[14]V.
Słońce weszło, miesiąc powrócił do domu,
Janczi się zobaczył wśród Pusty ogromu,
Od strony wschodowej do zachodniej strony,
Ciągnął się bez końca step nieprzemierzony.
Nigdzie drzew, ni krzaków, ni barwistych kwieci,
Tylko nizka traw a od rosy się świeci,
Daléj w blasku słońca jezioro się pieni,
W pośród szmaragdowej soczewic zieleni.
Nad jeziora brzegiem czapla łupu chciwa
Poluje na ryby, łowi je, spożywa,
Ptastwo wodne stadem buja nad wodami,
Żwawo szerokiemi trzepocząc skrzydłami.
[15]
Janczi szedł wciąż szybko Pustą niezmierzoną,
Za nim szły: cień czarny, czarnych myśli grono;
W słońcu się dokoła kąpała natura,
Tylko w jego sercu była noc ponura.
Słońce już zrobiło z pół swego pochodu,
Gdy dopiero Janczi uczuł nieco głodu,
I nic w tém dziwnego, nie jadł od wieczora,
Ustawała noga, aż dotąd tak skora.
Usiadł tedy, widząc, że spocząć potrzeba,
I wydobył z torby słoniny i chleba,
Patrzyło nań słońce, niebo, a pod niebem
Delibab cudowna.... jadł słoninę z chlebem.
Dziwnie smakowała uczta niezbyt spora,
Chciał się po niéj napić, poszedł do jeziora,
Brzegiem kapelusza czerpnął nieco wody,
I krew jego spiekła doznała ochłody.
Niezaraz się znowu puścił w świat daleki,
Wprzód mu sen znużone zamrużył powieki,
Kretowiny sobie wyszukał pod głowę,
Pragnąc w śnie do drogi znaleźć siły nowe.
Sen go poniósł do tej, z któréj wyszedł wioski,
W objęcia Iluszki padł wolny od troski,
Już z jéj ust w uścisku miał spić miód i mleko,
Gdy go zbudził piorun padły niedaleko.
[16]
Spojrzał w Pustę z żalem za tem, co śnił błogo,
I w pobliżu burzę zobaczył złowrogą,
Co szła coraz bliżéj, gromami ciężarna,
Tak jak dola jego straszna, smutna, czarna.
Wszystko się dokoła w czarny kir przybrało,
Błyskawicą krwawą niebo się krajało,
Pasma chmur ulewą miotały jak w szale,
Na jeziorze grube tworzyły się fale.
Janczi się na kiju sparł, wsunął na czoło
Kapelusz z wielkiemi brzegami w około,
Szubę wziął na wywrót i swój wzrok ponury
Wlepił w czarną burzę, w wielki step i w chmury.
Jak szybko ulewa na step zawitała,
Tak też piorunowo dalej poleciała,
Wszystkie chmury zmiotła siła wiatru skora,
I na wschodzie błysła tęcza różnowzora.
Janczi ze swéj szuby strząsnął wód potoki
I puścił się daléj, daléj w świat szeroki.
Słońce już spać poszło i spało już pewno,
On ciągle szedł dalej przez Pustę bezdrzewną.
Wreszcie go zawiodła droga w leśne strony,
I wszedł w las ogromy, gęsty i zielony.
Kruk, co świeżą właśnie padliną się raczył,
Witał go krakaniem, kiedy go zobaczył.
[17]
Lasy ani kruki zrazić go nie mogą,
Szedł więc Janczi daléj wązką przez las drogą.
Przez drzew liście czasem na ścieżynę małą,
Blade księżycowe światło się wdzierało.