nie lubił, ponieważ przy „paradach“ garda mu zanadto huczała, od czego dostawał migreny. Wogóle miał wybitną skłonność do nauki i literatury.
A teraz Wicio, wuj najmłodszy, którego widzę siedzącego na samym końcu, w krótkich spodniach i białych pończochach na tęgich, skrzyżowanych nogach. Był to taki wuj, do którego wszyscy siostrzeńcy mówili „ty“. Najrozkoszniejszy blagier na świecie i najlepszy chłop w świecie. Blagier, którego blaga była poematem, nieraz bardzo wzniosłym, a zawsze dowcipnym. Ten blagier — powtarzam to słowo dla obrony blagierów, którzy w gruncie rzeczy są poetami — miał niezmiernie uczciwe i czyste serce, pełne miłości i poświęcenia.
Wiele pisze się w dzisiejszych czasach o zbrodniach lub o dowcipnych kradzieżach i to z całą dokładnością, a jednak nie doszliśmy do tego, aby móc wszystko napisać o najszczerszej i najuczciwszej miłości.
Wicio, o którym będzie jeszcze dalej, był podczas Wielkiej Wojny jedynym z całej rodziny, który się bił. Bił się po stronie austrjackiej, bo tak przysięgał. Mój brat, legjonista, spotkał się z nim w okopach, kiedy Wicio, jako kapitan bataljonu strzeleckiego z Bochni (kilka mil od Grobli), na czele swojej kompanji przyszedł zluzować kompanję mego brata.
Ten człowiek, zawsze pogodny i uśmiechnięty, był naprawdę przyjacielem całego świata.
Syna jego, również żołnierza, „Ukraińcy“ czyli Rusini stłukli kolbami tak, że zachorował na suchoty i umarł. Jedyny syn Wicia, najrozkoszniejszego z „blagierów“.
Wicio był takim blagierem jak Petronjusz. Duchowy „arbiter elegantiarum“. Maleńki wzrostem, a wielki duchem, prawdziwy rycerz.
Wszyscy ci wujowie właściwie pracowali od rana do nocy, przedewszystkiem ujeżdżając konie, które sprzedawali szwadronowi ułanów, konsystującemu w Niepołomicach. Przypominam sobie dwa ostatnie, ujeżdżone przez nich konie, które nazywały się „Danek“ i „Zula“, a zostały sprzedane po 350 guldenów — suma na owe czasy znaczna, co dowodziłoby nietylko dobroci koni, ale i zdolności ujeżdżania ich „berajterów“. Dużą część zasługi miał w tych interesach i Cabaj, wspomniany na początku stangret dworski, który godzinami wystawał w słońcu, pędząc konia na „ląży“, a później tak samo nieruchomo tkwił, gdy któryś z wujów w tem słońcu na lince konia naoklep lub na siodle ujeżdżał. Jedno muszę zaznaczyć, że wujowie nie uczyli koni niemieckiej komendy. To za żadne skarby świata.
Wszyscy wujowie strzelali i to doskonale. A nie robili tego wyłącznie dla sportu, lecz poto, aby mieć jakieś mięso w domu. Najpiękniejszy okaz jakiegoś ptaka był zawsze dla Prababci. Strzelano bekasy, przepiórki, słonki, kuropatwy, cyranki, dzikie gołębie, zające i sarny. Na tych wielkich polowaniach bywałem i ja ze swoją drewnianą strzelbą, ciągle odsyłany do domu przez wujów, którzy się bali mnie postrzelić. Najchętniej polowałem z Wiciem, który z tego powodu, że mu żaden brat, wedle starej zasady myśliwskiej, swego psa pożyczyć nie chciał, zamiast psa brał na polowanie mnie. Była to wprawdzie służba uciążliwa, bo Wiciowi dawano naboje z jak najcieńszym śrutem, którym mógł strzelać tylko do wróbli. Wicio, człowiek niesłychanie praktyczny i wygodny zarazem, właśnie bardzo lubił w czasie żniw czy po żniwach, idąc sobie spokojnie gościńcem, łupnąć do wierzby, na której usiadła setka wróbli, i od jednego strzału położyć ich trzydzieści. Ogromnie bawiła mnie myśliwska chytrość Wicia, który podchodził wróble tak, jakgdyby im chciał ziarna podsypać, ale mniej przyjemne było zbieranie tych ptaków na polu, na gościńcu i w rowie. Cośmy z tych wróbli robili? Znakomity rosół, albo też piekliśmy je na rożnach jak kwiczoły.
Słowem — życie w Grobli polegało na jeździe konnej, szermierce, strzelaniu, czasem na kartach i na czytaniu. Z dworami sąsiedzkiemi stosunków nie można było utrzymywać, ponieważ były za daleko.
Zato od czasu do czasu przychodzili do nas goście, których trudno zapomnieć. Cygan z niedźwiedziem oswojonym, tańczącym w takt jakiejś muzyki i bez bólu ściskającym ludzi. Nawet i mnie ten „zwirz“ położył na ramieniu swą łapę, patrząc mi w oczy dziecinnemi, dobremi oczami. Pod jesień przychodził „Węgier z olejkami“, czyli poprostu Słowak, który sprzedawał nie olejki, ale różne materjały, zwane po mazursku „fantami“. Prócz tego przychodził Bośniak z galanterją i myśliwskiemi nożami. Miał wielki kosz, który nosił na głowie na wojłokowym krążku, a ubrany był niebiesko i w sandałach, zupełnie jak chiński „chodja“. Miał strasznie czarne wąsy, ponurą minę i humor tak nadzwyczajny, że gdy coś powiedział, Prababcia śmiała się do rozpuku, a on się nigdy nie uśmiechnął. Dalej przyjeżdżały od czasu do czasu „lajerkasteny“ czyli „kataryny“. Rzecz prosta, że pojawienie się każdego z tych gości powodowało na dziedzińcu grobelnym zbiegowisko całej czeladzi i szaloną sensację.
O gościach wspomniałem tylko przypadkowo, chcąc zaznaczyć, że z sąsiedztwa nie miewaliśmy innych. O wujach w ogólności muszę powiedzieć, że byli ludźmi bardzo dzielnymi, i że choć w mieście ubierali się nadzwyczaj starannie, ja osobiście pamiętam ich zawsze w wysokich butach z cholewami, łosiowych rajtuzach i kurtkach.
A broni w całym domu było bardzo dużo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.