<<< Dane tekstu >>>
Autor Sándor Petőfi
Tytuł Wojak Janosz
Rozdział VI.
Wydawca Władysław Sabowski
Data wyd. 1869
Druk Karol Budweiser
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Władysław Sabowski
Tytuł orygin. János vitéz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Już się pewno dobrze ku północy miało,
Gdy w gęstwinie lasu coś zamigotało.
Spostrzegłszy blask Janczi szedł w tę stronę daléj,
Poznał, że to światło w okienku się pali.

Myślał sobie, dążąc za niém w ciemnym borze:
„To światełko czardę wskazywać mi może.
Tak, to czarda pewno. Przy bożéj pomocy,
Dojdę tam i znajdę przytułek wśród nocy.”

Janczi się omylił, nie czarda to żadna,
Lecz dwunastu zbójców jaskinia szkaradna.
Zgromadzeni właśnie dookoła stołu,
W niej siedzieli wszyscy z swym wodzem pospołu.


Północ, rozbójnicy, pałki, strzelby, noże,
Rzecz to djabła warta, każdy przyznać może;
Janczi się na sercu dziwnie jakoś stało,
Lecz nie stracił ducha, wszedł do chaty śmiało.

„Daj-Bóg dobry wieczór!” Takie pozdrowienie
Wyrzekł Janczi wchodząc w zbójeckie schronienie,
Za broń zaraz wszyscy pochwycili zbóje,
W tem wódz się odzywa, ciszę nakazuje:

„Człeku nieszczęśliwy, mów kto jesteś prędko?
I z jaką tu wszedłeś w nasze progi chętką?...
Masz rodziców, żonę, niech po tobie płaczą,
Bo już ciebie chłopcze nigdy nie zobaczą.“

Serce Janczi śmiałe nie przyśpiesza bicia,
Jego twarz nie zbladła, wzrok nie stracił życia.
Wysłuchawszy wodza grożącej przemowy,
Odrzekł pewnym głosem, a takiemi słowy:

„Kto ma coś w swem życiu co doń przywiązuje,
Ten się z niebezpieczeństw ucieczką ratuje,
Ja nie dbam o życie ciężkie i złamane,
Więc ktobądź jesteście, bez strachu zostanę.

„Jeśli wasza wola, to mi w swojej chacie
Nie zrobicie złego, miejsce n a noc dacie:
Jeśli chcecie, nóż mi utopicie w łonie,
Nie zostawię wiele żalu po mym zgonie.”


Tak rzekł swego losu czekając bez drżenia,
Zbójcy wytrzeszczyli oczy z zadziwienia,
A sam wódz łagodnie przemówił do niego:
„Krótko-ć powiem, bracie, ale co dobrego.

„Jesteś tęgi chłopak przyznać ci to muszę,
Musisz mieć prawdziwie rozbójniczą duszę,
Nie dbasz o swe życie, nie bledniesz przed nożem,
Słuchaj, zostań zbójcą, my ci dopomożem.

„Grabież, mord są żartem dla naszej gromadki,
A dobrego żartu nagrodą dostatki.
Patrz, w téj beczce srebro, w tej po wręby złota,
Zostań nam kolegą, znajdzie się robota.”

Janczi tym projektem nie był zachwycony,
Lecz wlazł między wrony, więc krakał jak ony:
„Dobrze, oto ręka, jestem wam kolegą,
Dziś jest najpiękniejszy dzień życia mojego.”

„Upięknim go jeszcze, wódz na to zawoła,
Pijmy, niech się wszystkie rozpogodzą czoła,
Z księżych piwnic nieraz winaśmy czerpnęli,
Dna szukajmy w dzbanie, myśl się rozweseli.“

Każdy zbójca patrzył w swój dzban tak głęboko,
Że odbiegał rozum, a bielało oko,
Tylko Janczi jeden miary się pilnował,
Choć go wódz i każdy ze zbójców częstował.


Wkrótce całą bandę sen pijany zmorzył,
Janczi liczył na to, więc jakoby ożył,
I gdy legli zbójcy dokoła pod ławy,
Takie ze swą myślą rozpoczął rozprawy:

„Dobrej nocy, chłopcy!... sen wasz będzie wieczny,
Powstaniecie chyba na sąd ostateczny.
Wasza dłoń przecięła życie wielu ludzi,
Ja wam to odpłacę.... nikt się z was nie zbudzi.

„A teraz do skarbów! Wypcham torbę niemi,
Wrócę do cię, Ilusz najdroższa na ziemi,
Skończy się nareszcie twoja smutna dola,
Będziesz m oją żoną... jeśli Boża wola.

„Wybuduję w samym środku wioski chatę,
I wesele sprawię wspaniałe, bogate,
I będziemy żyli jak ptaszęta w gaju,
Albo jako pierwsza para ludzi w raju.

„Jednak Stwórco-Boże miałżebym sumienie,
Łupem rozbójników obciążać kieszenie?
Krwią się każda sztuka tego złota plami,
Byłżebym szczęśliwy z takiem i skarbami?

„Nie! tych bogactw nie chcę, dłoń ma ich nie ruszy,
Nie opłacą one sumienia katuszy,
Piękna, słodka Ilusz, cierp swą twardą dolę,
I swe biedne życie zdaj na Bożą wolę.”


Tak rozmawiał Janczi z swoją myślą własną,
Wyszedł wziąwszy świecę palącą się jasno,
I zapalił od niéj cztery dachu końce,
Wkrótce wybuchł płomień jasny jako słońce.

Wnet domostwo objął pożar w swe ramiona,
Szła w obłoki ognia kolumna czerwona,
Kirem okrył niebo dym zionący z dachu,
I patrzący z góry księżyc zbladł z przestrachu.

Od promieni światła odlatały z krzykiem
Poczwarny nietoperz z ponurym puszczykiem,
Oślepione blaskiem zorzy nocne ptaki,
Tłuką się o siebie, o drzewa, o krzaki,

A gdy na las z rana wzrok zwróciło słońce,
To patrzyło tylko w zwaliska dymiące;
Patrzyło ze zgrozą w okna wpół-zwalone
Na dwunastu zbójców szkielety zwęglone.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sándor Petőfi i tłumacza: Władysław Sabowski.