<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrzos
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Ocieska leżała na otomanie w swym saloniku obok pracowni i czytała.
Była to osoba ni młoda, ni stara, ni brzydka, ni ładna, wysoka, szczupła, ubrana niedbale, z twarzą zmiętą, bardzo charakterystyczną, do której przyrósł grymas sarkazmu.
W bluzie roboczej, jak odeszła od stalug, odpoczywała, czytając i dozorując zarazem spirytusowej maszynki do kawy.
Zachodzące słońce oświetlało salonik, a szczególnie padało całą masą purpury na portret Rozy Bondeur, zdobiący przeciwległą ścianę. Oprócz tego portretu wzdłuż innych ścian wił się cykl obrazów, kopje średniowiecznego Tańca Śmierci. Zresztą umeblowanie pokoju stanowiły przeważnie książki. Pełno ich było po stołach, szafach, półkach; nawet na podłodze.
Przez uchylone drzwi widać było pracownię i jakąś podmalówkę na stalugach.
Syczenie kawy w maszynce oderwało uwagę Ocieskiej od książki. Zdmuchnęła płomień.
W tej chwili ktoś do drzwi zapukał i nie czekając pozwolenia, ukazał się w progu Radlicz.
— „Sąsiadko, witaj! Co mi świat!“ — zanucił, wchodząc.
Ocieska coś zamruczała, nie przerywając czytania.
— Przyszedłem do kolegi, a raczej do jego bibljoteki! — mówił, niezrażony lub nawykły do jej humoru, rozglądając się po książkach. — Czy dostanę na dni parę Szekspira?
— Mam, ale nie dam! — odparła lakonicznie.
— Bo?
— Bo dałam Zarębie kiedyś i musiałam potem wykupić na licytacji jego gratów.
— Klnę się na prochy Giota, że pierwszy mój termin wekslowy jest na Szymona i Judę męczenników, a Szekspira oddam pojutrze, t. j. piętnastego września. No, co? Dostanę?
Ocieska żachnęła się niecierpliwie.
— Zawracanie głowy. Tak panu idzie o Szekspira jak o wczorajszego Kurjerka. Heraus, po co pan przyszedł?
— Zaraz po co? Tak sobie. Śnił mi się dziś „Sen nocy letniej“. Muszę go sobie przypomnieć.
— Śliczny sen. Że pan jest tkaczem Pyramem, wiadomo; któraż z nadobnych warszawianek była ostatnią Tytanją?
— Hm — mogę tu popełnić niedyskrecję. Tytanją była pani!
— Przecie dobrana choć raz para: osioł z koczkodanem — odparła spokojnie Ocieska. — Tak mi się to podoba, że pożyczę panu Szekspira. Tam, znajdzie go pan na półce.
Nalała sobie kawy, zapaliła papierosa i zagłębiła się na powrót w czytaniu.
Radlicz wziął książkę, zajrzał do pracowni.
— Już skończony portret pani Rudnickiej? Dlaczego niema na wystawie?
— Pan nie wie? — ruszyła ramionami. — Dziwię się! Pan nawet zna tajemnice alkowy pani Rudnickiej; myślałam, że tem lepiej wie pan, gdzie umieszczono portret.
— Ależ kolega dziś zły! — zaśmiał się.
— Czy bywam kiedy dobra?
— Phi — dobra, nie — ale mniej zła.
— Względem pana? Wątpię, nie miałam przynajmniej nigdy tego zamiaru.
— Dziękuję.
— Niema za co. Mówię w oczy, co pan za oczy.
— Jakto?
— Takto! Z tą różnicą, że gdy pana nie widzę, nie wiem i nie pamiętam, że pan istnieje na świecie; a jak pan mnie nie widzi, to pan jednak mnie łaskawie wspomina, odsądzając od czci, wiary, talentu, co zresztą czyni pan z każdym i każdą.
— To fałsz. Trzeba nie być artystą, żeby nie uznawać pani talentu, a oryginalną wolno pani być na pani stanowisku.
— Doprawdy, wolno! — zaśmiała się ironicznie! — A jakby nie było wolno, tobym nie była?
Zaśmiała się raz jeszcze z bezmierną pogardą.
Wstała, spojrzała na słońce, potem na zegarek.
— Co za pycha patrzy z pani — zaśmiał się Radlicz.
— Myśli pan? Nie! Tylko pewność bezwzględnej wolności. Wolno mi być sobą, bo nie w ludzkiej mocy odjąć mi to, co posiadam, ani dać, czego pragnę.
— Śliczne zdanie, ale do bajki. Chciałbym panią widzieć bez sławy, bez talentu, bez pieniędzy i bez ludzi.
— Ludzie mi dali talent i sławę?
— Sławę mogą pani odjąć w każdej chwili!
Ruszyła ramionami.
— I owszem. Żeby wiedzieli, jak mi zbrzydły portrety i słuchanie bredni i komunałów przy pozowaniu! Będę malowała bardziej udane Boże twory niż ludzie!
— Ale ludzie płacą.
— To niech nie płacą. Mam osobisty fundusz.
Invulnérable! — zaśmiał się Radlicz.
Ocieska popatrzała drwiąco na niego.
— Tak. Nawet natura uczyniła mnie takim koczkodanem, że i czci mojej zbrudzić nie można, boby nieszczęsny, o romans ze mną posądzony, wyzwał potwarcę o obrazę męskiego honoru.
Spojrzała znowu na zegarek.
— Pani wychodzi? — spytał.
— Czekam na panią Sanicką.
Spojrzała na Radlicza, jakaś myśl przeszła jej błyskawicą przez głowę.
— Aha! Szekspir! — mruknęła.
Radlicz poczerwieniał jak student.
— Co pani ma za posądzenia? Skądże mogłem wiedzieć, że pani Sanicka tu będzie?
— Nie mam żadnych posądzeń! Czekaj pan! Nie mój interes!
Wyszła do pracowni i wróciła po chwili, już przebrana jak na wizytę. Radlicz siedział zamyślony.
— Pani drwi ze mnie, ale który z nas, artystów, nie zachwyciłby się panią Sanicką! Nie zdarzyło mi się spotkać w życiu tak uroczej twarzy, tak ślicznego w całości typu kobiecego.
— Taak! A Baumblattowa!
Radlicz skoczył, jakby mu kto nadeptał na odciski.
Baumblattowa była to podżyła piękność wschodnia, nieszczęsny, fatalny kaprys z przed kilku lat, wstyd i śmieszność całej jego karjery miłosnej. Spojrzał wściekły na drwiącą twarz Ocieskiej.
— Żebym wiedział, kto mi tę babę przylepił!
— Tak, to była nieudana fantazja. Chyba jako studjum de Walpurgisnacht.
— Ależ to fałsz, u licha!
— No, no, szanowny artysto, nie mnie okłamujcie, bom was widziała pewnego wieczoru w Łazienkach. Wysiedliście z powozu za mostem, nad stawem, i...
— A cóż pani robiła po nocy w Łazienkach?
— Hm, może byłam z kochankiem. W każdym razie nie profanowałam cudnej nocy księżycowej i słowiczych pieśni gruchaniem z takim poronionym Bożym tworem, jak Baumblattowa.
— Pani jesteś oprawcą! — zaśmiał się Radlicz, widząc, że się przed nią nie wykłamie.
W tej chwili zapukano do drzwi i weszła Kazia. Zeszczuplała i zbielała przez te parę miesięcy miejskiego życia, zdyszana była i zawołała od progu:
— Spóźniłam się, myślałam, że wcale się nie uwolnię. Wie pani, Kostyński umiera!
Spostrzegła Radlicza, zawahała się chwilę, podała mu rękę.
— Mówiono mi, żeś pan wyjechał.
— Zapewne Wolskie. Co prawda, od trzech dni nie wychodzę na miasto; pracuję.
— Nie, Wolskie zajęte są teraz doktorem Downarem! Boże, com się naśmiała! One jutro coś wymyślą na mego teścia!
— Cóż wymyśliły na Downara? — spytała Ocieska.
— Ano, zawsze jedno. Downar ma romans!
Ocieska ruszyła ramionami.
— Słyszałem już o tem — zaśmiał się Radlicz. — Downar ma mieć kawalerskie mieszkanie, gdzie odprawia orgje. Panie w to nie wierzą, ja owszem! Żebym miał taką Downarową za żonę, miałbym nie jedno, ale trzy kawalerskie mieszkania i do domu wcalebym nie zaglądał.
— A ja, co Downara dobrze znam — odparła Ocieska — to ręczę, że gdyby go pod szubienicę prowadzili, a najcudniejsza z kobiet mu rzekła: weź mnie, a nie będziesz wisiał, toby katowi podał stryczek zakładać, byle prędzej skończyć.
— Ja zaś nie rozumiem, w czem Downarowa jest gorsza od innych — rzekła Kazia. — Skrzętna, radna, porządna kobieta. Widuję ich często, a nigdy nie byłam świadkiem żadnej przykrej sceny.
— Do sceny potrzebny dialog. Więc gdy ona piłuje i miota się, a Downar milczy, niema pełnego efektu! Wypije pani kawy? — rzekła Ocieska.
— Wypiję. Mamy jeszcze czas.
Panie idą w Aleje?
— Tak. Wtorek u pani Ramszycowej.
Odpowiedziała, nie patrząc na niego, chociaż czuła, że oczu z niej nie spuszcza. Zdjęła kapelusz i rękawiczki i odebrała z rąk Ocieskiej filiżankę.
— Sama sobie usłużę! — uśmiechnęła się. — Uważa pani, jak się zasługuję, bo mam prośbę.
— Co, znowu dobroczynna karota pani Markham?
— Broń, Boże. Myślę o małej Kostyńskiej!...
— Mam ją adoptować!
— I owszem, jeśli tego będzie warta! Tymczasem spróbować, czy warto ją kształcić na artystkę.
— Żeby popełniała w przyszłości takie kryminały jak malowane ekrany, patery, poduszki i t. p. ohydy, które ją doprowadzą do głodowej śmierci, a ludzkość do kompletnego zaniku poczucia artyzmu! Winszuję! Ja mam do tego pomagać!
Kazia zaśmiała się serdecznie.
— No, nie! Zapobiec raczej, jeśli nie ma talentu. Kostyński wszystkie troje dzieci mi oddał pod opiekę; biedak umiera, spokojny o ich los.
— Wierzę. Żeby był umarł, zanim się ożenił, jeszcze lepiejby zrobił! — mruknęła Ocieska.
— Kto jest Kostyński? — spytał Radlicz.
— Biedny grajek z orkiestry, wdowiec, suchotnik. Lokator z naszego domu!
— I w myśl zasady: nic w naturze nie ginie, autor trojga młodocianych suchotników — dopowiedziała Ocieska.
Kazia uderzyła ją rękawiczką po ręku.
— Nie szydzić z ludzkiej nędzy! Zresztą dzieci zdrowo wyglądają. Starszego chłopca umieściłam w szkole handlowej, drugi ma zajęcie w redakcji. Dziewczynką pani się zajmie. Jeśli ma talent, tu zostanie, w przeciwnym razie mam dla niej lokatę w Galicji.
— Niech mi ją pani przyśle jutro! — z westchnieniem zwalczonego egoizmu i lenistwa rzekła Ocieska.
— Dziękuję. Pani pozuje na nieużytą, ale już się na tem poznałam! — uśmiechnęła się Kazia.
Piła kawę, spiesząc się. Widocznie denerwował ją uporczywy wzrok Radlicza.
— Pani już nie bywa konno w Alejach? — rzekł.
— Owszem, codzień, tylko zmieniłam godzinę, żeby nie spotkać znajomych.
Było to dobitne. Dla złagodzenia, dodała:
— Słyszał już pan Cafieri?
— Tak! W „Cavalerii“ i jestem zachwycony.
— My mamy być pojutrze na „Carmenie“.
— Bardzo nowa, świeżutka opera! — zaśmiała się Ocieska.
— Dla mnie będzie nowa. Byłam w życiu trzy razy na operze.
— Nie może być?
— A najwyżej dziesięć razy w teatrze.
— Żartuje pani?
— Nie. Doprawdy. Nie miałam kiedy używać tej rozrywki. Jestem przecie dzika wieśniaczka.
— A teraz? Woli pani wieczory w domowem kółku.
— Tak! Wolę samotność i ciszę niż gwar i tłum. Nie nudzę się nigdy sama z sobą, a często z ludźmi nawet bardzo zabawnymi!
To było znowu dobitne i cięte i znowu dla złagodzenia dodała:
— Zresztą mało mam wolnych wieczorów. Wtorki u pani Ramszycowej, czwartki u Markhamów, niedzielę u Dąbskich, w sobotę sami przyjmujemy. Dodać do tego różne sesje teścia i fabrykę męża, na teatr już niema czasu. No, już idę — zakończyła, wstając i naciągając rękawiczki.
Radlicz powstał także i pożegnał panie.
Zaraz za nim one wyszły. Przed bramą czekał powóz.
— Phi, taka parada! — rzekła Ocieska.
Idée fixe mego teścia — odparła Kazia. — Przyśniło mu się, żeby mnie tramwaj przejechał i nie pozwala wieczorem iść pieszo. Co prawda, i ja się boję ulicy. To dziwne, u siebie na wsi nie wiedziałam, co strach. Bywałam wśród piorunów w polu, na cmentarzach w noc ciemną, błądziłam w zadymkę, unosiły mnie konie, gonił rozszalały byk, nigdy nie doświadczałam tej zgrozy i lęku jak tu, gdy mi się parę razy trafiło wracać późnym wieczorem wśród ludzi.
— Ba! W tem właśnie różnica. Tam się ma do czynienia z Bogiem i ze zwierzem, tu z ludźmi. Tamto może zabić, zniszczyć, to czasem też zabija, ale rzadko, a zawsze zbrudzi. Co Radlicz pani zawinił? — spytała nagle.
— Właściwie nic! Jest jak wszyscy, tylko cyniczniejszy bardziej! — odparła z niesmakiem. — Byłam z nim szczera i swobodna: źle to pojął, posunął się za daleko, musiałam go z błędu wyprowadzić, no, i zemścił się obmową!
Ocieska potrząsnęła głową.
Obmówił panią — ha, może być, ale wątpię.
— Chyba zły jego język jest dość sławny.
— Tak. Ten dla konceptu wszystko sprzeda.
— Zresztą, co tu jest innego jak obmowa — wybuchnęła Kazia. — Dlaczego ludzie się znają, odwiedzają, bywają w teatrze, na koncertach, wydają rauty, nawet uprawiają dobroczynność, sport, nabożeństwo, tylko, żeby się obmawiać, żeby wynaleźć nowinkę, żart, plotkę i tylko mieć pastwę dla obmowy. Wie pani, od paru miesięcy, gdy tu jestem, nie słyszałam jeszcze jednego dobrego słowa, pochwały lub uznania. Jeśli nie kryminał, to skandal, jeśli nie skandal, to brudne podejrzenie i insynuacja podła, zresztą drwina i śmieszność. Kogo nie można stawić pod pręgierz, tego chociażby oplwać lub wyszydzić! Obmawiają mężczyźni, zda się, poważni i zapracowani, obmawiają matrony, kwestujące w kościele, obmawiają młode panny i kawalerowie, dzieci obmawiają w Saskim ogrodzie. To jest reguła bez wyjątków!
— Owszem. Tam, gdzie jedziemy, nikt nikogo nie obmawia.
— Tak — tylko tam! — odetchnęła Kazia. — Zresztą, słuchając tych ludzi, którzy się uśmiechają, ściskają i całują, myśli się, już nie z oburzeniem, ale zgrozą, czy ci ludzie mają jeszcze sumienie i gdzie ich wstyd i etyka.
— A co jest najstraszniejsze, że kto tam wpadnie i żyć wśród nich musi, zrazu się przerazi, potem się oburzy, potem zobojętnieje, potem się zarazi i wreszcie staje się jak wszyscy. Jedni przez bierne nasłuchanie, inni ze strachu, inni przez zemstę. Oplwani, plują także.
Kazia potrząsnęła głową, spojrzała prosto, jasno w oczy Ocieskiej.
— Ja nigdy, bo coraz mi to wstrętniejsze, coraz dalej się od nich odsuwam, coraz więcej mam niechętnych. Zostanę wreszcie sama, ale plwać nie będę.
— Ale oplwaną pani będzie.
— Już jestem i będzie jeszcze gorzej. Kobiety jedne nie mogą mi darować, żem zrobiła świetną partję! Świetną! powtórzyła ironicznie, — drugie, że bronię obmawianych i prostuję fakta. Mężczyźni, znając moje domowe stosunki, pewni, że nikt się za mną nie ujmie, pozwalają sobie tymczasem pochlebiać i zaczepiać, potem będą się mścić za porażkę. Przygotowanam na wszystko, nawet na utratę opinji, na śmieszność, na wszelkie oszczerstwa. Ale wśród tych ludzi mnie nie pomieszczą ani ta zaraza mnie nie ogarnie! Obca tu byłam i obca zostanę.
— Amen! — rzekła Ocieska, podając jej rękę. — Sama pani nie zostanie. Bywa nas przecie pięcioro tutaj!
Powóz stanął. Wysiadły i Kazia rzekła do stangreta:
— Jedźcie, Walenty, po pana na Wiedeński. Jeśliby zatrzymał was, to wrócę dorożką, jeśli nie, bądźcie tu o dziesiątej.
— Mąż pani wraca co wieczór? — spytała Ocieska.
— Prawie codzień! Dziś będzie niezawodnie, bo jutro ślub Markhama.
— Tak prędko!
Weszły do przedpokoju, potem do małego saloniku, gdzie już zastały resztę towarzystwa.
Ramszycowa, zawsze czynna, robiła koronkę. Dwóch mężczyzn: doktór Downar i młody podróżnik i botanik Sokolski rozmawiali o biegunie południowym, przy bocznym stoliku mała Lili pod opieką Angielki przeglądała ilustracje.
Na widok wchodzących, dziewczynka zerwała się z radosnym okrzykiem i poskoczyła do Ocieskiej. Ta ją podniosła z ziemi, ucałowała i trzymając na rękach, powitała resztę towarzystwa, podczas gdy Lili świergotała, despotycznie ją skubiąc za ramię.
— No, i co się stało dalej z tym żukiem? Skończysz, chodź do nas — o tam — do tego stolika. Miss niech sobie idzie. Ty będziesz ze mną.
— Lili! Wynoś się lub siedź cicho! — zawołała Ramszycowa.
Lili umilkła, położyła paluszek na ustach, uśmiechnęły się do siebie z porozumieniem i usiadły opodal pod lampą, u stołu z rysunkami. Angielka podała Ocieskiej zeszyt, gdzie były jej ilustracje do historji o awanturniczym żuku. Lili usadowiła się wygodnie na jej kolanach, wlepiła oczy w ołówek i słuchała cudnej bajki.
Ramszycowa spojrzała w tę stronę i rzekła do Kazi z uśmiechem:
— Idź! Powiedz jej, że lubi dzieci, to się obrazi jak o największy afront.
Doktór Downar zbliżył się do Ocieskiej i spytał:
— Nie miała pani listu od Kazimierza?
— Owszem, wczoraj.
— Cóż u nas słychać? — pytał, zniżając głos.
— Bahnicki wisi na włosku. Marszałkowa umarła. Dowojna się żeni. U pana Florjana dzieci chore na szkarlatynę.
— „Przezto“ i nie pisze! — mruknął Downar, który gdy się nie pilnował, zawsze popełniał prowincjonalizmy. — Bahnickiemu pan Kazimierz zginąć nie da. Niechajże i do mnie napisze, ile trzeba, ale do pani adresując. A kogo bierze Dowojna?
— Suliską.
— To i dobrze. Marszałkowej szkoda, i zły i dobry na nią się oglądał i rachował!
— No — i co żuk zrobił, jak go wróbel złapał? — dopominała się Lili.
— Downar powrócił na swe poprzednie miejsce.
— Opowiadają, że profesor cudu dokonał, operując Rudnickiego! — rzekła Kazia.
— Ot, gadanie! — odparł Downar. — Będzie cud, jak wyżyje.
— A co mu jest? — spytała Ramszycowa.
— Wczoraj się pojedynkował i dostał postrzał w bok.
— Rudnicki, mąż tej pięknej pani Rudnickiej? — zawołała Ocieska. — Onegdaj była u mnie! — Malowałam jej portret. Z kim się pojedynkował?
— Z jakimś Ossorją, kolegą z biura u Goldmarka.
— A naprawdę, jeśli umrze, zabójcą będzie społeczeństwo! — rzuciła gorąco Kazia.
Downar potakująco skinął głową.
— Rudnicki pracą i zdolnością wybił się nad tłum, z niskiego urzędnika został szefem biura Goldmarka, jego prawą ręką. Nikt mu nic zarzucić nie może, ale przecie nie wolno uznać cnoty i zasługi, pochwalić, zostawić chociażby w spokoju. Ponieważ jego opinji niesposób było zbrudzić, zbrudzono opinję jego żony, bo przecie niema i być nie może kobiety uczciwej, a już piękna kobieta musi być bez czci.
— A to jest łgarstwo! — rzekł Downar, — bo Rudniccy się kochają i jak najlepiej żyją!
— Ale to nie przeszkadza, że dla Warszawy Rudnicka ma romans z Goldmarkiem, a mąż temu zawdzięcza karjerę.
— Z Goldmarkiem! — uśmiechnął się Downar. — Toć on ma tabes i ledwie żyje. Ech! — I ręką machnął pogardliwie.
— Ossorja to paniczyk, którego przez protekcję wpakowano do biura. Nic nie chciał robić, wreszcie prawie nie przychodził, tylko po pensję. Rudnicki dał mu dymisję, ten mu odpowiedział obelgą na żonę i teraz go może zabił dla dokończenia honorowego rachunku!
— A choćby żył, co lepszego! — ruszyła ramionami Ramszycowa i sięgnęła po notatnik na biurku. — Gdzie oni mieszkają — spytała.
Kazia powiedziała adres.
— On leży u mnie w klinice. Tam niech pani przyjdzie! — dodał Downar.
— Skąd pan wie, że mam być?
— Bo to do pani podobne.
Sokolski, milczący dotąd, odezwał się.
— Jak to dobrze, że nie mam żony ni przyjaciół.
— Dlaczego? Że pana ludzie nie obmówią! — zaśmiała się Ocieska. — Za pozwoleniem, cała Warszawa wie, że pan wcale ani w Kongo, ani pod biegunem nie był, tylko trzy lata siedział w Wiedniu, wertował podróżnicze księgi i tam czerpał materjał do swych opisów i odczytów!
Sokolski otworzył szeroko oczy.
— Ja? W Wiedniu? — wyjąkał zdumiony.
Wszyscy parsknęli śmiechem z jego miny, i Ramszycowa dodała:
— Dość o ludziach, Lili, marsz spać!
Doktór spoglądał żałośnie na fortepian.
Zaśpiewa nam pani Sanicka, potem ja zagram, żebyśmy zgrzytu zapomnieli.
Lili spojrzała żałośnie na rysunki, ale usłuchała bez protestu. Zniknęły z Angielką.
Kazia, nie dając się prosić, usiadła przy fortepianie, zaśpiewała parę pieśni Moniuszki. Głos miała czysty i silny, mało uczony, ale słuchacze nie myśleli o krytyce, cieszyli się melodją w milczącem skupieniu.
Gdy skończyła, Ramszycowa podziękowała jej uśmiechem. Downar tak był zamyślony, że nawet się nie poruszył, Ocieska rzuciła, mrucząc: „Tam byłby raj, tam byłby raj, żebyś ty ze mną była“. Sokolski miał minę wniebowziętą!
W tej chwili, gdy Kazia jeszcze przegrywała melodję, lokaj otworzył drzwi i zaanonsował:
— Pan Andrzej Sanicki!
Ramszycowa podniosła głowę, zdziwiona.
— Proś! — rzuciła, wstając.
Fortepian umilkł w pół akordu.
Andrzej wszedł, powitał wszystkich i rzekł do żony.
— Przyjechałem po ciebie.
— Ojciec zachorował? — spytała, blednąc.
— Zdrów. Nic strasznego, głupia historja!
Skrzywił się. Chwilę rozmawiał potocznie, wreszcie wstał i rzekł do Ramszycowej:
— Pani daruje, żem tak wpadł i żonę porywam. Cudzy kłopot, gorzej czasem własnego!
— Zapewne dlatego, że pan pierwszy raz w życiu tego doświadcza! — rzekła złośliwie.
— I oby ostatni! — odparł.
— Zaledwie wsiedli do powozu — rzekł:
— Małżeństwo Markhama zerwane!
— Taak? — mało ją to obeszło. Spodziewałam się.
— Skąd? To ta przeklęta Dąbska naplotkowała. Teraz co robić? Markham siedzi u nas i desperuje. Ojciec mnie po ciebie posłał. Co tu na to poradzić?
Pierwszy raz zwracał się do niej po radę. Ruszyła ramionami.
— Ja się wogóle dziwię, jak w tym steku plotek może się bodaj jedno małżeństwo skojarzyć.
— Czego te baby chcą od Markhama? Chłopak porządny, bogaty, solidny. Dwa karnawały odtańczył, dwa sezony odrautował. Zasypana była kwiatami i cukrami, służył jak murzyn, dziesięć tysięcy rubli wpakował w konkury i urządzenie domu, a w przeddzień ślubu stara pisze, że dziecka nie ma na sprzedaż, że wobec uwłaczających wieści musi zobowiązanie uważać za zerwane i odsyła pierścionek. Trzeba być starą histeryczką, by podobną rzecz zmalować. A ten osioł Markham, zamiast plunąć i losowi podziękować, desperuje jak student. Jak się zaręczał, nie był zajęty, raptem zakochał się, idjota.
— Ale z tą aktorką nie zerwał! — rzekła Kazia spokojnie.
— Zapewne zerwał, a zresztą, co im do tego? Panna nie powinna o tem wiedzieć ani nawet rozumieć. Jeśli o to się małżeństwo rozejdzie, nie on, lecz ona się skompromituje.
— A jeśli ona go kocha i będzie wolała tę kompromitację, jak taki podział uczucia i upokorzenie!
— Ech, zawracanie głowy tą miłością. Ona chce wyjść zamąż i zrobić partję...
— A on chce dostać pięćdziesiąt tysięcy na fabrykę. Dla takiej sumy można choć na czas jaki nie mieć aktorki na utrzymaniu. Nie żenować się wolno tylko żony bez posagu. Tysiące chcą względów i stawiają warunki.
Spojrzał na nią.
— Dowodzenie kobiece kończy się zawsze ukrytem: ja!
— Nie moje. Dziękuję Bogu, że pan dla mnie nie ma względów. Jak się nie kocha, to szczęście; wracając do Markhama, służę pośrednictwem, pojadę do Dąbskich i zbadam kwestję.
Powóz stanął. Prezes spotkał ich w przedpokoju i odetchnął:
— To ci chryja dopiero. Markham siedzi nad listem i pierścionkiem i ma minę samobójcy.
Kazia weszła do salonu. „Samobójca“ zerwał się na jej widok i podał w milczeniu list.
Przeczytała, pokręciła głową i — rzekła:
— Bardzo panu chodzi o pojednanie?
— No, jakże! — wybuchnął. Ślub zamówiony, ogłoszenia rozesłane, goście się zejdą. Pół Warszawy będzie. Trzeba nie mieć sumienia, żeby kogoś na taką śmieszność narazić!
— Aha! — uśmiechnęła się ironicznie. — I piramidy obstalowane! No, wobec tego jadę do Dąbskich.
— Wiesz co, jedź i ty z nią! — rzekł prezes do Markhama, rad się pozbyć „samobójcy“ z domu. — Zaczekasz w karecie. Jeśli jej się misja uda, to cię zawoła, a nie, no to...
Va te pendre ailleurs! — szepnęła mu w ucho złośliwie Kazia. Ucałowała starego i wyszła.
Gdy zostali sami z synem, prezes rzekł:
— Ona te baby przyprowadzi do opamiętania. Co? Może myśmy nie lepiej się urządzili? Cicho, prędko, spokojnie. I szczere złoto dostaliśmy.
Andrzej milczał.
— Maluczko, a będą nam zazdrościć. Kobiecina z każdym dniem pięknieje, nabiera szyku i taktu.
— I złego języka! — mruknął Andrzej.
— To dobrze. Nie da się! Bałem się, że będzie za pokorna i nieśmiała.
— Niema obawy. Kąsać potrafi.
— To dobrze! Niech jej nie zaczepiają.
— I owszem! Ale i mnie może zabraknąć cierpliwości słuchania impertynencyj!
— Tobie! A to ci tylko wstyd, że nie masz nic lepszego. Nie znajdziesz takiego, coby tobie współczuł!
— Ja też współczucia nie pragnę, ale spokoju.
— Spokoju ci jeszcze brakuje! Pokaż mi dom w Warszawie, gdzieby był taki ład i spokój jak u nas!
Andrzej coś zamruczał i wyszedł do swego gabinetu. Wrócił po chwili i począł odczytywać całodzienną korespondencję. Prezes wziął się do gazet, ale co chwila na zegar spoglądał.
Nareszcie o dziesiątej rozległ się dzwonek.
— No, i cóż! — zawołał niecierpliwie.
— Piramidy się nie zmarnują, gapie mogą iść do Wizytek! Co to — panowie jeszcze nie pili herbaty! Józefie, dlaczegoście nie podali?
— Ja kazałem czekać na ciebie, córuś! Opowiadaj, jak się to odbyło. Coś tak zdyszana?
— Biegłam tak, żeby się schronić od plotek i gawęd! Brr. Tom użyła! Wpadłam jak między podkurzone osy.
Weszła do jadalni i krzątając się około herbaty, opowiadała:
— Więc — niechno przypomnę, bo tyle tego! Więc mówią, że Dąbska nazwała Markhamów żydami; mówią, że Markhamowa powiedziała, że łaskę robią, przyjmując jakąś tam pannę Zaleską do rodziny; mówią, że Markham powiedział, że się żeni, bo go złapano; mówią, że stara Zaleska miała romans z ogrodnikiem; mówią, że posag pójdzie na długi kawalerskie Markhama; mówią, że Emilka ma gors fałszywy — za to ostatnie najtrudniej mi ją było przebłagać i wyperswadować! Ale kto mówi, kto słyszał od samej Markhamowej, od Markhama, tego naturalnie niema.
— A to, coś mnie wspominała, że mówią? — spytał Andrzej, — o tem pewnie nie było wzmianki.
— Owszem, ale to pozostało do załatwienia samym interesowanym. Emilka płacze, Markham przysięga, tak ich zostawiłam. Reszta rodziny, wyczerpana gadaniem, spoczęła na laurach!
Usiadła na swem miejscu, naprzeciw Andrzeja, spojrzała na niego, zawahała się chwilę i wreszcie rzekła.
— Wracałam z bezmierną przyjemnością do domu, wdzięczna, że nie byłam oszukana tu ani okłamana. Jak się tamto widzi i słyszy, ma się cześć dla prawdy, jakaby ona była!
Andrzej poczerwieniał. Doczekał się przecie komplementu, pomyślał prezes, ale go łyka z niesmakiem.
— No, córuś! — rzekł głośno. — Szykuj się tedy na ślub i wesele, któreś doprowadziła do skutku.
— Ale, prawda, mają być tańce! — zawołała. Trzeba będzie trzy razy zmieniać toalety, a że Tuni jeszcze dwie nie gotowe, popłoch tam straszny.
— Wyobrażam sobie — zaśmiał się Andrzej. — Ręczę, że Dąbski drapnął aż pod Radom!
— A twoje suknie gotowe? — spytał prezes.
— Już od tygodnia.
— A rachunek? Kazałaś mi przysłać?
— Już zapłaciłam. Miałam oszczędności!
— Osobliwość. Za biletami będę cię pokazywał. Miewasz oszczędności, płacisz sama krawcową! Ale, ale, co mi dziś gadał rządca. Rewolucję robisz w kamienicy. Kazałaś zdjąć kartę na mieszkanie Kostyńskiego, osiedliłaś tam jakąś jejmość nad dziećmi.
— Już i rządca robi plotki. Kostyński jeszcze żyje, za mieszkanie zapłacił, dla dzieci sprowadził opiekunkę. Ja w tem nie figuruję.
— No, no! Już ja wiem, że jak się słuch o tem rozejdzie, na przyszły kwartał wszystkie sutereny, strychy i oficyny spadną na twą głowę i kieszeń! Zobaczymy prędko dno tych oszczędności!
— Tatuś myśli, że ja nie wiem, kto zajmuje sutereny i strychy! O, doskonale wszystkich znam, lepiej niż rządca, stróż i cyrkuł. Wiem, kto może płacić, a kto nie.
— Skąd ty bierzesz czas na to wszystko!
— Ja? A cóż ja właściwie robię? Nawet już na swój chleb przestałam zarabiać jak w Górowie. Bawię się — jutro wesele, pojutrze opera, w sobotę raut.
— Ładne masz suknie?
— Może tatuś chce obejrzeć? Ale bilety płatne.
— Grubo?
— Słowo tatusia do rządcy, żeby nie sprzedawano maszyny tej szwaczce. Po pierwszym zapłaci.
— Hm! Po pierwszym, jak ty weźmiesz trzysta rubli. Rozumiem! No, pokaż suknie.
Położył rękę na jej włosach i pocałował w czoło.
Wtem Andrzej się odezwał.
— Wiele trzeba tej szwaczce?
— Siedemnaście rubli.
— To ja je płacę!
— Chcesz także stroje obejrzeć? — zaśmiał się prezes.
— No, pewnie. Będziemy przecie razem występowali. Jeśli są brzydkie i niegustowne!
— Toś się zapóźno obejrzał... Trzeba było być przy obstalunku — rzekł ojciec.
— Trudno zrobić coś, o czem się nie wie.
— Trudno też wiedzieć, o czem się nie myśli! — mruknął prezes, idąc za Kazią na schody.
Otworzyła szafę i dobyła stroje. Obejrzeli, i prezes rzekł:
— Za skromne. Widać, że z oszczędności kuchennych.
— Ujdą — zdecydował Andrzej, — ale odtąd masz otwarty kredyt u Hersego. Nie chcę więcej tandety podszewkowej.
Nic nie odrzekła. Złożyła napowrót suknie.
— No, a teraz cóż ja mam płacić? — spytał prezes wesoło. — On mnie wyręczył.
— To bardzo źle, bo ja miałam inny zamiar.
— Co takiego?
— Mam biedaka bez zajęcia. Ślepy na jedno oko, był dwa miesiące w szpitalu. Możeby znalazł zajęcie w fabryce.
— Z żoną i sześciorgiem małych dzieci!
— Nie — tylko troje!
— Tylko! — uśmiechnął się. — Niechaj się zgłosi — wezmę go!
Spojrzała na niego poczciwie, wdzięcznie i zrobiło mu to przyjemność.
— Tak, ale to wszystko ja, a ojciec co? — zagadnął.
— Czekam. Ojciec doda stróżowi dwa ruble miesięcznie, bo mu się onegdaj urodziło siódme dziecko!
— Cóż ja temu jestem winien! — oburzył się komicznie prezes. — No, stało się, dam, ale mu zapowiedz, że za ósme i t. d. będę zmniejszał po rublu. No, i patrzcie, jak ta kobieta umie robić interesa. Z jednej maszyny naciągnęła trzy! Zmykam!
Pocałował ją serdecznie i wyszedł.
Andrzej chwilę pozostał, wreszcie rzekł krótkie „dobranoc“, i Kazia została sama.
Włożyła napowrót stroje do szafy, popatrzyła na nie z niesmakiem, zamyśliła się, wydobyła z głębi tekturowe, spore pudełko, postawiła na stole i obejrzawszy się, że drzwi zamknięte, otworzyła. Uderzył ją zapach ziół suchych, zapach skoszonych łąk, zżętych zbóż. W pudełku był olbrzymi pęk kłosów i polnych kwiatów, a na tej pościeli leżał złożony starannie jej roboczy strój górowski, błękitna płócienna bluza, skórzany pasek, prosty, słomiany kapelusz. Popatrzała długą chwilę na „stroje“, potem przyłożyła twarz do kwiatów, wciągając chciwie w nozdrza ich zapach i tak pozostała myślą bardzo daleko i od wesela Markhama, i od kredytu u Hersego, i nawet od swych dobroczynnych zajęć...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.