Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział XIV.

Niema nic cięższego nad poczucie, że zaczynasz się wstydzić swego rodzinnego domu. Uczucie to możecie nazwać czarną niewdzięcznością, tak czy owak jest to nadzwyczaj przykre uczucie.
Dom rodzinny, dzięki charakterowi siostry, nigdy nie był dla mnie przyjemny. Jedynie Józef czynił go dla mnie świątynią i wierzyłem weń. Wierzyłem, że bawialnia nasza była najpiękniejszym salonem; że paradne drzwi to tajemniczy wchód do świątyni a tryumfalne ich otwarcie złączone z ofiarą kur pieczonych; wierzyłem, że kuchnia choć nie odznaczała się niczem, uderza swą czystością; że praca w kuźni prowadzi do zmężnienia i niezawisłości. Tymczasem minął tylko rok, a wszystko się zmieniło. Wszystko wydawało mi się tak ordynarnem i bez smaku, że za nic w świecie nie chciałbym, by pani Chewiszem i Estella to ujrzały.
Nie pora osądzać, o ile byłem winien ja sam, o ile pani Chewiszem i moja siostra. Przemiana nastąpiła, stało się. Czy było to dobrze, czy źle, stało się, z winą, czy bez winy — już się stało.
Niegdyś przedtem zdawało mi się, że skoro tylko zawinę rękawy koszuli i wejdę do kuźni, będę szczęśliwym i niezależnym. Gdy się to ziściło, czułem tylko, że cały jestem pokryty miałkim pyłem a na duszy mojej spoczywa ciężar wspomnień, wobec którego kowadło zdawało się tak lekkie, jak piórko. W mem poprzedniem życiu bywały chwile, (któż ich nie ma) kiedy niby ciężka zapora skrywała przede mną cały interes i radość życia, nie zostawiając mi nic, prócz głuchego spokoju. Nigdy jednakże zapora ta nie była tak ciężka i ponura, jak wówczas, gdy wreszcie wstąpiłem w życie, wybierając sobie w niem drogę przez kuźnię Józefa.
Pamiętam, że w późniejszych chwilach wysługiwania swego „terminu“, często, stojąc w niedzielę na cmentarzu, porównywałem swe życie z bagnem i znajdowałem między niemi podobieństwa: jedno i drugie było płaskie i nędzne, w jednem i drugiem wszystko niepewne, zakryte mgłą nieprzenikliwą, za którą kryje się morze. Od pierwszej chwili wstąpienia do kuźni, popadłem w ponure usposobienie, ale pocieszam się tem, że ni jednem słowem nie uskarżałem się Józefowi, jak ciężko przygniata mię obowiązek dochowania umowy. Ta tylko jedna okoliczność pociesza mię, gdy wspominam te chwile.
Wszystkie postępy w nauce zawdzięczam Józefowi. Nie temu, jakobym był wiernym obowiązkowi zawdzięczam, że nie uciekłem do wojska lub marynarki, lecz temu, że Józef był wierny swym obowiązkom. Pracowałem znośnie, choć wbrew woli i zupełnie nie dlatego, bym sam był przekonany o ważności pracy, tylko dlatego, że takiem było przekonanie Józefa. Trudno powiedzieć, jak wielkim może być w świecie wpływ dobrego, uczciwego człowieka; natomiast mogę zeznać, jak wpływał na mnie, bo wszystko szlachetne, co dała mi moja nauka, zawdzięczam prostodusznemu i zawsze zadowolonemu Józefowi, nie zaś sobie, niespokojnemu i wiecznie czegoś pragnącemu.
Któż może wiedzieć, czego właściwie chciałem? Sambym tego nie rozwikłał, bo sam dobrze nie wiedziałem! Najwięcej obawiałem się, że którego nieszczęsnego dnia, gdy będę najbrudniej i najgorzej wyglądał, podniosę oczy i ujrzę Estellę. Strach ogarniał mię na myśl, że wcześniej, czy później zobaczy mą sadzami pokrytą twarz i ręce, ujrzy mię w najgorszej chwili przy pracy i ciesząc się z mego poniżenia z pogardą spojrzy na mnie. Często po zmierzchu, gdym rozdymał miech Józefowi i gdyśmy z nim śpiewali „o starym Klemie“, przypominałem sobie tę pieśń u pani Chewiszem i z płomieni wychylała się główka Estelli z cudnymi, rozwianymi przez wiatr włosami i z oczami pogardliwie skierowanemi na mnie. W takich razach szybko obracałem się w stronę okna i wpatrywałem w spoglądającą na nas ciemność nocy, wyobrażając sobie, że z okna wyłania się zwolna jej twarzyczka. Wierzyłem, że przyszła wreszcie.
Gdy po skończeniu pracy zasiadaliśmy do wieczerzy, wszystko wydawało mi się brzydkie: pokój i jedzenie a w głębi niewdzięcznej swej duszy tem więcej wstydziłem się swego rodzinnego domu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.