Wrażenia więzienne/Pawiak/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia więzienne |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Życie w szpitalu w pierwszych tygodniach wesołe i gwarne — zaczęło szybko dzień po dniu przygasać, stawać się duszne i ciężkie.
Posępne widmo choroby umysłowej wkroczyło do sali, zajmując coraz więcej pola: wkrótce na szesnastu mieliśmy pięciu obłąkanych zupełnie, lub walczących rozpaczliwie z halucynacyą, z wizyami, z pomięszaniem pojęć i zmysłów.
„Krzywy“ coraz częściej zapadał w swój letargiczny bezwład, przywieziony z Modlina szewc leżał jak trup nieruchomo na łóżku, okryty z głową w stanie głuchej melancholii, idyotycznego osłupienia. Musieliśmy go niemal przemocą karmić, by nie zamarł z głodu. Niespokojny żydek, pozornie przytomny, z rozbieganymi oczyma jak węgle, plątał się cały dzień zaaferowany niewiadomo czym, tłukł się jak ćma po nocach.
Wesoły malarz posmutniał, siedział lub leżał osowiały, skarżył się na ból głowy, na mrówki w skórze i nieraz zaczynał śmiać się bez powodu i coś pleść trzy po trzy.
Najgorsze wrażenie sprawiał fryzyer, człowiek w starszym wieku, który się borykał z ogarniającym go obłędem. Nerwy miał już rozklekotane zupełnie, najmniejszy hałas, stuknięcie podrywało go jak wybuch miny. Wszystko drażniło, w nocy napadały go wizye, straszne jakieś sny, z których budził się z okrzykiem to, że się pali szpital, to że go duszą, lub ciągną w przepaść — oprzytomniawszy pytał z rozpaczą: co mi jest? co się ze mną dzieje? Co ze mnie tu zrobili!...
Prosiliśmy władzy, by chorych przeniosła do odpowiednich zakładów.
— Przecież to nic zaraźliwego — brzmiała odpowiedź.
— Zapewne! — ale współżycie z tymi chorymi denerwowało wszystkich w najwyższym stopniu. Ja kompletnie wybiłem się ze snu, a że żadnych środków odpowiednich nie posiada apteka — zapisany chloral — drogą kancelaryjną — wędrował powoli...
Nie śpiąc wstawałem czasami w środku nocy i cicho w pantoflach szedłem przez ciemne sale pod wodociąg pić wodę. Słyszałem wówczas chrapania, oddechy, stękania bólu, bełkotania przez sen, całą gamę stłumionych szmerów, przygłuszonego cierpienia...
Czasem miewałem przygody: raz spotkany więzień, przybyły z ratusza z raną w krzyż bagnetem, runął mi w środku zdania pod nogi w ataku epilepsyi. Rzucało go tak, że przywlókł się przez pół sali, powywracał stołki, zaalarmował wszystkich... krwawa piana wystąpiła mu na usta, bił głową i rękami w podłogę, drgał nogami z taką siłą, że kilku mocnych towarzyszy nie było w stanie tych jego odruchów opanować.
Zawiadomiony doktór oświadczył, że to potwierdza trafność jego dyagnozy i chłopak prawdopodobnie ma uszkodzony mlecz pacierzowy.
Innym razem rzucił się na mnie fryzyer i dopiero poznawszy puścił z jękiem: — to wy, o Jezu! Jezu!
Przysiadłem się: — co wam jest? — pytałem.
— Albo ja wiem, takie myśli, tyle myśli skrobią w czaszce jak myszy... — i bijąc się w wierzch głowy, — cała fabryka — powtarzał, — fabrykę mi tu zrobili... zabijcie mnie, niech mnie zabiją! — wołał z wzrastającym uniesieniem, w końcu histerycznie się rozpłakał...
Wślad za szpitalem jak gdyby sposępniała i reszta więzienia... Zdarzały się nie tylko w nocy, ale i w dzień nieme chwile kamiennej ciszy, jakby w opuszczonych przez życie murach...
Rzadko tylko gdzieś poruszał się nieśmiały śpiew, jak postrzelony ptak trzepotał się w ogólnym milczeniu i bez echa ginął... Ale czasem jak pożar szerzyła się pieśń po całym gmachu, porywała wszystkich i zgodnym chórem wybuchała, wówczas śpiew stawał się niezwykle namiętny, jak pożoga płomieni, donośny, wytężony prawie w krzyk.
Minor męskich głosów nabrzmiewał dyszkantem sąsiedniej Serbii i pieśń szalała...
Zdawało się chwilami, że się rozstąpią przed nią mury, że oto jeszcze sekunda, a za głosem wyjdą wszyscy, cały zastęp ludzi, olbrzymi pochód popłynie z ulicy w ulicę...
Wysoko napięte głosy pękały nagle, gasło raptem wszystko i nastawała przeklęta, dotkliwsza niż zwykle, zabójcza cisza wyczerpania.
W tych czasach tematem naszych wieczornych rozmów, które się nie kleiły, stały się projekty ucieczki.
Teoretycznie rozpatrywano szanse jej nieraz, ale obecnie obrabiano te sprawy ze szczególnym zajęciem, snuto najdalsze plany, najbardziej fantastyczne pomysły i powracano do tego tematu ciągle, choć jasnem było, że to wszystko na nic.
Gdyby się nawet udało wydostać przez przepiłowaną kratę, pozostawał do przebycia podwórzec, po którym chodzą wciąż straże. Następnie napotyka się wysoki na półtora piętra gładki mur, którego bez cudzej pomocy lub drabinki niepodobna przeskoczyć. Za murem jeszcze szereg szyldwachów...
Wydobyć się podstępem po słynnem wywiezieniu już się nie uda...
Chyba iść na „całego“, zdobyć cudem broń i stoczyć bitwę...
Roili ludzie i o tym, karmiąc rozigraną wyobraźnię nadzieją wolności...
Nie dziwię im się zupełnie, tonący brzytwy się chwyta — a takich było wielu...
W tych czasach najgorszych byłem już na wylocie. Sędzia prowadzący śledztwo przyjął kaucyę, ale okazało się, że jestem jeszcze, jak tu mówią, „zaliczony“ za żandarmeryą, ochraną, i Jenerał-gubernatorem — czekałem więc na zgodę tych instancyi. W ten sposób zaczepiony kilkoma hakami jest każdy. Z chwilą aresztowania na chybił trafił „po usmotrienju“ więzień przytwierdza się dla pewności do paru łańcuchów, a jest ich sześć: właściwa władza sądowa, jenerał-gubernator, jenerał-gubernator wojenny, żandarmerya, oberpolicmajster i wszechpotężna „ochrana“, która, jak się wyraził jeden z jej urzędników, może aresztować człowieka za to: „jeśli u niewo niet w duszie towo czto triebujet’sia“.
Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień: towarzysz stojący w oknie zawiadomił mnie, że żona poszła do kancelaryi.
— Idziecie na wolność! na wolność!— leciał elektryzujący sygnał przez całe więzienie. Wkrótce istotnie zjawił się strażnik z potwierdzeniem wiadomości.
Spakowałem się szybko, — wyprawiłem rzeczy naprzód.
Gdy zaturkotała karetka zacząłem się żegnać.
W ostatnich tych uściskach szczerych i serdecznych ogarnęło mnie głębokie wzruszenie, cichy, ale dotkliwy żal i smutek rozstania...
— „Do widzenia, do widzenia! A zajdźcie kiedy pod okna... No, chwała Bogu, że choć jeden... może to dobry dla reszty znak...
Pamiętajcie...“
— Nie zapomnę nigdy — odpowiedziałem, ściśniętym gardłem.
Zbiegłem po schodach.
Podniósł się z okien pożegnalny śpiew...
Machałem kapeluszem...
— Nasz sztandar płynie...
W turkocie karetki więziennej goniły mnie poszarpane strofki...
— Jeszczo do ratusza, tam bumagi podpiszut... — zaczęli mnie informować siedzący obok żołnierze — a od tuda uże na swobodu...
W kancelaryi ratusza znany widok: wstrętnie tłusty ksiądz, jego maślany uśmieszek i te same co przy pierwszym widzeniu słowa: — „wieditie ich na wierch w 32oj“.
Przeciągnęła mi się mina, wracałem do dawnej kamery. Równie brudny korytarz, równie opryskliwy Siergiejew, rdzawy szczęk zamku. W kamerze czterech zupełnie obcych ludzi i piąty zawsze na stanowisku aptekarz.
— Co? znowu? Jak się macie? — przywitał mnie okrzykiem...
Z nowicyuszami zapoznałem się prędko: byli to handlowcy świeżo aresztowani, Bogu ducha, zdaje się, winni ludzie, którzy się dopytywali, kiedy ich puszczą, za co siedzą, czy prędko się sytuacya wyjaśni.
Oczywiście pocieszaliśmy ich z aptekarzem, dowodząc, że potrwa to kilka tygodni, co najmniej, a jak dobrze pójdzie to dwa, trzy miesiące — nie dłużej...
Handlowcy słuchali nas z przerażeniem.
— Ale za co?
Powtórzyłem im maksymę „ochrany“.
Z kolei jednak ja zacząłem się stawać kozłem ofiarnym żartów... Mija godzina, dwie, zbliża się noc, a nikt się po mnie nie zjawia.
— Kaźcie sobie dać siennik — drwił aptekarz — tu jak w studni, wpaść łatwo, ale wyleźć trudniej... Kaucya swoją drogą, a ratusz swoją...
Ale wreszcie rozległ się dzwonek telefonu, otwarły się drzwi:
— Stupajtie w niz...
Zacząłem się żegnać.
— Naprasno, wy tolko w kancelarju — burknął Siergiejew.
Była to jednak jego ostatnia złośliwość.
W kancelaryi ksiądz mi oświadczył, że będę dziś jeszcze puszczony, wprzód jednak mam się udać do policmajstra na „licznoje swidanje“.
To „licznoje swidanje“ wywołało silne wrażenie. Ksiądz, jak mi opowiadano, z chwilą, jakem poszedł do gmachu, gdzie mieszka jego najwyższy naczelnik na telefoniczne zapytania o mnie odpowiadał nie inaczej, jak: oni poszli, oni siejczas prijdut; jednym słowem w liczbie mnogiej, co się uważa za formę wysokiej grzeczności. Ja tymczasem siedziałem w przedpokoju kancelaryi Oberpolicmajstra, obserwując nocną ratusza robotę...
Co chwilę wpadali szpicle, żołnierze z torbami, przedstawiciele policyi — szeptali po kątach, dzwonili w telefony, latali do „sekretnego stołu“, wchodzili, wychodzili, wracali — jednym słowem krzątali się, co się zowie.
Około północy posłyszałem wreszcie uprzejme: pożałujtie i znalazłem się w elegancko umeblowanym wielkim gabinecie, w którym prawie ginął niedużego wzrostu mężczyzna w mundurze, o rumianej twarzy i przystrzyżonych wąsikach.
Zająłem wskazany fotel i słuchałem grzecznych, flegmatycznie miarowo wypowiadanych słów zgaszonego głosu...
Po paru zapytaniach o stanie mego zdrowia, otrzymałem do podpisania zobowiązanie, że w ciągu trzech dni wyjadę za granicę...
— Żona moja — odparłem — obiecała za mnie sędziemu śledczemu, że nie wyjadę, gdyż tego żądał...
— A jenerał-gubernator rozporządził się wręcz przeciwnie — brzmiała odpowiedź...
Położyłem podpis i... za kilka minut znalazłem się bez eskorty na ulicach Warszawy...
Sprawa wyjazdu z powodu protestu władz sądowych przybrała inną postać, ale to już nie należy do niniejszego opowiadania.