Wielki świat małego miasteczka/Tom II/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki świat małego miasteczka |
Podtytuł | Powiastka |
Wydawca | Th. Glücksberg |
Data wyd. | 1832 |
Druk | Th. Glücksberg |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Swiętej miłości, szczérej przyjaźni,
Kto znał i cenił ogniwa,
Byłże szczęśliwym?? śnie wyobraźni!
„Ona — nie była szczęśliwa!”
Klęczała Emilija u nóg ojca i matki, twarz ukryła w ręku, zdawała się cóś mówić; ojciec ponuro w ziemię patrzał, matka cieszyła córkę sama łzy lejąc, a Gurtleib przechodził się po pokoju z twarzą złośliwą i urągającą się i z założonymi rękoma. Wszyscy się mojém przybyciem niezmiernie zmięszali, i usłyszałem jeszcze z ust mego rywala wyrazy:
— Napróżno! nic mi teraz z rąk ani jej posagu, ani jej samej nie wydrze!!
Zarumieniłem się cały ze złości, prędko wbiegłem do pokoju, a gdy miłość dodała mi odwagi, z równą śmiałością mierząc przeciwnika mego oczyma wykrzyknąłem:
— Ja! ja ci odbiorę niewinną ofiarę!!
— A witam, ozięble odpowiedział Gurtleib, radziłbym się nie mieszać w interesa familijne, żebyś pan tego nie pożałował; proszę mi w moim domu impertynencii nie robić!
— Nie uwodź się próżną nadzieją, dom ten twoim nie będzie! odpowiedziałem, patrz! rzekłem ukazując mu papier który w sieni przypadkiem znalazłem, i uznaj, że twoje występki są już znajome światu!
Zbladł na te słowa spokojny i zuchwały rywal; Jegomość zdziwiony spojrzał na mnie, sama pani osłabła, a Emilija zdjęła obrączkę z palca i rzuciła ją ze wzgardą. Drzwi były blisko; orderowy jegomość chciał się niemi wynosić, lecz śmiało zastąpiłem mu drogę.
— Zrzecz się, rzekłem, kontraktu i zapisów, uznaj zaręczyny za nieważne, a wtedy puszczę cię — inaczej, w tejże chwili będziesz pod wartą, ty i twoi towarzysze!
— Ale mię puścisz? rzekł stłumionym głosem zbrodniarz.
— Przysiąż! krzyknąłem nań, że nigdy w kraju nie postanie twoja noga, a w ówczas wolno ujedziesz — jeżeli cię gdziekolwiek bądź zobaczę, wnet podaję doniesienie — a wiesz jaka cię kara czeka!
Ze drżeniem zniweczono natychmiast ślady hańbiącej umowy, a Gurtleib rzuciwszy na mnie wzrok pełen złości, z rospaczą się oddalił. Po jego wyjściu nastąpiła chwila milczenia, a w oczach Emilii ujrzałem znowu szczęście moje. Pretfic dziękował mi jak swemu zbawcy i w chwil kilka dostałem przyrzeczenie otrzymania ręki mojej kochanki.
Wszystkim na świecie los rządzi; gdyby nie kartka którą w sieni znalazłem, możeby do uskutecznienia zamiarów potrzeba było zabiegów, któreby jaki tomik trzeci zajęły! A teraz gdy się wszystko do rozwiązania zbliża, niepomału cieszyć się musi czytelnik, że już nudzić się nie długo będzie.
Niedługo słyszeliśmy zajeżdżającą brykę i rywala mego z towarzyszami uciekającego z miasta.
— O droga Emilijo! rzekłem do niej gdy się wszyscy oddalili, cóż cię mogło nakłonić do oddania mu ręki.
— Twoje postępowanie, odpowiedziała z wymównym wzrokiem, myślałam żeś o mnie zapomniał, i postanowiłam odpłacić ci się wet za wet — aleś ty mnie oszukał, dodała z uśmiéchem.
Te i tym podobne rozmowy zajęły mi godzin parę, a wkrótce wyszedłem oznajmić moim protektorom, że wszystko pomyślnie się ukończyło.
Zaledwie wyszedłem, spotykam Miętę idącego w głębokiém zamyśleniu także od Pretficów, zatrzymuję go tedy.
— Witam, rzekłem, a dokąd?
— Dążę, odpowiedział głosem poważnym, tam, zkąd pan wracasz zapewne bez skutku.
— Nie masz pan tam już czego się trudzić.
— Jakiż bo z Waćpana gorączka, nie desperuj, wszystko jeszcze można naprawić.
— Ale rzeczy już żadnej nie potrzebują naprawy.
— Jakto? abo co?
— Wygoniłem pana rywala z miasta.
— Nie żartuj Waść!
— Istotnie.
— I dla czegoż to tak prędko? jakimże sposobem?
— Bardzo krótkim, kazałem mu się wynieść i kwita.
— To i cóż z tego?
— Jutro będą zaręczyny.
— Bredzisz Wasan i mówisz prawdziwie jak w gorączce, co się tycze tego, to nigdy nie uwierzę.
Rozśmiałem się z niego i jego niedowiarstwa, i musiałem mu rzecz całą porządkiem opowiedzieć. Zżymał ramionami, dziwne stroił miny i zażywał tabakę, a wkońcu sparłszy się na swojej lasce ze zwykłą powagą, wyrzekł:
— Wybornie! rzecz idzie dobrze, tylko to cóś nadto prędko.
— Tym lepiej, odpowiedziałem zmierzając ku memu mieszkaniu, a Mięta stał jeszcze podparty na lasce, w jednym ręku trzymając tabakierę, na którą miał zwrócone oczy.
— Janie! zawołałem wbiegając, zawołaj do mnie gospodarza.
— A to naco panie? była odpowiedź ciekawego prostaka.
— Chcę cały ten dom nająć?
— A to można, bo dziś wyniósł się ten kapitan co tu stał, a gospodarz wywiesił właśnie tabliczkę.
— Chwała Bogu!
— Ale, dodał Jan wpatrując się we mnie, naco panu tyle pokoi? nam i w tych nie było ciasno.
— Ale teraz mogłoby być ciasno, bo....
— Co panie?
— Bo.... dodałem przewracając papiery na stoliku, bo.... ja się żenię.
Rozśmiał się Jan z radości, zaczął długie w niezrozumiałym stylu powinszowanie, a wkońcu dodał zcicha:
— Czyż pan nie powiesz swemu poczciwemu słudze, z kim?
— Z panną Emiliją, podchwyciłem prędko kładąc szlafrok.
— I nacóż pan ze mną żartuje? niby ja nie wiem, że ona zaręczona.
— A przecież kto inny ją weźmie, nie ten z kim zaręczona, rzekłem z uśmiéchem.
— Niezrozumiałe są słowa pańskie, przebąknął Jan odchodząc; a ja tymczasem usiadłem w oknie spokojnie dumać o przyszłém szczęściu i przypatrzyć się czy też cały świat tak wesół, jak ja i moje serce. Dzień się już kończył, słońce kilką urywkowych promieni rumieniło obłoki, wietrzyk lekki poruszał gałązki drzew; w domach krzątano się około przygotowania wieczerzy; Kilku świszczypałków szło na przechadzkę ze swymi kundlami, Burmistrz z dostojną familiją szedł użyć świéżego powietrza; w Aptece wszystkie okna były otwarte, a z nich wyglądała spokojnie kolekcija rozmaitych nosów, oczu, głów i postaci. Kilku księży postępowało wolnym krokiem ze spuszczonymi oczyma, w małych czapeczka, szérokich habitach, z kościanymi różańcami i paskami, które im się koło nóg uwijały. Nikt jeszcze w mieście o śpiesznym Gurtleiba wyjeździe nie wiedział i wszyscy zostawali w tej spokojności, jaką brak przedmiotów do roztrząsania nadaje. Mięta cały przejęty dziwném mojém opowiadaniem, biegł co siły oznajmić dostojnemu towarzystwu o tak prędkiej zmianie położenia. Jeszcze był na ulicy, a już dumać musiał o wielkiém wrażeniu, jakie uczyni jego nowinka. Laska szybko się okręcała w ręku, nogi formowały w powietrzu gzygzaki, poły od fraka jak wieżowa chorągiewka uwijały się około niego, kapelusz za każdém ruszeniem, to zakrywał oczy, to się na tył zsuwał, oczy nabrały nowego ognia, a usta i głowa wprawiały się w gładkie ułożenie dziwnej wiadomości. Jak piorun wleciał do Apteki — a wszystkie głowy z okien znikły. Kiedy tak siedziałem i rozmyślałem nad wypadkami niespodziewanemi dnia tego, kiedy mój Jan pobiegł plotkę roznosić, kiedy w Aptece wszyscy z otwartemi ustami słuchali powieści doktora; szedł właśnie ulicą pan Słomka z całą familiją i panem Bombą — Pan Stolnik w obcisłym żupanie, z nisko podwiązanym pasem, i w wysokiej czapce białego koloru, postępował zwolna i poważnie, rzucając niekiedy wzrok ciekawy, czy też kto jego ważnej figurze się przypatruje. Rozmawiał powoli z towarzyszem przechadzki tonem, który żadnej sprzeczki nie dozwalał, a czasem też częstował go tabaką z miną czyniącemu komu łaskę. Jejmość we floransowym szlafroczku, w czarnym kapeluszu, z workiem w ręku, szła rozmawiając z córką, która powoli z jej chodem zgodzić się starała. Dwóch małych swawolników biegało tam i sam przed niemi, a ów czuły Grześ, szedł z napuszoną miną za niemi. Tym porządkiem wszyscy udali się na przechadzkę, zaczęło się zciemniać, zaświéciły światła w pobliskich oknach, a cienie osób chodzących w środku domów, pokazywały się na zapuszczonych firankach.
Pod mojém oknem, będącém zwykle miejscem schadzki mieszczan, znowu się zeszło kilku jakichś obdartusów i zaczęli rozmowę.
— Oj panie Bartłomieju! mam ja do waszeci urazę.
— No!
— Waszecine indyki szkody mi w ogrodzie narobiły.
— To waść ogród zamykaj.
— A waść indyków nie puszczaj samopas.
— Ej niema o co się kłócić, to bagatel; ale wiesz aść, że szynk na Wolskiej ulicy zamknięto?
— A dobra tam była wódka!
— O! wcale niezła, bywałem i ja tam czasem wolnym.