<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrzos
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Pewnego dnia, w późnej jesieni, Andrzej wracał o zmroku z Grodziska, gdzie w fabryce spędził cały tydzień. Może widok młodej pary małżonków nastroił go sentymentalnie, ale wracał, marząc o pani Celinie i wprost z dworca do niej zajechał.
Zastał ją w buduarze samą; nie wstała z fotelu, leniwie podała mu rękę.
— Cóż to — niełaska? — spytał z uśmiechem.
— Chociażby, nie udawaj, że cię to obchodzi! — odparła, cofając rękę od pocałunków.
— O, widzę, że moja pani się dąsa. Za co? Com zawinił?
— Nic — nudzę się. Wyjeżdżam do słońca. Humor mam, jak to niebo tutejsze. Pocom tak długo siedziała, nie rozumiem. Nie było dla kogo ani dla czego.
Spojrzał na nią urażony, zmrożony tem przyjęciem, tak różnem od spodziewanego. Czuł, że będzie „scena“, której nienawidził.
— Czy się coś w twem życiu zmieniło? — spytał z wymówką.
— Pytasz? A cóż z dawnego pozostało?
— No! Chociażby ja! — odparł, starając się nadać rozmowie ton żartobliwy. Czy ja już nie wystarczam.
— Ty — alboż ty jesteś dla mnie! Non mon cher! Straciłam cię od lata. No, i nic dziwnego: młoda żona, obowiązki światowe i rodzinne względy, zresztą — le foyer, l’alcove conjugale, to absorbuje. Mężczyźni stworzeni są na pasterzy i hodowców gęsi. Gdy jedną posiędą na własność, marzą o stadku.
Andrzej brwi zmarszczył.
— Może być — nie wiem! Gęsi nie mam i nie pasę — odparł.
Tiens! Już się obrażasz za żonę. Już mi jej tknąć nie wolno! — zaśmiała się szyderczo.
— Nie wiem, dlaczego o niej mówić mamy. Jest to przedmiot dla obojga nas niemiły.
— A o czemże mówić? Wszystko na tem się skończy. Od lata stosunek nasz zeszedł na nic. Nie bywamy razem w teatrze, nie wychodzimy, nie pokazujemy się ze sobą, rzadko kiedy widuję cię w piątki. Nie wypada, nie wypada! Musiałam tamtej ustąpić we wszystkiem, wszędzie.
— Tylko nie w mojem sercu!
— Phi! — mała pociecha, gdy duma cierpi.
— Zapominasz, żem ci wielokrotnie ofiarowywał swe nazwisko. Nie chciałaś być żoną.
— Nie. Zanadto wielbię i znam miłość — pour prendre mari. Zresztą zanadto ciebie wtedy kochałam. Wzdrygałam się na samą myśl, by nasze uczucie miało za akompanjament kuchnię, jadalnię, komeraże kumoszek i sypialnię, uświęconą kościelnem kadzidłem. Nie, nie, tej profanacji swemu bóstwu nie uczynię.
On w tej tyradzie zauważył jedno tylko zdanie i powtórzył.
— Wtedy mnie kochałaś! Mówisz jak o przeszłości.
Mon Dieu, tak się wyraziłam. Łapiesz za słowa jak na śledztwie. Zresztą uderz się w piersi, czyś ty mnie także nie kochał bardziej niż teraz. Pięć lat to bajecznie długi okres dla miłości.
— Moja pozostała bez zmiany.
Cień jakby niesmaku i zniecierpliwienia przemknął po twarzy kobiety.
— Zdaje ci się. Ja widzę ogromną różnicę i czuję, że coraz bardziej staję się przeszłością. Enfin, trzeba umieć umrzeć z godnością, ustąpić nowej gwieździe.
— Celo — dlaczego to mówisz, nie wierzysz, nie możesz wierzyć. Chyba — zająknął się — chyba sama przestałaś kochać!
— Nie — odparła — ale obserwuję, słyszę, widzę. Widziałam cię z tą w teatrze. Jakżeś był uprzejmy, nadskakujący, uśmiechnięty! Na mnie nie raczyłeś spojrzeć; kompromitacją jestem. Widziałam was oboje, wchodzących do Hersego, wiem, żeś jej tam otworzył kredyt nieograniczony, czuję, że dla niej opuszczasz piątki, dla niej wracasz wcześnie do domu. Spojrzałeś na mnie jak na warjatkę, gdym ci kiedyś żartem, na próbę, zaproponowała małą wycieczkę, parę tygodni, sam na sam, na południe. Wszystko wiem, czuję; muszę ustąpić, ale wiem i to, że będziesz bardzo ukarany.
Roześmiała się nerwowo.
— Twoja gęś ciebie zdradzi, może już zdradziła. Ja będę przez nią nieszczęśliwa, ale ty będziesz przez nią pośmiewiskiem.
Krew uderzyła do twarzy Andrzeja — powstał.
— Przestań, proszę. Na mnie wolno ci mówić wszystko, ale nie tykaj czci mojej żony.
— Twojej żony! — zaśmiała się. — Co za majestat! Żona! Jacy wy jesteście z jednej strony przejęci swą potęgą, a z drugiej głupi! Co jest żona! Według was to glina, którą kupujecie na targu, urabiacie wedle swej woli, dajecie jej swoją myśl i duszę, aby się stała waszą rzeczą, echem, częścią domu! Przysięgła, a zatem dotrzyma, to nie ulega wątpliwości, jesteście tego tak pewni i tak pewni, że sobą, swem nazwiskiem i stanowiskiem czynicie jej taki honor i zaszczyt; taka rozkosz jest być waszą gospodynią i niewolnicą, że nawet nie spytacie, czy ona myśli, czy ona czuje, czy jej wystarcza to szczęście. Uraczywszy ją waszym szałem, złemi humorami, utrzymując ją z waszej kieszeni, ani się zatroszczycie o więcej. Musi być szczęśliwa i cnotliwa, bo jest waszą żoną! Zresztą strzeże jej dla was prawo, zwyczaje, konwenanse, opinja! Jesteście spokojni. Po odbyciu miodowych miesięcy wracacie do swych kawalerskich nawyknień. Macie swój zawód i pracę, swoje stosunki i towarzystwo kolegów, klub, knajpę, ano, i kochanki. Otóż, mój drogi, wierzę w Feniksy, Chimery i Świętego Greala, ale widzę i czuję, i wiem, że każdy człowiek ma krew, zmysły, fantazję, oczy, uszy i marzenie, i mózg. Każdy — mężczyzna i kobieta. Ty będziesz kochać, szaleć jeszcze wiele razy, twoja żona uchowa swą cześć, nie opuści twego domu, będzie ci gospodynią i kucharką, ale serce jej możesz stracić i stracisz, choć o tem nie będziesz wiedział ani tego odczujesz nawet, zasklepiony w swym egoizmie. Dlatego ja twoją żoną być nie chciałam.
— Żeby móc mnie rzucić, gdy kochać przestaniesz.
— Chociażby — odpowiedziała zuchwale.
— I czynisz to w tej chwili?
— Nie, gdyż jeszcze cierpię!
Wstała, zadzwoniła o światło. W tej chwili wpadła do buduaru Bella, trzepiąc od progu.
— Wiecie, skąd wracam? Z pracowni Radlicza. Widziałam ten jego „Wrzos“. Cudne! Zupełnie à la Boecklin historja. Stara sosna z ulem, pustka, wrzosowisko w kwiecie, blade, jesienne niebo i boginka, pół kwiat wrzosu, pół kobieta, snująca z kądzieli białe pajęczyny. Śliczne, powiadam wam!
— A boginka portretowana? — spytała pani Celina ze śmiechem.
— A jakże! — odparła podobnież pani Bella — rzucając okiem w stronę Andrzeja.
Ale on ani słyszał rozmowy, ani wzroku nie widział. Siedział zamyślony, wzburzony poprzednią rozmową, zbuntowany i ponury. Szczebiot pani Belli denerwował go, czuł, że sam na sam skończone, prowadzić potocznej rozmowy nie był w stanie... Wstał i pożegnał się sztywnie. Pani Celina go nie zatrzymywała.
Gdy wyszedł, pani Bella ukłoniła się z gestem ulicznika i zachichotała szyderczo.
— Pst — posłyszy! — upominała pani Celina szeptem.
J’m'en fiche!
Andrzej poszedł do domu. Zmrok był chmurny, deszcz padał, wicher gwizdał; stylowy jesienny wieczór, dostrojony do jego humoru. Otworzył zatrzask, wszedł. Lampa kopciła w przedpokoju, w domu pakowała grobowa cisza. W jego gabinecie było ciemno, zadzwonił na lokaja i czekał długo, zanim się Józef zjawił, widocznie zaspany.
— Dlaczego niema światła tutaj? Wywietrzyć przedpokój.
Spojrzał na swe biuro; zarzucone było bezładnie listami i gazetami.
— Co tu za nieporządek. Kurzu aż grubo! Jak ty sprzątasz! Czy pani niema?
— Nie, proszę pana. Jeszcze nie wróciła! Zawczoraj wyjechała.
— Wyjechała? A gdzie starszy pan?
— U siebie. Jest hrabia Kołocki.
Andrzej poszedł do gabinetu prezesa. Kołocki właśnie wychodził, spotkali się we drzwiach.
— A, jesteś! Witam. Zostałbym, ale się spieszę na polowanie do Romana! Dowidzenia. Ojciec ci powtórzy, z czem tu byłem! Wpadnę po odpowiedź. Uścisnął mu dłoń i wyszedł.
— Gdzie Kazia? — spytał żywo Andrzej.
— Otrzymała depeszę, że babka jakaś umiera i wzywa ją do siebie.
— Co za babka? Nie ma żadnej babki.
— Więc może ciotka! Powiedziała mi, że babcia Boguska umiera, była okropnie zmartwiona. Odwiozłem ją na pierwszy pociąg i nudzę się bez niej już dwa dni! Ten Kołocki! Nie wiedziałem, co mu zrobić, wyrzucić za drzwi, czy odesłać do Tworek.
— To żadna krewna ta Boguska, to babka jej eks-narzeczonego! Poco ojciec jej pozwolił jechać? Do czego to podobne?
Prezes się zastanowił, wreszcie rzekł:
— Pierwszy raz słyszę o tym narzeczonym! Gdzież on, jest tam?
— Nie, jakiś student, który gdzieś przepadł bez wieści, u Jakutów.
— No, więc co? Staruszka umiera, chce ją widzieć. Co w tem niestosownego? Ojciec jej tam jest. Zresztą, cóż ona niewolnica, żebym jej miał pozwalać lub bronić? Żeby nie wypadało, samaby nie pojechała. A tyś kiedy wrócił?
— Dopiero co!
— Otóż posłuchaj, z czem przyszedł Kołocki. Ten Radlicz sportretował w jakimś obrazie Kazię i sprzedać nie chce.
— Co mnie do tego! — mruknął Andrzej.
— Kołocki dowodzi, że tobie będzie musiał sprzedać, więc żebyś użył swego wpływu i ten obraz dla niego kupił.
— Że też rodzina go nie zamknie w jakim zakładzie! — ruszył ramionami Andrzej i dodał, czemś innem zajęty: — Kiedyż ma wrócić?
— Kto może określić. Po pogrzebie zapewne.
— Może ten wnuk, narzeczony, wrócił?
— Licho wie, co ci po głowie chodzi. Ojciec jej telegrafował. Wiesz, że ja nie jadam w domu. Spróbowałem. Taki kram z kucharką, i wszystko było podłe.
Andrzej chodził zamyślony po gabinecie, nie słuchał.
— Cóż tam w waszej fabryce? — zagaił prezes.
— Wszystko dobrze. Zjechała stara Zaleska, więc Markham nie tyle będzie w domu przesiadywać. — Mogłem się uwolnić.
— To dobrze. Trzeba, żebyś był w domu jutro o drugiej. Wolska ma prezentować tego narzeczonego. No, chodźmy na obiad. Ten pusty dom stał mi się wstrętnym.
Ale Andrzej pożegnał ojca w bramie i poszedł szukać Radlicza, musiał się z nim widzieć.
Było to dość trudne przedsięwzięcie. Wstąpił do restauracji, potem do cukierni, gdzie Radlicz zwykle bywał, ale nie znalazł go, dalej nie wiedział, gdzie iść, gdy szczęściem spotkał Jóźwickiego, redaktora, i ten go objaśnił, że Radlicz ma być z nim właśnie na jakiemś koleżeńskiem zebraniu, że poszedł do domu przebrać się.
Jakoż Radlicz był u siebie, ale się nie stroił, leżał na kanapie, patrzał w sufit i coś nucił.
Drzwi były tylko przymknięte, więc Andrzej wszedł bez pukania.
— Ledwiem cię znalazł. Szukam w całem mieście. Mam do ciebie interes, prośbę, a przedewszystkiem, czy mogę cię uważać za szczerego przyjaciela? — zagaił po przywitaniu.
Radlicz popatrzał na niego badawczo, potem zaśmiał się po swojemu, cynicznie.
— Hm! Jakby to powiedzieć. Byłbym bardzo rad być twoim wrogiem, ale niestety, muszę być przyjacielem! O co chodzi?
— Powiedz mi, ty wiesz pewnie, co się dzieje z Celiną?
Radlicz spodziewał się zupełnie czegoś innego; chwilę się stropił.
— Z Celiną? — powtórzył. — Nie byłem tam od paru tygodni. Widziałem Bellę — mówiła, że wyjeżdżają do Włoch.
— Wyjeżdżają? Kto?
— Ano Celina z Bellą.
— I nikt więcej?
— A któżby? Może ty?
— Józef — ty łżesz! Ty wiesz, że tam ktoś jest nowy. Ja to czuję oddawna, ona mnie zdradza. I za co! Com zawinił! Szaleję za nią, ubóstwiam.
— Wiele sobie kobieta z tego robi, czy kto szaleje i ubóstwia, jeśli sama nie kocha! — mruknął Radlicz ponuro. — Co? Dała ci odprawę?
— Gorzej, bo czuję, że kłamie przez tchórzostwo czy litość! Czuję, żem ją stracił. I za co?
— Za co? Za nic. Albo miłość bywa za coś lub ustaje dla czegoś? Jest to przyczyna bez skutku i skutek bez przyczyny. Nie mówię tego o was, ale jako teorję. Celina może tylko jest zazdrosna.
— Ona mnie już nie kocha! — szepnął posępnie Andrzej. — Ona kocha innego. Żebym wiedział kogo!
— I co ci to pomoże? Choćbyś go zabił, nie wskrzesisz miłości, jeśli już umarła, a czy on się nazywa Jan, czy Paweł, to obojętne. Daj na mszę, że ona pierwsza kochać przestała, to wprawdzie gorzej boli, ale mniej dokuczy jak rozkochana baba, gdy się o nią już nie dba.
— Józef — ty wiesz kto jest?
— Wiem, nazywa się Ali Baba. Przypadek, traf odkrył mu słowa zaklęcia do skarbów; a ty, zamiast stać przed skałą i łamać głowę, jak się napowrót tam dostać, idź, szukaj innych, i wierz mi, lepiej być zdradzonym jak przesyconym.
— Nie chcesz więc być mi przyjacielem!
— Owszem — i dlatego ci mówię. Jeśli się czujesz zdradzonym, nie upieraj się, nie bądź śmieszny. Im więcej będziesz walczył o taką miłość, tem więcej wywalczysz rywalowi, a zdobędziesz, zamiast obojętności, nienawiść. Mówisz, że czujesz w niej fałsz! Czego chcesz, więcej fałszu?
— Kocham ją! Nie rozumiem życia bez niej. Pięć lat była mi wszystkiem. To nie może się zerwać. Ja jej nie dam nikomu!
— Ty nie, ale ona siebie da, komu zechce. Słuchaj, Jędrek, nie bądź głupi. Jeśli czujesz, że cię zdradza, pluń i bierz inną.
— Ale pierwej się zemszczę!
— Za co? Żeś nie potrafił jej utrzymać?
— Nie zmieniłem się w niczem!
— No, to się ona zmieniła, na jedno wychodzi. Chcesz się mścić, walczyć, zabić rywala, możesz, ale to ci szczęścia nie wróci. To już skończone. Szczęście ci wróci inne serce i usta.
Andrzej wstał, przeszedł się nerwowo po pracowni, stanął przed Radliczem.
— Więc stanowczo nie chcesz mi nic powiedzieć?
— Owszem, powiem ci, że jest śliczna pani Rudnicka. Onegdaj owdowiała!
— Bywaj zdrów, dowiem się i sam!
— Gdy wyszedł — Radlicz wstał, wziął lampę, odsłonił płótno z obrazu na sztalugach, długą chwilę nań patrzał, wreszcie odstąpił z westchnieniem:
— I taką mając żonę, szaleć za starą awanturnicą! Ba, mnie i owszem. Niech jej nikt nie kocha, nikt nie pożąda, nikt nie posiada!
Andrzej po bezsennej nocy, rozdrażniony okropnie, poszedł do pani Celiny. Zadzwonił, bo zapomniał wziąć ze sobą klucz od zatrzasku!
Po dość długiem oczekiwaniu otworzyła służąca.
— Pani już wstała? — rzekł, wchodząc jak do siebie.
— Pani niema. Wyjechała dziś w nocy.
— Dokąd?
— Nie wiem. Z kuframi na kolej.
— Sama? — pytał nieswoim głosem.
— Z panią Bellą.
— Nie zostawiła do mnie listu? Nie kazała nic powiedzieć?
— Kazała mieszkanie sprzątnąć i odnieść klucze do pana. Właśnie sprzątamy.
Słusznie, za mieszkanie on płacił, meble on kupował, zwracała mu wszystko oprócz siebie. Służąca odeszła, stał jak skamieniały, ogłuszony, z chaosem w głowie, z krwią, pulsującą gwałtownie. Od jakiegoś czynu szalonego uratował go w tej chwili drobiazg: cichy, dyskretny szept służącej za drzwiami i chichot tłumionego śmiechu. To lokaj z pokojówką zabawiali się jego kosztem.
I oto wszystkie uczucia opanowało jedno: strach śmieszności, przeświadczenie, że w tej klęsce, która mu złamała serce, stanie się dla ludzi pastwą. Nikt mu nie współczuje, wszyscy wydrwią, a iluż będzie triumfować! Rozpaczać, cierpieć, mścić się — wszystko trzeba tymczasem stłumić, ukryć, przedewszystkiem ratować próżność, przedewszystkiem kłamać, ocalić chociażby pozory i formy.
Bardzo blady, ale spokojny wszedł do mieszkania, obszedł je, wydał parę dyspozycyj, zawołał stróża, oddał mu apartament pod opiekę, rozliczył i opłacił służbę i gdy wychodził stamtąd, był, jak zwykle, przytomny, tylko czuł, że musi gdzieś się skryć, być sam, by myśli zebrać i coś postanowić.
Machinalnie prawie wsiadł do dorożki i rzucił adres Radlicza. Tego jednego nie bał się spotkać i czuł w nim potrzebną dla się w tej chwili trzeźwość i życzliwość. Zastał go już ubranego i przy robocie.
Nie potrzebował mówić, malarz spojrzał i gwizdnął jak ulicznik.
— Drapnęła! — rzekł.
Odłożył pendzel i paletę, dobył z kąta butelkę, nalał złotawego płynu w szklankę.
— Masz, pij i połóż się. Na nowiu drugiego miesiąca ani będziesz tego pamiętać! Tymczasem masz pełne gardło żółci i octu — pij wino!
Andrzej machinalnie usłuchał, potem usiadł na stołku, objął głowę rękami, wsparł łokcie na kolanach i milczał.
— Kobiety są stworzone na katów! — rzekł wreszcie.
— Racja — kochać naprawdę umieją tylko swoje dzieci, zresztą szał i okrucieństwo.
— I fałsz! W tem są mistrzynie. Boże, jak ja ją ubóstwiałem, jak wierzyłem! Za to mnie zabiła!
Podniósł głowę, oczy jego pałały.
— I uciekła — nikczemna. Znajdę ja ich na końcu świata i porachujemy się.
— Szkoda prochu! — mruknął Radlicz. — Tymczasem nie myśl o zemście, ale o sobie i ludzkich językach. To będzie uczta, to dopiero używanie!
— Żebym o tem nie myślał, jużbym ich gonił.
Zostałem, żeby się bronić od śmieszności. Jutro piątek, zebranie u niej. Co ludziom powiem, jak wytłumaczę!
— Nic nie powiesz. Wyjedź na tydzień gdzie bądź za interesami: do Moskwy czy Odesy, jak najdalej. Ja powiem, żeście oboje wyjechali, każdemu powiem pod sekretem, żeby się prędko rozniosło. Wyjechaliście incognito z powodu twej żony. To im się okropnie podoba, połkną przynętę i będą przeżuwać skandalik. Jak wrócisz, będziesz bohaterem.
— Wątpię, bo dotychczas już pół Warszawy wie, z kim ona wyjechała.
On nie pojechał, bądź pewny.
— Kto, on! — podchwycił Andrzej.
— Ano, ten jakiś Ali Baba. Pani Celina zanadto jest wytrawna, żeby się nie podrożyć. Zresztą mnie się zdaje, że najprozaiczniej pojechała do męża, który znowu podobno ma miljony. Mówiła mi Bella, że pisał do niej już parę razy.
Andrzej milczał. Coraz głębsza otchłań otwierała się przed nim. Od jak dawna był zdradzony, oszukiwany, otoczony intrygą i fałszem. Ból jego serdeczny coraz bardziej ginął pod uczuciem wstydu, upokorzenia, zranionej miłości własnej.
— Daj jeszcze wina! — rzekł, wstając.
Radlicz nalał szklankę i uśmiechnął się. Spełniał przyjacielską przysługę, opiekował się Andrzejem, ale w głębi duszy miał własny interes i niepokój.
— Wiesz, kto będzie najbardziej z twej klęski się cieszył i triumfował? — Ojciec i żona. Zostali panami położenia, odzyskali ciebie!
Andrzej skoczył, poczerwieniał.
— Oni mi zapłacą za dzień dzisiejszy. Czy myślisz, że toby się stało, żeby nie to przeklęte małżeństwo?
— No, niezawodnie Celina była zazdrosna! — bąknął Radlicz.
— A ojciec obmyślił sprytnie plan, tylko się pomylił co do wyniku. Ta mnie zdradziła i porzuciła, ale oni się grubo mylą, jeśli triumfują. Jeśli mnie kiedy stracili na zawsze, to dzisiaj.
W klęsce poniesionej człowiek mniej cierpi, gdy znajdzie winowajcę. W tej chwili Andrzej najbardziej czuł upokorzenie.
Zdrada pani Celiny była logiczna. Znudził ją, miłość zgasła, przyszedł przesyt; żądza nowych wrażeń, rzuciła go, przestał dla niej istnieć. Ale tego ścierpieć nie mogła jego próżność, tego nie chciała zrozumieć zarozumiałość i pycha. Więc szukał innej racji. Z całej wczorajszej rozmowy chciał pamiętać to, co ona udawała, by się zamaskować: — zazdrość. Zazdrość kobiety, nawet zdradę uniewinnia, a jakże pieści próżność. Zdradziła, bo nie chciała podziału, kochała go, ale się zemściła za żonę.
Strata ukochanej, ból, zawód, wstyd, śmieszność, wszystko nań spadło z winy tej głupiej, cnotliwej świętoszki, z którą w jakimś obłędzie głupoty dał się skuć na życie, oplątany przez starego filuta, ojca.
Jej zawdzięcza klęskę — tej gęsi, której dał wszystko, stanowisko, dobrobyt, a która jeszcze się ośmiela okazywać mu lekceważenie, jest tak bez ambicji i kobiecości, że rada jest i przechwala się, że jej mąż nie kocha, czemby się czuła upokorzona ostatnia!
Radlicz słuchał wybuchu i cieszył się. Nie był on zły, ale cierpiał. Od pierwszego spojrzenia Kazia mu się podobała, zajęła oczy, potem myśli, teraz był rozkochany w niej, stała się dlań treścią życia.
Nie był zły. Dałby dla niej życie, służyłby jej i dogadzał, znosiłby męki dla niej, ale się cieszył w tej chwili, że była zapoznana i pogardzana, obciążona niesłusznemi zarzutami, niekochana i że jej żywot ciężki stanie się jeszcze cięższym.
Dałby krew wytoczyć dla jej szczęścia, a cieszył się jej nieszczęściem i krzywdą, bo czuł, że tylko w ten sposób zachowa ją wolną i może zdobędzie.
Żeby mu kto powiedział, że w tej chwili jest katem, obraziłby się śmiertelnie. On kochał! Siebie? Nie! Ten cudny „Wrzos“ — swoje natchnienie.
Andrzej, wyrzuciwszy żółć w bezwzględnych ostrych słowach odzyskał równowagę, uspokoił się.
Tedy Radlicz rzekł:
Znasz Barańską?
— Nie.
— To cię tam wprowadzę, jak wrócisz. Ciekawa facetka. Gdzie myślisz jechać?
— Mniejsza gdzie, tylkobym nie rad do domu wracać, żeby ojca nie spotkać, a potrzebuję wziąć trochę rzeczy i pugilares z biurka.
— To ci załatwię, a ty się prześpij. Jeśli kogo spotkam, powiem, że ciebie już niema.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.