Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział XVI.

Głowa moja była pełna Jerzego Barnuella. W pierwszej chwili wyobraziłem sobie, że ma on jakiś udział w napadzie na mą siostrę, po pierwsze najbliższą moją krewną, powtóre w całej okolicy znaną moją dobrodziejkę. Może na mnie skierują się podejrzenia ogółu? Następnego dnia przy dziennem świetle rozpatrzyłem się dobrze w całej sprawie i usłyszałem różne o niej wieści; wydała mi się też sprawa nieco inną.
Józef bawił w gospodzie „Trzech Wesołych Żeglarzy“ od kwadrans na dziewiątą do kwadrans na dziesiątą. Gdy tam siedział i palił, siostra stała przy drzwiach kuchni i wymieniła ukłon z robotnikiem poblizkiej fermy, który wracał do domu. Człowiek ten nie mógł stanowczo oznaczyć czasu, w którym ją widział (bardzo był pomięszany, starając się sobie to przypomnieć), przypuszczał, że było koło dziewiątej. Gdy Józef wrócił do domu o dziesiątej bez pięciu minut, znalazł ją leżącą na ziemi i natychmiast wezwał pomocy. Ogień na kominku płonął jeszcze jasno, świeca na stole jeszcze nie wypaliła się, ale zgasła.
W pokoju nic się nie zmieniło prócz tego, że zgaszono świecę, stojącą na stole między drzwiami a kominkiem, w chwili wymierzania ciosu i prócz nieładu jaki powstał, gdy siostra upadła, zalana krwią. Na podłodze jednak znalazło się, wiele mówiące, corpus delicti. Siostrę uderzono czemś ciężkiem w głowę i w plecy, a kiedy padła twarzą na ziemię i leżała już bez czucia, rzucono na nią jakiś przedmiot. Gdy Józef podniósł żonę z podłogi, ujrzał obok niej przepiłowaną żelazną okowę z nogi jakiegoś więźnia.
Obejrzawszy ją wprawnem okiem kowala, oznajmił, że przepiłowano ją nie bezpośrednio przedtem, lecz dość dawno. Wrzaski zebranego tłumu usłyszano na pontonach i ludzie, którzy stamtąd przybiegli, potwierdzili domniemania Józefa. Nie mogli orzec, kiedy ta okowa opuściła jakąś z galer, do kogo ona należała, ale byli przekonani o tem, że nie należała do żadnego ze zbiegłych tej nocy więźniów. Jednego ze zbiegów już schwytano, lecz okowę swą miał na nogach.
Jam zaś po cichu wysnuwał swe własne wnioski. Byłem pewny, że okowa ta należała niegdyś do mego więźnia i była tą samą, którą piłował wówczas na moczarach. Nie mogłem jednak bezwzględnie go o to oskarżać, że sam posłużył się nią do zbrodni. Obwiniałem jednego z dwóch, co mogli jej użyć. Był to według mnie albo Orlik, albo też ten nieznajomy, który ukradkiem pokazał mi pilnik.
Co do Orlika, rzeczywiście był on w mieście, tak jak nam to mówił, gdyśmy go spotkali przy rogatce; w mieście widziano go przez cały wieczór w różnych gospodach, wśród różnych towarzystw, a z powrotem szedł ze mną i z panem Uopselem. Nic nie mówiło przeciw niemu prócz sporu; ale siostra tysiące razy kłóciła się nie tylko z nim, lecz z każdym, z którymi ją los zetknął. Co do nieznajomego, mógł on przyjść, aby odebrać z powrotem swe bilety bankowe, lecz do tego nie trzeba było żadnego sporu, bo siostra dawno już była gotową zwrócić mu pieniądze. Nic przytem nie wskazywało tu na jakąkolwiek walkę; przestępca wszedł tak cicho i niespodziewanie, że nie zdążyła nawet obejrzeć się, jak jej cios wymierzył.
Ogarnął mnie strach, że sam, choć bez zamiaru, dostarczyłem tego fatalnego narzędzia zbrodniarzowi; inaczej myśleć nie mogłem. Ogromnie się martwiłem, rozważając, czy nie lepiej będzie, jeśli wyjawię tajemnicę mego dzieciństwa i opowiem Józefowi całą historyę. Miesiące mijały za miesiącami, a każdy dzień przecząco rozstrzygał tę kwestyę, następnego dnia znów ją rozbierałem i badałem, jak mam zadecydować. Wkońcu przyszedłem do wniosku, że tajemnica ta już zbyt stara i tak się zżyła ze mną, że stała się częścią mej istoty, nie mogłem tedy jej w żaden sposób oddzielić od siebie. Do wszystkiego przyłączała się obawa, że przyznając się do udziału w tych nieszczęściach, bardziej niż kiedykolwiek mogę zniechęcić do siebie Józefa, jeśliby temu uwierzył; nie mniej bałem się, że nie uwierzy i spojrzy na to, jak na moje dziecinne opowiadanie o fantastycznych psach i cielęcych kotletach. Wogóle postanowiłem poczekać i uczynić wyznanie, jeśli tylko zdarzy się sposobność, która da mi możność przyczynienia się do wykrycia zbrodniarza.
Londyńscy agenci i policya z Boy-Street wałęsali się tydzień czy dwa wokoło i postępowali tak, jak słyszałem i czytałem, że postępują w podobnych razach władze. Aresztowali paru ludzi podejrzanych, łamali sobie głowy nad fałszywymi wnioskami, uporczywie starając się nagiąć okoliczności do tych wniosków, zamiast wysnuwać wnioski z okoliczności. Potem stali przy drzwiach „Wesołych Żeglarzy“, w głębokiem zamyśleniu i przenikliwie rozpatrując się na wszystkie strony, co wzbudzało zachwyt wśród mieszkańców; gdy pili, czynili to z tak tajemniczemi minami, z jakiemi przeprowadzali poszukiwania przestępcy.
Długo jeszcze po zniknięciu tych urzędników leżała moja chora siostra w łóżku. Wzrok prawie zupełnie straciła, przedmioty dwoiły się w jej oczach i zamiast rzeczywistych szklanek i kieliszków chwytała urojone; słuch jej osłabł, pamięć też, mowa stała się niepewną. Gdy wreszcie na tyle się jej poprawiło, że można ją było sprowadzić na dół, okazało się koniecznem trzymać wciąż przy niej tabliczkę, aby mogła napisać to, czego nie mogła wymówić. Pisała źle, Józef czytał jeszcze gorzej, stąd między nimi następowały ciągłe nieporozumienia, dla rozstrzygnięcia których wzywali mnie. W takich razach i z mej strony nie obchodziło się bez pomyłek.
Charakter jej mocno się zmienił i stała się bardzo cierpliwą. Niepewny chód i niemoc całego ciała stały się wkrótce jej normalnym stanem. Przez dwa, czy przez trzy miesiące często chwytała się rękami za głowę, tygodniami trwała jej nieprzytomność. Trapiliśmy się bardzo nie wiedząc, gdzie znaleźć dla niej pielęgniarkę, aż wreszcie pewna okoliczność wybawiła nas z kłopotu. Ciotka Uopsela niespodziewanie zerwała z zakorzenionym nałogiem życia i Biddi stała się w ten sposób członkiem naszej rodziny.
Po upływie miesiąca, gdy siostra moja pojawiła się znowu w kuchni, Biddi przyszła do nas z niewielkim szarym kuferkiem, w którym znajdował się cały jej majątek i od tej chwili stała się błogosławieństwem naszego domu. Największem błogosławieństwem była dla Józefa, ponieważ drogi mój stary przyjaciel bardzo cierpiał, mając przed oczami chorą żonę. Pielęgnując ją wieczorami, często zwracał na mnie swe błękitne, pełne łez oczy i smutno mówił: „A tak piękną była kobietą, prawda Pip?“ — Biddi, przeniósłszy się do nas zaraz zaczęła zabiegliwie i bardzo zręcznie opiekować się nią, jakby znała jej nawyknienia od dzieciństwa. Józef mógł teraz korzystać ze spokojniejszego życia i od czasu do czasu zaglądał do gospody: „Wesołych Żeglarzy“, co do pewnego stopnia odwracało jego myśli w inną stronę. Charakterystycznym dla policyi był fakt, że wszyscy mniej lub więcej podejrzewali biednego Józefa i że patrzyli na niego, jak na człowieka bardzo chytrego i mądrego.
Pierwszym tryumfem Biddi na nowem jej miejscu było rozstrzygnięcie kwestyi, której w żaden sposób nie mogłem rozwiązać.
Siostra wciąż na tabliczce kreśliła literę, przypominającą literę T, a potem z niezwykłem wzruszeniem starała się zwrócić na nią naszą uwagę, jak na coś, czego specyalnie sobie życzy. Napróżno wskazywałem jej różne przedmioty, których nazwa rozpoczyna się od tej litery. Wtem wpadło mi do głowy, że znak ten kształtem swym przypomina młot i wesoło krzyknąłem to słowo do ucha swej siostrze; wówczas zaczęła stukać w stół i potwierdziła to. Wtedy zacząłem znosić młotki jeden za drugim bez żadnego rezultatu; potem pomyślałem o kosturze, którego zakończenie miało trochę podobny kształt; udało mi się go wyszukać w śpiżarni i zupełnie pewny rezultatu przyniosłem go siostrze. Ona jednak tak pokręciła głową, gdym go jej pokazał, że przestraszyliśmy się, by w swym słabowitym i nadwątlonym stanie nie złamała sobie szyi.
Gdy siostra przekonała się, że Biddi zawsze wszystko szybko pojmuje, tajemniczy znak znowu ukazał się na tabliczce. Biddi długo z zamyśleniem: patrzyła na siostrę, potem także z zamyśleniem na Józefa (imię którego wyrażała na tabliczce jego pierwsza litera) i na łeb — na szyję rzuciła się do kuźni a za nią Józef i ja.
— No, rozumie się! — wolała z zarumienioną ze wzruszenia twarzą. Czyż nie rozumiecie? „Jego“ jej potrzeba!
Orlika bez wątpienia! Zapomniała jego imię i wskazała nam na jego młot. Powiedzieliśmy mu, że prosimy, by przyszedł do nas do kuchni i objaśniliśmy dlaczego; powoli odłożył na stronę młot, wytarł ręką czoło, potem wytarł je jeszcze raz fartuchem i poszedł za nami swym zwykłym szerokim krokiem.
Miałem nadzieję, szczerze się przyznam, że go siostra oskarży, ale spotkał mnie zawód. Rezultat okazał się wprost przeciwny. Ze wzruszeniem starała się dać mu do zrozumienia, że chce być z nim w dobrych stosunkach, była widocznie zadowolona z tego, że go wreszcie przyprowadzono i znakami wskazywała, aby mu dano czegoś się napić. Badawczo śledziła wyraz jego twarzy, jakby pragnąc się przekonać, czy jest rad z przyjęcia; chciała go skłonić do zgody i czyniła to z takim ujmującym wyrazem, z jakim dziecko stara się ułagodzić swego surowego nauczyciela. Rzadko mijał dzień, by nie rysowała młotka na tabliczce, poczem do niej przychodził Orlik i z taką miną stawał naprzeciw niej, jakby nie pojmując, czego właściwie od niego sobie życzy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.