Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielkie nadzieje |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Great Expectations |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Straszną mękę przechodziłem następnego dnia, patrząc na Józefa, strojącego się w świąteczny ubiór, gdym miał go zaprowadzić do pani Chewisizem. Zdawało mu się, że kostyum ten jest koniecznym w takich razach, a ja nie mogłem mu powiedzieć, że nierównie lepiej wygląda w swej codziennej odzieży. Wiedziałem bowiem, że ze względu na mnie poddał się trudom tej toalety i podniósł tak wysoko kołnierz od koszuli, że włosy sterczały z tyłu aż do samego szczytu głowy, przypominając pęczek piór.
Podczas śniadania siostra oznajmiła nam, że ma zamiar udać się z nami do miasta, i gdy my będziemy załatwiali swe interesy „z dostojnymi ludźmi“, ona poczeka u wuja Pembelczuka i pomówi z nim o sprawie, w czem Józef widocznie dojrzał oznaki czegoś niedobrego. Józef zamknął kuźnię i napisał kredą na drzwiach (co czynił zawsze, gdy nie pracował) „niema w domu“, a tuż obok narysował strzałkę, wskazującą stronę, w którą poszliśmy.
Wybraliśmy się do miasta pod przewodnictwem siostry, idącej przed nami w kapeluszu kastorowym o szerokich skrzydłach i niosącej w rękach słomiany, pleciony koszyk, kształtem przypominający państwową pieczęć Anglii a oprócz tego parę kaloszy, ciepły szal i parasol, choć była cudna, jasna pogoda. Nie mogłem’ zrozumieć, w jakimi celu niosła te przedmioty, czy w celu pokuty za grzechy, czy w celu pokazania się przed ludźmi? Może była to ni mniej ni więcej, jak wystawa majątku, nieświadome naśladowanie Kleopatry i innych królowych, które urządzały różne widowiska i procesye w celu wystawienia na pokaz swych bogactw.
Nie zdążyliśmy dojść do domu Pembelczuka, gdy siostra prawie biegiem rzuciła się naprzód, pozostawiając nas samych. Była już dwunasta i dlatego udaliśmy się wprost do domu pani Chewiszem. Estella jak zwykle otworzyła nam; drzwiczki; od chwili jej pojawienia się, Józef, zdjąwszy kapelusz trzymał go za skrzydła obiema rękami, jakby miał pewne powody nie odstępowania ani na cal od tego, co było według niego, przyzwoite.
Estella nie zwracała ani na mnie, ani na niego uwagi i prowadziła nas znaną mi drogą. Szedłem tuż za Estellą a Józef za mną. Gdyśmy szli po długim korytarzu, oglądnąłem się za Józefem i ujrzałem, że wciąż z nadzwyczajną ostrożnością niesie swój kapelusz i stąpa na palcach.
Estella oznajmiła, że mamy iść razem, wziąłem zatem Józefa za połę surduta i poprowadziłem go do pokoju pani Chewiszem. Siedziała przy stole toaletowym i natychmiast zwróciła się do nas.
— O! — rzekła do Józefa. — Jesteście szwagrem tego malca?
Nigdy nie wyobrażałem sobie, żeby kochany drogi Józef mógł tak mało być podobnym do siebie, a więcej do dzikiego ptaka; stał milcząc z nastroszonemi włosami i otwartemi ustami, jak pisklę, czekające na robaczka.
— Jesteście mężem siostry tego chłopca?
Było mi nieprzyjemnie, że Józef w ciągu całej rozmowy zwracał się do mnie a nie do pani Chewiszem.
— Już ci mówiłem, Pip, że ożeniłem się z twą siostrą wtedy, gdym — został samotnym i bardzo smutnym.
— Tak! — rzekła pani Chewiszem. — I wychowaliście chłopca w tym celu, by został waszym pomocnikiem, nieprawda?
— Wiesz przecież, Pip, że zawsze byliśmy przyjaciółmi i dawno już postanowiliśmy, że tak będzie nam weselej. Tylko ot co, Pip; jeśli masz cokolwiek przeciw memu zajęciu... a co prawda, to przy niem dużo sadzy i kopcia i tym podobnych rzeczy... o czem oni, widzisz, nawet pojęcia nie mają... a przecież?
— Czy ma co chłopiec przeciw temu rzemiosłu? Czy mu się ono podoba?
— Jak ci dobrze wiadomo, Pip, było to twojem najgorętszem życzeniem. I nigdy przeciwko temu nie oponowałeś.
Napróżno starałem się dać mu do zrozumienia, że powinien zwracać się do pani Chewiszem. A im więcej dawałem mu znaków twarzą i rękami, tem bardziej stanowczo, pewnie i grzeczniej zwracał się ku mnie.
— Czyście przynieśli ze sobą umowę?
— Wiesz o tem, Pip, sam widziałeś, że włożyłem ją do kapelusza i wiesz, że mam ją tu.
Wyjął umowę z kapelusza i podał nie pani Chewiszem, tylko mnie. Muszę wyznać, że zacząłem się wstydzić za drogiego Józefa. Widziałem, jakim ironicznym, drżącym blaskiem migotały oczy Estelli, stojącej za krzesłem pani Chewiszem1. Wziąłem umowę i podałem ją.
— Oczekujecie jakiegoś wynagrodzenia za usługi chłopca? — spytała.
— Józefie! — rzekłem z niezadowoleniem, widząc, że się waha z odpowiedzią. — Dlaczego nic nie odpowiadasz...
— Pip! Wszakże dawno już roztrzygnęliśmy między sobą to pytanie i wiesz, że powiem: „nie!“ Rozumiesz, co znaczy to „nie“, więc na cóż mam ci tłomaczyć.
Pani Chewiszem popatrzyła na niego z takim wyrazem, jakby odrazu poznała z kim ma do czynienia.
— Pip zasłużył na nagrodę i oto ona — rzekła, wręczając mi mały woreczek. — Jest w nimi dwadzieścia pięć gwinei. Oddaj to swemu opiekunowi, Pip!
Widocznie zmieszany i przestraszony dziwnym wyglądem, tak pani Chewiszem, jak i samej sali, Józef i teraz zwracał się do mnie.
— Bardzo to hojny z twojej strony, Pip, taki podarunek... Dziękuję ci za niego... Ale widzisz, nigdy nie myślałem o nim i nie spodziewałem się go otrzymać. A teraz przyjacielu — ciągnął Józef — czułem, że zaczyna mi się robić naprzemian gorąco i zimno — od tych Poufałych wyrażeń, jakich używał w stosunku do pani Chewiszem — teraz, przyjacielu, musimy spełnić nasz obowiązek, obaj... jeden za drugiego... i dla tych, którym twój szczodry dar... dozwoli... na... pełne zadowolenie... jak nigdy — tu Józef widocznie poczuł, że wpadł w cały labirynt trudnych wyrażeń i zaraz szczęśliwie się wywikłał z nich, z tryumfem kończąc: — tylko nie mnie!
Słowa te wydały mu się tak pięknemi i tak trafnemi, że powtórzył je dwa razy.
— Do widzenia, Pip — rzekła pani Chewiszem. — Odprowadź ich Estello!
— Czy mam jeszcze przychodzić, proszę Pani? — spytałem.
— Nie. Hardżeri obecnie jest twym zwierzchnikiem. Hardżeri, jeszcze jedno!
Byliśmy już za drzwiami, gdy słowa te wstrzymały Józefa, wrócił się i słyszałem, jak znacząco powiedziała mu:
— Był poczciwym, dobrym chłopcem i zasłużył na tę nagrodę. Jako uczciwy człowiek, nie spodziewacie się, przypuszczam, nic więcej.
Kiedy Józef wyszedł, nie mogę sobie przypomnieć, wiem tylko, że gdy wyszedł, zamiast schodzić na dół po schodach, zaczął wchodzić pod górę i nie słyszał żadnych uwag, dopiero musiałem podejść doń i sprowadzić go na dół. Po chwili byliśmy po drugiej stronie furtki, którą Estella zamknęła na klucz. Gdyśmy zostali sami, Józef oparł się o mur i rzekł: „Dziwne!“ Stał tak dość długo, powtarzając od czasu do czasu: „Dziwne!“ myślałem, iż nigdy nie przyjdzie do siebie. Wreszcie zwrócił się do mnie: — „Pip, zapewniam cię, że to dziwne!“ Poczem stał się rozmowniejszy i poszliśmy dalej.
Mam powody sądzić, że zdarzenie to nie tylko nie zmąciło, ale rozjaśniło bystrość Józefa, bo po drodze do Pembelczuka wykombinował cichaczem nadzwyczaj głęboko pomyślany i podstępny plan, co potwierdziło się w zupełności w pokoju gościnnym pana Pembelczuka, gdzie ten wstrętny kupiec siedział wraz z mą siostrą.
— No! — zawołała siostra, zwracając się równocześnie do nas obu. — Cóż tam takiego stało się z wami? Dziwi mię to doprawdy, że jeszczeście zdecydowali się zniżyć do tak marnego towarzystwa, jak nasze!
— Pani Chewiszem bardzo polecała mi, abym złożył... pozdrowienie czy uszanowanie, Pip?
— Pozdrowienie — odpowiedziałem.
— I ja tak myślę, pozdrowienie pani Józefowej.
— Dziękuję, niema co mówić! — rzekła siostra, której widocznie to pochlebiło.
— I życzenie — ciągnął Józef znowu patrząc na mnie, jakby chciał sobie coś przypomnieć — jeśliby zdrowie pani Chewiszem dozwoliło... jak dalej, Pip?
— Mieć przyjemność widzenia — dodałem.
— Przyjemność widzenia pani Hardżeri — dokończył i głęboko westchnął.
—Tak! — zawołała siostra, rzucając łagodniejszy wzrok na Pembelczuka. — Byłoby delikatniej z jej strony przysłać takie zaproszenie odrazu. Ale lepiej późno, niż nigdy. No a temu narwańcowi co dała?
— Nic mu nie dała!
Pani Józefowa już miała wybuchnąć, ale Józef uprzedził ją.
— To, co dała, dała jego przyjaciołom. A przyjaciółmi jego — zaczął objaśniać — nazywam ręce jego siostry, pani Hardżeri. I tak nawet powiedziała „pani Hardżeri“. Widocznie nie wiedziała, jak ma powiedzieć — dodał z zamyślonym wyrazem... Józefowej czy Jerzowej Hardżeri.
Siostra spojrzała na Pembelczuka, który siedział, opierając ręce na poręczy drewnianego krzesła i kiwał głową, jakby dając przez to poznać, że wszystko już przedtem przewidział.
— A wielście otrzymali? — spytała i zaśmiała się. Naprawdę zaśmiała się.
— A co powie szanowne towarzystwo o dziesięciu funtach — spytał Józef.
— Powie — odpowiedziała siostra — bardzo dobrze. Nie nadzwyczajnie wiele, ale już dobrze.
— No, ale tu więcej.
Obrzydliwy łgarz Pembelczuk kiwnął porozumiewająco głową i rzekł, pocierając poręcze swego krzesła:
— Z pewnością więcej!
— Nie myśli pan, że... — zaczęła siostra.
— Tak, myślę pani! Ale niech pani chwilkę poczeka. Mów dalej Józefie! No dobrze... Dalej!
— Co powie kompania o dwudziestu funtach?
— Powie, że doskonale.
— Tak! a więc jest tu więcej, niż dwadzieścia funtów.
Wstrętny pochlebca Pembelczuk kiwnął znowu i rzekł z łaskawym śmiechem:
— Jeszcze więcej, pani! Dobrze! Mów dalej, Józefie!
— Aby odrazu skończyć — rzekł z uniesieniem Józef, oddając woreczek do rąk siostry. — jest tu dwadzieścia pięć funtów.
— Dwadzieścia pięć! — powtórzył szkaradny oszust Pembelczuk, wstając, by uścisnąć ręce mej siostry — nie więcej nad to, na co zasługujesz i życzę pani, aby te pieniądze wyszły na dobre.
Gdyby się już na tem nicpoń zatrzymał, to i tak byłoby wstrętnem jego powiedzenie, ale zwiększył jeszcze swą winę tem, że postanowił pozbawić mię swobody, przybrawszy minę dobrodzieja, która była dla mnie o wiele wstrętniejsza, niż wszystkie jego dawne przestępstwa.
— Widzicie Józefie i żono, — rzekł Pembelczuk, biorąc mię za rękę powyżej łokcia — należę do tych ludzi, którzy lubią kończyć to, co zaczęli. Trzeba temu chłopcu związać ręce. Takie jest moje przekonanie... związać mu ręce.
— Bogu wiadomo, wuju Pembelczuku — zawołała siostra, spiesznie chwytając woreczek z pieniędzmi — jak jesteśmy panu wdzięczni.
— Niema o czem mówić! Sprawiło mi to przyjemność, tylko przyjemność. Ale znacie tego chłopca... trzeba mu związać ręce. Prawdę mówiąc, wiem, jak się to robi, znam te sprawy.
Sąd zasiadał w ratuszu, który leżał w pobliżu, wszyscy zatem udaliśmy się tam, aby wobec władzy zawrzeć umowę, mocą której stawałem się uczniem Józefa. Co prawda nie sam szedłem, tylko prowadził mię Pembelczuk tak, jakbym dopiero co obszukał cudze kieszenie albo coś podpalił. I takiem w rzeczy samej było wrażenie wszystkich obecnych w sądzie a gdy Pembelczuk przepychał mnie wśród tłumu, słyszałem, jak niektórzy mówili: — „Co zrobił?“ — a inni: — „Taki mały jeszcze a taka zła bestya! Nieprawdaż?“ — Jakaś małego wzrostu osoba podała mi książkę ozdobioną obrazkiem, który przedstawiał przestępnego chłopca, obwieszonego łańcuchami, przypominającymi parowe kiełbasy. Tytuł książki był: „Czytanka w więzieniu“.
Miejsce posłuchania wydało mi się bardzo dziwnem; stały tu wyższe, niż w kościele, ławki, na nich siedzieli ludzie, którzy przyszli popatrzeć i posłuchać, oraz poważni sędziowie (jeden z nich nawet w napudrowanej peruce); jedni siedzieli ze złożonemi rękami, oparci na poręczy krzeseł, niektórzy drzemali, inni pisali lub czytali gazety. Po ścianach wisiały portrety, zczerniałe od lat, które nieobeznane z malarstwem oko brało za mieszaninę przypalonego cukru z lepkim plastrem! Tu w książce wpisano mą umowę, przyłożono do niej pieczęć i związano mi ręce. Pan Pembelczuk cały czas trzymał mię za rękę, jakbyśmy zaszli tu po drodze na miejsce kaźni, aby dopełnić jakichś formalności.
Gdyśmy opuścili salę posiedzeń, okrążył nas tłum malców, pragnących zobaczyć, jak mnie będą publicznie męczyli. Byli bardzo rozczarowani, gdy ujrzeli, że otaczający mnie ludzie to moi przyjaciele. Wróciliśmy do Pembelczuka a siostra w doskonałym humorze skutkiem dwudziestu pięciu gwinei zaproponowała, by uczcić niespodziewany dar obiadem w gospodzie „Pod Niebieskim Dzikiem“, wskutek czego pan Pembelczuk pojechał swym wózkiem po Heblów i pana Uopsela.
Wszyscy zgodzili się na tę propozycyę i musiałem spędzić nieznośny dzień. Umysły opanowało widocznie bezsprzeczne przekonanie, żem zbyteczny na tym obiedzie a prócz tego od czasu do czasu w chęci dokuczenia a raczej może dlatego, że nie mieli co innego do roboty, zapytywali mię, czy mi wesoło? Cóż mogłem innego odpowiedzieć, jak to, że mi wesoło, choć żadnej radości nie odczuwałem.
Byli to jednak ludzie dorośli, szli wytkniętą przez siebie drogą i spędzali czas, jak się im podobało. Niegodziwy Pembelczuk, jako główny sprawca tej uroczystości, zajmował honorowe miejsce przy stole. A kiedy zwrócił się do towarzystwa, oznajmiając, że mi związano ręce, dodał ze złą radością, że mogą mnie, stosownie do umowy zamknąć do więzienia, jeśli będę grał w karty, albo pił napoje wyskokowe, spędzał noce w złych towarzystwach, lub wogóle jeśli będę robił jakieś niegodziwości i przez ten cały czas kazał mi stać przy swem krześle, jako żywej ilustracyi do swej przemowy.
Przypominam też sobie, że nie dawali mi spać, budzili mię, ilekroć spostrzegli, że zasypiam i kazali mi cieszyć się. Późnym wieczorem pan Uopsel przeczytał odę Kollinsa i rzucił swój okrwawiony miecz z hukiem na podłogę. Wnet sługa z gospody przyszedł oznajmić, że „kupcy z dolnego piętra kazali się nam kłaniać i zapytać, czy tu jest szpital waryatów“. W tem samem doskonałem usposobieniu wracali do domu, całą drogę przyśpiewując: — „O przepiękna pani!“ Pan Uopsel śpiewał ogłuszającym basem, jak gdyby sam był bohaterem pieśni.
Pamiętam także, że tego wieczoru, gdym się położył do snu, czułem się nieszczęśliwym bojąc się, czy polubię rzemiosło Józefa. Lubiłem je przedtem, ale to było przedtem, nie teraz.