Wojna światów/Księga I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Wojna światów
Wydawca Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“
Data wyd. 1899
Druk Druk J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Wentz'l
Tytuł orygin. The War of the Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Noc Piątkowa.

Ze wszystkich szczególnych zdarzeń, jakie zdarzyły się dnia tego, najdziwniejszem był może spokojny bieg zwykłych czynności ludzkich, wobec rozwijających się wypadków, które niebawem miały zupełnie odwrócić ogólny porządek spraw ziemskich. Gdyby w Piątek wieczorem ktoś ciekawy zakreślił był w Woking wielkim cyrklem koło o pięciomilowym promieniu, nie wiem czy w obrębie jego znalazłoby się wielu ludzi troszczących się o cylinder, z wyjątkiem krewnych Stenta lub owych kilku cyklistów i nieznanych osób, które leżały martwe na polu w blizkości piasczystych rozkopów. Nikt nie pytał o nowych, nieznanych przybyszów. Wiele osób słyszało wprawdzie o cylindrze, i rozmawiało o nim w chwilach wolnych, lecz rzecz ta z pewnością nie wywoływała tej sensacyi, jaką n. p. zrobiłoby ultimatum przesłane Niemcom.
Telegram poczciwego Hendersona, opisujący stopniowe odszrubowywanie się cylindra, wzięto za kaczkę dziennikarską a gazeta jego, zapytawszy tą samą drogą o bliższe szczegóły (biedny Henderson już nie żył) i nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, zaniechała druku nadzwyczajnego wydania.
W obrębie nawet owego pięciomilowego kręgu większość ludzi była nieporuszona. Wspomniałem już o zachowaniu się tych, których zaczepiłem. W całej okolicy ludzie jedli i pili, robotnicy po całodziennych zajęciach uprawiali swoje ogródki, dzieci kładziono spać, młodsi spacerowali romansując, uczeni siedzieli pochyleni nad swemi książkami.
Gdzieniegdzie może dał się słyszeć jakiś gwar na ulicy, nowy dominujący przedmiot rozmów po kawiarniach i szynkach, czasem jakiś poseł, lub naoczny świadek ostatnich wypadków wywołali gwałtowniejsze wzruszenie, wołano i biegano; lecz w największej części codzienny porządek dnia pracy, posiłku i snu, szedł zwykłym odwiecznym biegiem — jak gdyby na niebie nie istniał żaden planeta Marsem zwany. Nawet w najbliższych miejsca wypadku okolicach: na stacyi Woking i Horsell, wszystko było jak zwykle. Jakiś chłopiec z miasta, wkraczając w prawa Smith’a, sprzedawał gazety z wieczornemi wiadomościami.
Ciągłe dzwonienie i wywoływanie kierunku pociągów, głośne gwizdanie lokomotyw mieszały się wciąż z jego okrzykiem: „ludzie z Marsa!“ — Około dziewiątej silnie wzruszeni ludzie przyszli na stacyę i wywołali tylko wrażenie podobne temu, jakie zrobiłoby kilku hałaśliwych pijaków. Podróżni, jadący w stronę Londynu i spoglądający przez okna wagonu na ciemne pola, widzieli słabą iskrę, wylatującą od strony Horsell, potem czerwonawe światło i trochę dymu na niebie, myśleli zapewne że to wrzosy się palą. Na samym dopiero skraju pól owych zauważyć dawało się pewne wzruszenie. Jakie półtuzina willi paliło się w okolicy Woking. Palono światła we wszystkich domach okolicznych i ludzie wcale się spać nie kładli.
Na obu mostach Horsell i Chobdam stał tłum przypatrujących się; kilku odważniejszych puściło się w ciemności i podpełzało do miejsca gdzie spadli nowi przybysze; lecz nie powróciło więcej, bo od czasu do czasu promień światła, niby błysk latarni wojennego okrętu, przeciągnął przez pole a za nim w ślad dążył ów żar śmierć siejący. Gdyby nie to, duża przestrzeń byłaby zupełnie cichą i pustą a zwęglone ciała zabitych leżały na niej w świetle gwiazd przez noc całą i dzień następny. Wiele osób słyszało też stukanie młotów w dole piaskowym.
Tak było w Piątek wieczorem. W pośród tego wszystkiego, niby zatruta strzała wbita w skórę naszej szarej Ziemi, sterczał ów cylinder. Lecz trucizna zaledwie działać zaczynała. Wkoło niego był kawał cichego pola, tlejącego miejscami z kilkoma ciemnemi niewyraźnie się zarysowującemi przedmiotami, leżącymi w powykręcanych konwulsyjnie pozycyach. Tu i owdzie palił się krzak lub drzewo. Po za tem był mały krąg wzruszenia, dalej zaś podniecenie jeszcze się nie było przedostało. Wielka gorączka wojny, która miała niebawem ścinać krew w żyłach, paraliżować nerwy i mózgi ludzkie, miała się dopiero rozwinąć.
Przez całą noc mieszkańcy Marsa coś kuli i poruszali się nie śpiąc, nie odpoczywając, pracowali nad szykowaniem maszyn, a od czasu do czasu tylko kłąb zielonkawego dymu podnosił się w niebo usiane gwiazdami.
Około jedenastej kompania wojska przybyła z Horsell i utworzyła kordon wzdłuż brzegów błonia. Kilku oficerów z koszar w Inkerman było tam już zrana, a jednego z nich, majora Eden, nie odnaleziono. Pułkownik regimentu przyszedł na most Chobdam około północy i wypytywał ludzi o szczegóły.
Władze wojskowe widocznie zdawały sobie sprawę z niebezpieczeństwa, bo nazajutrz o jedenastej zrana gazety podały wiadomość, że szwadron huzarów i około 400 ludzi z brygady Cardigan, wymaszerowało z Aldershot.
W parę sekund po północy tłum na drodze Chertsey i Woking ujrzał gwiazdę spadającą z nieba na las sosnowy położony w stronie północno­‑zachodniej. Spadła wydając zielonawe światło i blask podobny do błyskawicy. Był to drugi cylinder.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Maria Wentz'l.