Wierna rzeka/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wierna rzeka |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Rudecka postanowiła działać w imieniu i za całą rodzinę. Brała się do gospodarstwa. Lecz wszystko się teraz rwało, szło na marne, leciało z rąk. Stosunki uległy bezwzględnej zmianie. Ludzie byli inni, tem nieżyczliwsi i hardsi, im bardziej nisko schylali dawniej głowy. Wszystko ginęło, skradzione w sposób niemal jawny. Rozsypywały się wszelkie trudy i wsiąkały w nicość.
Panna Brynicka, jako młodsza i zdrowsza, musiała wziąć na barki lwią część roboty. To też nie dosypiała teraz, a nie jadła prawie wcale. Troska o księcia doszła do stanu nieprzerwanej rozpaczy, wciąż pokrytej doskonałą miną, konceptem i wesołością dla odwrócenia podejrzeń. Sen zamienił się na półjawę — półmarzenie, znane tylko kochającym kobietom. Jedno ucho w zaświecie sennych marzeń, a drugie nasłuchiwało oddechu, czujnie chwytając każdy szelest. Myśl pryska, unasza się i leci o sto mil od ziemi, a zarazem trwa nieustające baczenie, rokowanie i logiczne wnioskowanie o postępach i stanie choroby.
Przemarsze i najścia wojsk nie były teraz tak częste, gdyż powstańcy, zaszyci w lasy, odciągali nieprzyjaciela od ludzkich siedlisk. Nadto, główna akcya gerylasówki w inne czasowo przeniosła się strony.
Obiedwie mieszkanki starego dworu korzystały, ile sił starczyło, z tego zbiegu okoliczności i pracowały od świtu do nocy. Tyle było zaległości! Śmiały się głośno i mówiły tylko o rzeczach wesołych dla pokrycia uczuć istotnych, wewnętrznych, — może dla tego zresztą, żeby przez śmiech wywrzeć ucisk na duszę i oduczyć serce nałogu płakania. Ale niezawsze się to udawało. Wietrzono w ogrodzie pewnego słonecznego dnia kufry, na głucho pozamykane tej zimy. Wydobyte rzeczy obiedwie krewniaczki rozwieszały w ogrodzie. Pracowały żwawo i było im wesoło od tej czynności. Ale oto pani Rudecka weszła do mieszkania i długo nie nadchodziła. Wtem młoda panna usłyszała z głębi domu spazmatyczny krzyk. Pobiegła. Szukała, wpadając z pokoju do pokoju. W kącie jadalni, — dużej izby przy kuchni, — zastała panią Rudecką siedzącą na ziemi, za szafą. Nieszczęśliwa matka znalazła w szufladzie ubranko dziecięce Gucia, — syna rozsiekanego w powstaniu. Schwyciwszy dawną kurteczkę ze złocistemi guzikami między zawarte w krzyż ramiona, przycisnęła ją do piersi i, siedząc w kucki na ziemi, kołysała się tam i nazad, ślepa, głucha, nieprzytomna z boleści. Krzyk dziki, podobny do pisku kani, wypadał spomiędzy jej ściśniętych zębów. Podniesiona z ziemi, otwarła oczy, przyszła do siebie, przeprosiła za tę niewłaściwość i wzięła się do roboty. Wszelkie wieści ze świata, wszelki turkot na dziedzińcu sprowadzał drżenie, panikę i męczarnie ucieczki. To też we dworze niezdolskim znienawidzono turkot i tętent. Tymczasem pewnego popołudnia, w drugiej połowie maja, przed gankiem dworu stanęła wielka, lśniąca kareta, zaprzężona w cztery spasione i zgrzane konie. Pani Rudecka z przerażeniem wybiegła do sieni i stanęła za wejściowemi drzwiami, patrząc na świat przez boczne okienko w oczekiwaniu jakiejś nowej klęski. Panna Salomea przypatrywała się również karecie, ukryta za firanką dużego pokoju. Na szczęście nie mężczyzna wysiadł z pojazdu, lecz kobieta, co było już pewną ulgą. Przybyła pani była wysoka i, pomimo siwiejących włosów, ze śladami piękności na twarzy. Podniosła zasłonę czarnego kapelusza i rozglądała się na wszystkie strony, widocznie, oczekując, że ktoś wyjdzie ją przyjąć. Lecz w czasach tych niegościnne były domy i ludzie nie byli spragnieni widoku ludzi. Gospodyni nie śpieszyła się z powitaniem, w nadziei, że owa dama, jak przyjechała, tak pojedzie sobie w błyszczącej karecie. Czarna pani zbliżyła się do ganku i wstępowała na jego schodki. Schodków tych było kilka, — a zdawało się, że nie może na nie wkroczyć. Trzeba było drzwi otworzyć i wyjść na spotkanie. Gdy pani Rudecka stanęła w progu, przybyła, zobaczywszy ją, skinęła kilkakroć głową. Była blada, jak papier, z podkrążonemi oczami i sinością dokoła ust. Stojąc na pierwszym stopniu schodów ganku, potknęła się na drugim i z dziwną niezgrabnością na nim przyklękła. Głosem dygocącym, przez zęby, które szczękały, jak w febrze, zapytała:
— Wszak to jest dwór w majątku Niezdoły?
— Tak... — odrzekła gospodyni.
— A to może pani Rudecka?
— Ja jestem...
— Mówiono mi... Powzięłam wiadomość, że się tutaj leczył w zimie ranny... Szukam od trzech miesięcy... Powiedziano mi... To młody chłopiec. Brunet. Szczupły. Wysoki.
— A jak nazwisko?
— Nazwisko Odrowąż, imię Józef.
— To pani może jest jego matką?
— Matką...
— Proszę wejść.
— Czy jest?
— Jest.
— Żyje?
— Żyje.
— O, Boże! Tu w tym domu?
— Tutaj. Niechże pani wejdzie.
Ale przybyła nie miała już siły wejść. Uśmiech szczęścia, który na jej usta i twarz wystąpił, był, zdawało się, ostatnią kresą mocy, resztą wszelkiej siły. Osunęła się na kolana i, wyciągnąwszy ręce do pani Rudeckiej, zemdlała. Panna Salomea przybiegła na pomoc, dźwignęła i otrzeźwiła wodą matkę księcia. Furman, który tę rozmowę słyszał, dał koniom po tęgim bacie, nawrócił czwórką w podwórzu i szybko odjechał. Księżna Odrowążowa wniesiona została przez obiedwie panie niezdolskie do stancyi na prawo, leżącej zdala od sypialni rannego. Zaledwie przyszła do siebie, patrząc na pannę Salomeę, spytała:
— To pani uratowałaś od śmierci mego chłopca?
— Skądże ta wiadomość?
— Od doktora... — wyszeptała.
— Od doktora Kulewskiego?
— Tak. Szukałam na wszystkie strony, zjeździłam wszystkie pola bitew, zajazdy, dwory, wsie, rozpytywałam wszystkich ludzi. Nareszcie...
— Ale on jest ciężko chory...
— Chory! Cóż mu jest?
— Nie wiem. Był poraniony...
— Te rany znam. Na głowie, na plecach... oko... Mówił mi doktór wszystko. Czy ta kula jest jeszcze w ranie?
— Kuli już niema.
— Już niema!
— Ale się przyplątała jakaś choroba.
— Mój Boże! A gdzież on jest?
— Teraz nie będzie pani mogła zobaczyć go, boby mógł nie przeżyć wrażenia.
— To taki chory!
— Tak powiedział felczer, co go widział.
— Sprowadzimy doktora! — rzuciła się matka.
— Dobrze! — równie cicho szepnęła młoda.
Nachyliły się ku sobie i zaczęły szeptać, jakby wobec słuchającego nieprzyjaciela, o szczegółach tej choroby, o najdrobniejszych jej objawach, symptomatach, o przypuszczeniach i środkach ratunku. Zapomniały o świecie, nagle związane w jedno, złączone splotem uczuć, który się we dwu osobach wzajem a natychmiast objawił, zadzierzgnął i spoił. Pani Odrowążowa siedziała w rogu sofy, Salomea przy niej na taborecie. Matka objęła tę nieznaną dziewczynę rękoma niepostrzeżenie w pół, — sunęła dłońmi do jej szyi, przygarnęła do siebie, przytuliła jej ramiona, głowę, plecy, i razem z nią jęła się w uniesieniu wdzięczności kołysać. Gładziła jej lśniące włosy delikatnemi palcami, muskała po stokroć dłońmi policzki. Nie wiedząc o tem, w szale swej radości, ujęła ręce panny Mii, przycisnęła je do ust tak nagle, że tamta ledwie je zdążyła wydrzeć z okrzykiem. Naprzeciwko nich siedziała w swoim fotelu pani Rudecka. Była dwornie uśmiechnięta, wykwintnie spokojna, jak należy wobec gościa. Z głową pochyloną ciekawie, słuchała rozmowy, dzieliła radość matki, która syna odnalazła na krętych, mylnych, dalekich drogach polskiego powstania. Lecz po prawdzie — oczy jej nie widziały osób i uszy nie zupełnie słuchały szczegółów, które tak nieskończenie zajmowały tamte dwie osoby. Oczy jej patrzyły poprzez nie obiedwie kędyś w szyby okna, czy w chropawe ściany domu, w pola, w dalekie leśne doły, a może zuchwale w niedosięgłe oczy straszliwego Boga.
Księżna, zapomniawszy o świecie, o zwyczajach towarzyskich i wszystkiem, co najpierw trzeba było wykonać, prosiła się panny Salomei, żeby jej pozwolono zobaczyć syna. Lecz młoda opiekunka nie zgadzała się. Zbyt dobrze znając stan chorego, wiedziała, że na widok matki popadnie w gorączkę stokroć silniejszą, a ta gorączka może go zabić. Targowały się długo. Jedna wciąż błagała, druga nie chciała ustąpić. Stanęło wreszcie na tem, że matka przez szparę we drzwiach zobaczy jedynaka. Zapominając o pani Rudeckiej, poszły na palcach przez wejściową sień, przez salon. Panna Salomea przemknęła się przez ten pokój, weszła do sypialni i zostawiła za sobą drzwi niedomknięte. Przez szczelinę można było widzieć twarz chorego. Pani Odrowążowa przypadła oczyma do tej szpary tak cicho, że Salomea nie wiedziała, czy ona tam już jest, gdzie być miała, czy jeszcze zdala stoi. Tymczasem matka powstańca, przysunąwszy się na palcach jak najciszej do otworu między futryną a drzwiami, osunęła się na kolana i patrzyła. Z modlitwą na drżących wargach, przez strugi nieprzebranych łez patrzyła na twarz ulubioną. Minęła tak godzina i druga, Panna Salomea nie mogła jej z tego miejsca podnieść ani oderwać. Dopiero, gdy zbliżył się wieczór i zasłaniać począł chorego, księżna przemocą odciągnięta została do jednego z dalszych alkierzów, gdzie dla niej przygotowano posłanie.