<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrzos
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Kazia, ubrana na wizyty, zajrzała do gabinetu teścia, żeby się pożegnać. Obejrzał krytycznie jej strój i wygląd.
— Suknia dobra, aleś ty, córuś, mizerna i blada, i oczki zmęczone, jakby płakały. Co ci? Straszno? Czyś niezdrowa?
Poczerwieniała, próbowała się uśmiechnąć.
— Trochę straszno, ale się oswoję. Dowidzenia.
W przedpokoju Andrzej na nią czekał milczący, chmurny. Zeszli, wsiedli do powozu i jechali obok siebie, nie mówiąc słowa.
Gdy wysiadali na Chmielnej, chciał jej podać rękę, usunęła się z widoczną niechęcią i weszła w bramę. Dąbrowscy mieszkali na drugiem piętrze, otworzyła służąca i powitała Andrzeja jak domowego.
— Są państwo oboje. Proszę do sali!
Przedpokój był ciemny, jak zwykle — jak zwykle też mieszkanie miało specjalny zapach warszawskich mieszkań, mieszanina naftaliny, gazu i kuchni. Sala miała stereotypowe meble, dywan, lampę na stole, przykrytym serwetą, fortepian, na którym nikt nie grywał, na oknach dwie palmy, które mogły być równie dobrze blaszane lub papierowe, tak były sztywne i zakurzone.
— To ty, Andziu! — rozległ się zasapany głos kobiecy, i do sali wtoczyła się Dąbrowska, wołając żywo do służącej — budź pana!
— Przyszliśmy z żoną złożyć wujostwu uszanowanie! — odparł Andrzej, pochylając się do ręki ciotki.
— Jak się masz, witam, jakżem rada! Pozwól się uścisnąć, moje śliczne dziecko. Objęła Kazię w ramiona, przytuliła do łona, potem przyjrzała się jej uważnie.
— Ślicznąś wynalazł sobie kobietkę, co za cera zdrowa, niema to jak wiejskie dziewojki. Jakże ci się podoba w Warszawie, pozwolisz starej ciotce nazywać się po imieniu.
— Ależ, ciociu, dziękuję za tę łaskę! — odparła Kazia.
Wejście Dąbrowskiego wznowiło powitanie. Ten ze staroświecką galanterją ucałował nową siostrzenicę w rękę, powiedział, że jest jak róża, i — zapytał, jak jej się podoba w Warszawie.
Potem usiedli na sztywnych fotelach i rozmowa się rozstrzeliła. Dąbrowski zaczął rozpytywać Andrzeja o interesa, Dąbrowska zabawiała Kazię, a raczej ściągała z niej egzamin.
— Słyszałam, żeś odprawiła Janów? Kogoż masz na ich miejsce! O kucharki strasznie trudno. Czy kontrolujesz ją trochę? Byle poczuła, że pani młoda nie zna się na cenach, obdzierają na każdej marchewce.
— O ile mogę, sprawdzam!
— Jakże? Ile płacisz drób? A masło? Moje dziecko, to nie dość wiedzieć, że kaczka cztery złote, a kura rubla, ale jaka kaczka, jaka kura! Na to trzeba lat doświadczenia. Nie chwalę się, ale jak ja się na tem znam! Ha, czterdzieści lat jestem gospodynią. A masło?
— Masło mi ojciec przysyła.
— Dobre? Centryfugowe? Poproszę cię o próbkę, może i mnie ustąpisz. Masło to grunt, to zdrowie. Zapasy na zimę będziesz pewnie robić, służę ci radą we wszystkiem. Spytaj o konserwy Dąbrowskiej! A twoi panowie wybredni, o znam ich, ci mają smak i gust. Naturalnie w miodowych miesiącach wszystko się gospodyni wybacza, ale potem rachuj na mnie, ja cię wszystkiego nauczę. Ach, wy, wieśniacy, rajskie macie życie i za darmo. Jaki nabiał, a jaja? Po czemu?
W ten sposób rozmawiały pół godziny.
Nareszcie Andrzej dał hasło odwrotu, ale jeszcze zeszedł kwadrans, zanim się pożegnali, obiecawszy przyjść w niedzielę na obiad, dany na ich cześć.
Dąbrowska jeszcze przez drzwi wołała:
— A nie zapomnij przysłać mi próbki masła.
Przyjemna szykuje się niedziela! — mruknął Andrzej — obiad familijny.
Przy wsiadaniu do powozu znowu jej chciał podać rękę, usunęła się, tedy wybuchnął:
— Trędowaty nie jestem, nie zarażę dotknięciem.
Milczała.
— Czy pani postanowiła mi nie odpowiadać?
— Pan o nic nie pytał.
— Pytam zatem, czy pani nie raczy ze mną mówić?
— Bez koniecznej potrzeby, nie!
— Ostrzegam, żeby to pani na złe nie wyszło.
— Nic gorszego spotkać mnie nie może.
Żachnął się i umilkł. Po chwili przyjechali na Nowy Świat. Wolscy mieszkali na drugiem piętrze; otworzył lokaj; państwo są w domu.
Taki sam ciemny przedpokój, ten sam zaduch naftaliny i gazu, salon był trochę inny, boć były panny w domu, potrzebna była reklama talentów i estetycznych aspiracyj. Fortepian był otwarty, była jedna snać przybrana za muzykalną, ekran z wyhaftowanym jakimś cudakiem ptasiego rodu zasłaniał pół pieca, stół zdobiły popielniczki, drewniane noże do papieru i t. p. przedmioty sztuki, stosowanej bardzo elementarnie przez drugą zapewne pannę Wolską, nareszcie ostentacyjnie leżała rozłożona książka na kanapie, jakby przed chwilą czytająca wstała.
Kazia wzięła książkę do rąk i spojrzała na tytuł: „Korzon: Wewnętrzne dzieje Polski“.
Zaczęła ją przeglądać, ale chociaż otwarta była w połowie, mało co kart było przeciętych.
Oczekiwanie się przedłużało. W głębi mieszkania słychać było ruch, szepty, dyskretne śmieszki, wreszcie ukazała się mama Wolska.
I ta była tuszy okazałej, otyłość jeszcze bardziej uwydatniała suknia obcisła, modna toaleta młodej matki dorastających córeczek.
Kazia mimowoli przypomniała sobie zdanie Radlicza: „Warszawianka pod starość, jak się spasie, to na pokaz; jak wychudnie, to na postrach!“
Powstała na powitanie, pani Wolską przeszyła ją wzrokiem, potem krytycznie obejrzała toaletę i majestatycznie podała jej dłoń.
— Bardzo mi miło poznać nowego członka rodziny! Jakże się pani Warszawa podoba?
Kazia się uśmiechnęła! Ile razy posłyszy dziś to pytanie.
— Nie pierwszy raz tu jestem! — odparła. — Chociaż, co prawda, mało jeszcze znam miasto.
— Bywacie zapewne często w teatrze? Prawda, że jeszcze nie sezon. Zaledwie od tygodnia wróciliśmy z wód, nie mogę się jeszcze połapać.
— Była ciocia, jak zwykle, w Trenczynie? — spytał Andrzej.
— Nie. Doktór Morawski wyprawił nas do Zoppot. Jadźka była bardzo osłabiona. Wiesz, pożegnaliśmy w Dreźnie Zośkę. Została dla malarskich studjów. No, i wiesz zapewne, że i Jadźka nie długo z nami zostanie!
— Nie wiem, ale z góry życzenia składam.
— W Zoppot poznaliśmy pana Bukowskiego. Zamożny obywatel z Ukrainy! Są po słowie!
W tej chwili weszły do salonu dwie panny, przeciętnie przystrojone, przeciętnie ubrane, przeciętnie szykowne i eleganckie. Szczęśliwa narzeczona, pokazująca ostentacyjnie tradycjonalny zaręczynowy pierścionek z turkusem, miała smętny, rozmarzony uśmiech na twarzy, druga kokietowała fryzowaną grzywką, zalotnem spojrzeniem i figurą toczoną.
Kazia wbijała sobie w pamięć ich rysy i myślała ze zgrozą, jak ich pozna i czy pozna na ulicy, tak były banalnie przeciętne!
— Moje córki — Jadwiga i Marja! — przedstawiła matka. Panienki zabrały się do bawienia Kazi i naturalnie zaczęły: Jakże się pani podoba Warszawa?
— O, bardzo! A paniom lato wesoło zeszło?
— Średnio! — odęła usteczka Mania. — Ja się najlepiej bawię w Warszawie. Mamy bardzo miłe muzykalne kółko! Żeby się już sezon rozpoczął! Pani lubi muzykę? Gra pani sama?
— Trochę, zaledwie znośnie! Muzyki kto nie lubi?
— Gdzie pani robiła wyprawę, tutaj, czy zagranicą? — spytała Jadzia smętnie.
— Tutaj. Opiekowała się nią moja koleżanka, Tunia Dąbska.
— Mama się waha jeszcze, gdzie robić. Mój Boże, jaka to praca mozolna — westchnęła. — A najciężej mi się pogodzić z myślą, że już tak prędko pożegnam na zawsze Warszawę.
— Lubi pani wieś zapewne?
— Nigdy na wsi nie byłam, tylko na letniem mieszkaniu. Trzeba będzie przywyknąć! Podobno tam bardzo ludne i wesołe strony. Na zimę przyjadę do Warszawy, a na lato sprowadzę siostry i mamę.
Andrzej, zabawiany przez mamę Wolską, powstał.
Poczęto się żegnać bardzo uprzejmie, ale ledwie się drzwi zamknęły, Mania parsknęła śmiechem:
— A to sobie wynalazł indyczkę!
— A brzydka, a chuda! — dodała Wolska.
— Toć to niema o czem mówić z nią. Siedzi jak zamalowana.
— On znudzony, zły, bez humoru. Zestarzał się, zbrzydł.
— Tak się zmarnować, tak skończyć.
— Moja mamo, a któżby za niego poszedł? Któżby się naraził na śmieszność? Trzeba być wiejską gęsią lub nie mieć już krzty ambicji.
Ukazały się jeszcze dwie panny. Najstarsza Liza, która od paru lat uderzyła w dewocję i najmłodsza Terenia, uparcie udająca podlotka.
Przez szparę w drzwiach obejrzały już gościa, przyłączyły się do krytyki! Gadały i gadały, aż się zjawił Wolski z biura; opadły go jak sroki, trzepiąc wszystkie naraz.
Wolski, zahukany, zmęczony pracą, słuchał półuchem — myśląc, żeby jak najprędzej zjeść obiad i pójść na winta.
— Kiedy oddamy wizytę? — spytał obojętnie.
— Nic pilnego. Ja sobie wcale bliższych stosunków nie życzę — zdecydowała pani. — Smarkata wcale mnie ciotką nie nazywała, nosa drze! Co to się takiej gęsi zdaje! Nędzarka, podobno na wyprawę dał prezes, a teraz tony przybiera. Biedny Andrzej, żal mi go.
— Prezes mi mówił, że z synowej bardzo rad — bąknął Wolski.
— Co miał powiedzieć. Nie znasz Sanickiego, czy on kiedy mówi, co myśli? Stary hipokryta!
— Co nam do tego? Wizytę złożyli, chcecie tam bywać, bywajcie, nie to, nie. Ja na winta do starego pójdę, bo mię zaprosił, a teraz dawajcie obiad, bo muszę jeszcze wieczorem wstąpić do biura.
Nowożeńcy tymczasem wstępowali w progi stryjostwa Sanickich.
Tu do zapachu naftaliny i gazu dołączał się zapach dzieci. Gdy weszli, ujrzeli w głębi przedpokoju dwoje starszych chłopaków w gimnazjalnych bluzach; popychali się, kto pierwszy zobaczy i pozna gości, i rzucili się w głąb, krzycząc z całych płuc:
— Mamusiu! To nie krawcowa, to Andrzej z jakąś panią. Niech mamusia się duchem ubiera.
— Feliś, będziecie cicho! — odpowiedział głos kobiecy. Obudzicie Maniusię. Nie wychodźcie do sali.
Ale chłopcy już byli tam razem z gośćmi. Obejrzeli Kazię i zaczęli gimnastykować się po meblach, rozmawiając poufale z Andrzejem.
— Ojca niema? — spytał.
— Co ma być? W banku siedzi.
— Dawnoście z letniego mieszkania?
— Już od tygodnia w sztubie.
— A ileście już razy w kozie siedzieli?
— Poco ci wiedzieć? I tyś kiedyś siedział!
Poręcz krzesła trzasła, chłopak zwalił się na ziemię, aż jękło, w tej chwili matka weszła.
— Feliś, znowu psocisz! — zawołała żałośnie.
Chłopcy wpadli jej pod nogi, koziołkując, i zniknęli z horyzontu.
— Witam i przepraszam za tych łobuzów — zawołała wesoło, wyciągając do Kazi obie ręce. Andrzej do tego przywykł i panią pewnie uprzedził. Ogromnie żywe moje dzieci, a ja nie mam serca karcić je za niewinną swawolę. Siadajcie proszę, zaraz Feliks nadejdzie. Wiesz, Andziu, chciałam się na ciebie już gniewać, że nam żonę tak kryjesz zazdrośnie.
W tej chwili powstał w mieszkaniu wrzask i płacz, pani się zerwała.
— Ach, rozbudzili małą. Muszę ją tu do siebie wziąć, bo się inaczej nie uspokoi.
Wróciła po chwili, dźwigając na rękach dużą, może pięcioletnią dziewczynę, ryczącą wniebogłosy.
Przez dobre dziesięć minut nikt nie mógł przyjść do głosu, utulano pieszczotkę pocałunkami, pieszczotami, wreszcie służąca, wezwana na pomoc, przyniosła pudełko czekoladek i mała raczyła je łaskawie przyjąć na pociechę. Przyszli też do pudełka chłopcy i pomimo że matka zrazu dać im nie chciała, póty nudzili, aż odeszli z pełnemi garściami.
Maniusia na kolanach u matki nareszcie się uciszyła. Można było rozmawiać z biedą, chociaż chłopcy bawili się w konie i co chwila przelatywali jak huragan przez salę.
Pani Sanicka, młoda, przystojna szatynka, podobała się Kazi, Andrzej widocznie też lubił stryjenkę. Żartowali ze sobą poufale.
— Musi ci się przykrzyć w mieście! — rzekła, zwracając się do Kazi. — Męża masz bałamuta, znajomych żadnych, no, i mało co do roboty.
— Oddałam się w służbę pani Ramszycowej, mam pół dnia zajęte.
— Nie tęskno ci do wsi?
Kazia podniosła na nią oczy.
— Pani pewnie także ze wsi?
Roześmiała się kobieta.
— Tak. Widzisz, że cię rozumiem. Ja rodem z krakowskiego! Tęskniłam ogromnie zpoczątku, do pierwszego dziecka. I tobie to przejdzie!
Zaśmiała się znowu.
— Piętnaście lat jestem zamężna. Czworo mam tych urwisów.
— Tymczasem... uśmiechnął się Andrzej,
Poczerwieniała, pogroziła mu palcem.
— Nie żartuj! Ja nie narzekam, a ciebie może czeka siedmioro. Chciałabym widzieć prezesa w gronie wnucząt. Tobym mu dopiero odpłaciła drwinami!
— Ojciec wcale nie krytykuje ilości dzieci stryjenki, tylko systemu chowania nie pochwala.
— Niech się mnie spyta, czy ja system twego wychowania pochwalam.
— Nie? Doprawdy? Dlaczego? Mebli nigdy nie łamałem, a biegać „w konie“ nie miałem z kim.
— No, no! Łamałeś i łamiesz droższe przedmioty niż meble, a bierzesz na kieł jak najdzikszy koń! Ty mi się tylko za ideał nie przedstawiaj. Ach, Boże! Oto i Feliks! Muszę się zająć obiadem.
Uniosła w ramionach Maniusię i zjadając ją pocałunkami, znikła, rzucając wchodzącemu mężowi:
— Są Andrzejowie!
Sanicki, poważny, flegmatyczny, pedant, powitał młodą parę, ale go wnet opadły dzieci i nie dały rozpocząć nawet rozmowy. W głębi mieszkania wrzeszczała Maniusia. Andrzej miał dosyć całej familji.
Gdy się znaleźli na schodach, wybuchnął.
— Możeby dość było tego na dziś, bo mi łeb pęknie.
— Dąbskich nie możemy opuścić! — rzekła Kazia, a ojciec bardzo zalecał także, by nie obrazić starych Markhamów.
Coś zamruczał, spojrzał na zegarek i rozkazał stangretowi: Mazowiecka 7. Był to adres Markhama.
Markham stary, bardzo bogaty przemysłowiec od dziesięciu lat zdał interesa na trzech synów, sam żył bezczynnie, oddany manji zbierania starożytności. Żona jego miała dwie manje: swatania i leczenia siebie i całego świata, oprócz tego chowała masę pinczerów i była patronesą różnych dobroczynnych instytucyj. Uważała się za umęczoną społecznemi obowiązkami.
Ciężką troską jej życia było: jak świat będzie istniał, gdy jej do kierowania nim nie stanie.
Po przywitaniu i obowiązkowem: „Jakże się pani podoba Warszawa“ — spytała zaraz z przekąsem:
— Podobno pani jest adjutantem Ramszycowej?
— Adjutantem, nie — odparła spokojnie Kazia — ale pomagam jej, mając wiele wolnego czasu.
— Dużo amatorek nie znajdzie w Warszawie. Nie bardzo kto zechce się z nią kompromitować. Był to radosny dla nas dzień, gdyśmy się od niej uwolniły. Wnosiła za sobą chaos. Wtedy powstało takie oburzenie, że sama poczuła, iż musi się usunąć. Odetchnęłyśmy. Raczej pozbawić instytucję jej tysięcy, niż stanąć pod pręgierzem opinji publicznej. Opowiadam to pani umyślnie, aby ostrzec! Pani młoda, obca, niedoświadczona. Pani nie wie, co znaczy w świecie znajomość z taką Ramszycową. Tu idzie o największy skarb kobiety, o jej opinję i zdanie świata. Niech pani się cofnie, póki czas.
— Teść mój i mąż nie bronią mi tego zajęcia, stosunku! — odparła spokojnie Kazia.
— Ach, mężczyźni! Zawsze obejrzą się poniewczasie, że postąpili nietaktownie. Zresztą i pani teść, i mąż nie znają tej kwestji, nie rozróżniają dobroczynności chrześcijańskiej naszej, a tej jakiejś dzikiej, socjalnej, demagogicznej, jaką wyznaje Ramszycowa. Zresztą nie wiedzą może i nie rozumieją, co to są feministki, to jest cała klika Ramszycowej. Stara jestem i doświadczona, jak matka panią ostrzegam. Jeśli nie chcesz zostać wyklętą z towarzystwa i kościoła, zerwij ten stosunek! Przystąp do nas, zapisz się na członka naszej świętej instytucji! Wszak mi tego nie odmówisz?
— Z największą chęcią. Proszę mnie tylko co do obowiązków objaśnić i nauczyć, co mam czynić!
— To dobrze! To dobrze! Dam ci tu zaraz ustawy, a po wtorkowej sesji cię wprowadzę! Zaraz poznasz różnicę czynów i zasady!
Po chwili otrzymała Kazia moc papierów i książek, a twarz Markhamowej promieniała.
Zaprezentowała jej swe pinczery, oprowadziła po mieszkaniu, na pożegnanie ucałowała i dumna, wyznała w duchu:
— Nawróciłam tę duszę i będę nią kierować.
Tymczasem „nawrócona dusza“ rozsypała na schodach papiery. Andrzej je zbierał:
— Co to za śmiecie znowu? — spytał.
— Ustawy jakichś dobroczynnych instytucyj, do których chce mnie wpisać pani Markham.
— Ta niezawodnie uderzy w dewocję! — pomyślał o żonie i nic nie rzekł.
Pozostała im na ten dzień już tylko jedna wizyta, ale tam, u Tuni Dąbskiej, czuła się Kazia jak w domu.
Domem trudno było mieszkanie Tuni nazwać, choćby dlatego, że pan domu był zwykle nieobecny, a pani żyła w nim jakby na popasie.
Małżonkowie nie widywali się ze sobą nigdy prawie. Dąbski wychodził rano do sądu, obiadował pięć razy na tydzień co najmniej poza domem, resztę dnia spędzał w knajpie, pracował pół nocy w swym gabinecie nad sprawami klientów lub pisał do gazet, bo się bawił literaturą.
W czasie zimowego sezonu przyjmowali we wtorki, wtedy każde zosobna bawiło gości, od czasu do czasu składali razem jaką etykietalną wizytę, zresztą bywali i znali pół Warszawy, ale każde zosobna.
Od dziesięciu lat skojarzone, to stadło było ze siebie i losu zadowolone i szczęśliwe.
Dąbski, zdolny i pracowity, zarabiał grubo. Tunia miała zbytek i swobodę, byli bezdzietni, ogólnie lubiani i uchodzili za ideał małżeństwa.
Dzień pani Dąbskiej rozpoczynał się późno, około jedenastej, zwykle wizytą której z sióstr lub kuzynek, których miała legjon.
Zrywała się z łóżka i w szlafroku rozpoczynała się śmiać, paplać i miotać po domu, zawsze coś gubiąc, czegoś szukając, popędzając służbę, słuchając ploteczek i nowinek odwiedzającej i powtarzając bezustannie:
— Mój Boże, co ja mam na dzisiaj roboty, jak ja wydołam!
Tak biegając i paplając, myła się, czesała, piła kawę, dysponowała służbie, robiła rachunek z kucharką, wreszcie przeprowadzała siostrę czy kuzynkę do przedpokoju i tam, gdy się wycałowały na pożegnanie, u drzwi samych stojąc, kończyły gawędkę, „dwa słowa“, które trwały do pierwszej. Płoszył je zwykle dzwonek nowej, już etykietalniejszej wizyty, przed którą kryła się pani Tunia do sypialni, wołając w odwrocie do lokaja:
— Proś do sali. Leontyno, prędzej, ubieraj mnie. Gdzie gorset, gdzie trzewiki? Mój Boże! Czy przynieśli stanik od krawcowej? Żelazko do fryzowania! Co się stało z kluczami?
Jeśli gość miał ważny interes lub był naiwny, czekał na ukazanie się pani bardzo długo.
Zwykle jednak ten pierwszy zmykał, a pani Tunia ukazywała się zaledwie tym, którzy przychodzili około drugiej. Spóźniający się nie zastawali jej już w domu.
Wystrojona, ładna, uśmiechnięta, zbiegała na ulicę, co krok witała znajomych i wiecznie czemś mocno zajęta, zaaferowana, załatwiała pośpiesznie wizyty, sprawunki, a szczególnie miała zawsze, codzień, jak rok długi, jakiś nie cierpiący zwłoki interes do krawcowej.
Ponieważ zaś dla uproszczenia kardynalnej kwestji strojów miała krawcowych i szwaczek sześć, a nigdy do żadnej nie przyszła na umówioną godzinę, bo zawsze jej coś przeszkodziło, więc sprawy te zajmowały jej większą część dnia i była zapracowana do obiadu, który miał być o piątej, a bywał, jak się zdarzyło.
Zwykle przyprowadzała z sobą znowu którą z sióstr lub z legjonu kuzynek, znowu gadały, gadały. Zwykle też wieczorem porywała się pani Tunia za głowę, spojrzawszy na zegar:
— Rany Boskie! Miałam być o szóstej u Jóźwickich, a to już siódma Leontyno, prędzej ubieraj mnie! Gdzie fularowa suknia? Żelazko do fryzowania mi grzejecie? Mój Boże, ja nie wydołam doprawdy! Głowę trzeba stracić w tym odmęcie roboty!
Albo porywała się o wpół do dziewiątej:
— Jezus Marja! A toć Julek na mnie czeka w teatrze. Na śmierć zapomniałam. Boże, gdzie się podziały białe rękawiczki? Bilet mi zostawił na wypadek, gdy się spóźnię. Gdzież ten bilet! Leontyno, gdzie klucze? Janie, leć po dorożkę. Spóźnię się! Ach, Boże!
Znając obyczaje domu, Andrzej był pewny, że o czwartej nikogo nie zastaną. Zadzwonił i sięgał ręką po kartę, gdy lokaj drzwi otworzył.
Ale Jan się usunął i nisko ukłonił, a zdaleka już słychać było głos Tuni.
Wyjrzała i skoczyła z powitaniem:
— Nareszcie! Chodźcie! Jest mama i dziewczęta. Ta wyprawa mnie dobije! Głowę tracę i nóg nie czuję. W tej chwili wracamy ze sprawunków. Od jedenastej na mieście! Kaziu, pomóż nam!
— A my od dwunastej z wizytami!
— Wiem, wiem! Byliście u Wolskich. Panny już cię ogadały.
Zwróciła się do Andrzeja:
— Nie mógł się też pan z którą ożenić? Byłoby o jedną jędzę mniej!
— A o jednego męczennika więcej! — odparł.
Weszli do salonu i zastali dwie siostry z matką nad stosami próbek z dwudziestu co najmniej magazynów.
Przyszła teściowa Markhama i zaczęła rozpytywać Andrzeja o fabrykę spółkową.
— Bo to podobno będziecie ją mieli na prowincji, w Grodzisku! — rzekła, krzywiąc się lekceważąco.
— Tak i młoda para tam zamieszka!
— I ta olejarnia. Jak to musi nie pachnieć. Tak daleko będę od reszty dzieci! Czy chociaż ładny dom?
— Bardzo elegancki pałacyk, duży ogród.
— Ale ludzi niema, towarzystwa! Ciężko na starość zrywać stosunki tyloletnie! A interes, jak pan myśli, pewny? Bo to cały fundusz Emilki w to kładziemy! Broń Boże Markhamowi noga się powinie, zostanie bez grosza!
— Pani radczyni zmieni trochę akcyj, Markham senjor nie kupi jednego gobelinu, to grosz się znajdzie i podsztukuje nogę Markhamowi.
— Pan żartuje, a u mnie dusza na ramieniu. Zakopać dziecko żywcem w grób, wyłożyć tyle pieniędzy... Ach, mój Boże! Ciężki jest los matek!
Westchnęła, chwilę milczała, potem pochyliła się do niego bliżej.
— Panie Andrzeju, czy pan zna młodszego Iwickiego?
— Młodszego? — uśmiechnął się! — Któryż to? Rejent, czy radca?
— Radca przecież żonaty!
— A rejent wdowiec. Prawda! Zatem rejent młodszy. Tego zna lepiej mój ojciec, bo grywają w winta i bywają razem w Karlsbadzie. Czy on prowadzi interesa pani radczyni?
— Nie. Bywa u mnie! — odparła wymijająco.
— Panie Andrzeju, zagadnęła Tunia, czy to prawda, że nasz Markham spirytysta?
— Wątpię — chyba dlatego, że zapewne bawi pannę Emilę rozmową o związku dusz.
— Nieznośny pan jest! — nadąsała się narzeczona, a Tunia rzekła:
— Wolskie rozpowiadają, że ma jakieś medjum i po nocach urządza jakieś seanse!
— Widocznie Wolskie lepiej ode mnie wiedzą, jak Markham spędza noce, bo ja o niczem podobnem nie wiem.
— Czego Wolskie nie wymyślą! — mruknęła radczyni.
— Nie wymyślą nigdy dobrego słowa! — rzucił niecierpliwie.
Zwrócił się do żony, dając znak dyskretny.
— Co? Chce mi ją pan zabrać! — zaprotestowała Tunia. — Mam z nią mnóstwo do mówienia i zatrzymuję. Moglibyście bez ceremonji zostać na obiad. Nawet może Julek będzie.
— Nie mogę! Mam o piątej ważny interes. Zostawię ci powóz! — rzekł do żony.
— Ależ nie! Bardzo chętnie wrócę pieszo.
— Pożegnał tedy panie, Tunia przeprowadziła go do przedpokoju i zatrzymała.
— Wie pan, Wolskie gorsze rzeczy głoszą — zaczęła cicho. — Powiadają, że Markham utrzymuje Burecką.
Żachnął się niecierpliwie.
— A jeśli tak jest, co im do tego!
— Im nie, ale nam bardzo! To musi być zerwane! Niech pan wpłynie na niego!
— Markhama nie trzeba uczyć, co wypada! Zresztą dalsze jego postępowanie zależy od żony i jej wpływu.
— No, no niech pan się w morały ze mną nie bawi i ostrzeże po przyjacielsku Markhama, że wiem, jak jest i wiem, czego wymagam! Emilka nie jest Kazia!
Pogroziła mu palcem i wróciła do salonu.
— Kaziu, chodźno na chwilę ze mną! — zawołała i wyprowadziła ją do sypialni.
— Wiesz — interesa twoje się poprawiają — szeptała poufnie. — Pani Celina zdradza go z Maksem Unfriedem. Lada dzień będzie skandal.
Kazia ruszyła ramionami.
— Żebyś wiedziała, jak mi to obojętne!
— Bajesz! A ja się tak ucieszyłam, bo to Wolskie rozpowiadają, że Andrzej chce się już rozwodzić, że ty żebrzesz litości, żeś ostatnią jego służebnicą, że tobą pomiata! Bóg wie, co za nikczemności i kłamstwa. Kipiałam z oburzenia!
— Poco? — uśmiechnęła się apatycznie Kazia.
— Jakto poco? — oburzyła się Tunia. — Ty jesteś ślimak, ostryga. Zlituj się, czy ty nie masz odrobiny ambicji? Jakto! Nie odbić rodzonego męża starej awanturnicy, nie zmusić go, by się w tobie rozkochał, za tobą szalał, tobie służył, ciebie uwielbiał! Umarłabym z hańby i wstydu, żebym tego nie zrobiła.
— Poco mi to? Niecierpię go, był mi obojętny, stał się wstrętny. Będę najszczęśliwsza, gdy o mnie zapomni. Chciałabym tylko dla niego nie istnieć. Pozatem niech sobie kocha, trzyma, zdradza, zdobywa, kogo sobie chce!
— Bój się Boga. Ty chyba kochasz innego?
— Kocham i on to wie! — wybuchnęła Kazia.
— W takim razie jesteście oboje potwory! — zawołała impetycznie Tunia.
Kazia milczała. Zmęczona była i znękana bezmiernie; czuła potrzebę zwierzenia, skargi, a rozumiała, że Tunia jej nie pojmie.
Powstała, przesunęła ręką po oczach, zapanowała nad sobą, zdobyła się na uśmiech.
— Potwory, zapewne! Raczej galernicy, skuci łańcuchem! Ano, może Wolskie raz wypadkiem powiedzą prawdę, o tym rozwodzie.
Tunia odetchnęła z wrażenia.
— To nie może być! Gdzieżbyś się tak prędko zakochać mogła! Brednie! Nikogo nie znasz. Chybaś nie oszalała za Radliczem!
— Nie, przysięgam! — uśmiechnęła się.
— No, to w kim? Mów! Muszę wiedzieć! Nie puszczę cię, aż powiesz. Gdzie on jest?
— Gdzie? Bardzo daleko. Zresztą, pisałam kiedyś do ciebie, żem zaręczona. Zapomniałaś?
— Kiedyś, kiedyś! Prawda, pisałaś! No, ale potem on przepadł. Jakiś student! Aha! Pamiętam! No — więc to — to! I tyle! Więc wrócił? Jest w Warszawie?
— Nie! Od dwóch lat nawet pisywać przestał do babki.
— I to w nim ty się kochasz! Cha, cha, cha! Wierzę, że nawet Andrzej ci na to pozwala!
Śmiała się, śmiała, aż na tę wesołość wpadły siostry, pytając, co się stało.
Szczęściem dla Kazi, ukazała się jednocześnie Leontyna z wielkiem pudłem:
— Proszę pani, przynieśli od krawcowej!
— Nareszcie! — krzyknęła Tunia. — Pokaż, pokaż!
— Mamo, Emilko! Chodźcie! Mam nareszcie zielony kostjum! Zaraz go zmierzę. Leontyno, rany Boskie, gdzie klucze? Daj nowy gorset!
Już zapomniała o zabawnej, pysznej anegdocie z romansem Kazi, a nawet o niej samej.
Pewnie nie zauważyła, kiedy się z nią pożegnała, i o cudo, nie przeprowadziła do przedpokoju na dwa słówka!
Prezes spotkał Kazię na ulicy i wyznał szczerze:
— Wiesz, zatęskniłem za tobą i wyszedłem na poszukiwanie. Cóż, bardzoś zmęczona?
Taka szczera radość i serce patrzało na nią ze starych oczu teścia, że uśmiechnęła się do niego.
— Zmęczona nie, ale znudzona. Niech ojciec zgadnie, ile razy mnie zapytano, jak mi się podoba Warszawa?
— Ano, każdy i każda. No, a gdzież ci było najznośniej?
— U stryjostwa.
— Co! W tym instytucie moralnie zaniedbanych dzieci. Winszuję.
— Doprawdy! Stryjenka wesoła i dobra, stryj poważny i myślący, a dzieci nie wydały mi się gorzej rozpuszczone od naszej Zosi w Górowie.
— To nie wielka pochwała. No, proszę i Feliksowie mogą się komuś podobać i to jeszcze mojej Kazi. Tej sympatji z tobą nie dzielę.
Ale uśmiechał się pomimo to do niej, więc zaczęła mu opowiadać wrażenia.
— Wolscy są straszni. Gdym tam weszła i poznała cały komplet, zdawało mi się, że jestem w jesieni w pasiece, kiedy każda pszczoła gotowa ciąć żądłem. Brr... jak ja się ich boję! Pani Markham wciągnęła mnie do towarzystwa Świętego Salezego. Mówiła mi, że i ojciec jest członkiem.
— Może być. Ciągle mi każą płacić i wszędzie moje pieniądze są mile widziane.
Machnął ręką.
— Udają, że coś robią i chcą być w Kurjerku wydrukowane. Markhamowej nie można odmówić.
Wrócili do domu. Andrzej na obiad się nie ukazał, na wieczór prezes miał winta. Kazia została sama.
Odczytała tego dnia otrzymany list od ojca:
„Moja jedyna pociecho! Dzięki ci za dobre wieści. Wszystkie moje troski są niczem, wobec myśli, że tobie może być źle, a żadna pomyślność nie zastąpi mi spokojnej pewności, żeś szczęśliwa i z losu zadowolona. Takem się trwożył, czy nie przebolejesz rozstania z wsią i dotychczasowem zajęciem. No, dzięki Bogu, dobrze ci, nie zawiodłem się na Sanickich. Cóż ci donieść! Babcia Bogucka trochę niedomaga, byłem u niej onegdaj, dopytuje się o ciebie i tęskni. Niewesołą ma starość, o Janku ani słychu, jeśli nie umarł, to źle o nim świadczy. Krótko mówiąc, przepadł!
U nas żniwa skończone, lokomobile już dymią przy stertach, świetna pogoda sprzyja. Brak mi ciebie na każdym kroku, ano, co się stało, stać się musiało! Zdaje mi się, że wpadnę temi czasy do was, zobaczyć ciebie na własnem gospodarstwie i ucieszyć się twem szczęściem naocznie. Tymczasem całuję cię i błogosławię, dziecko kochane!“
Przeczytała i opuściwszy ręce i papier na kolana, zadumała się, patrząc w próżnię.
A próżnia ta wypełniła się szerokiem morzem ściernisk złotych, gajów już żółknących i przestrzenią bladego, jesiennego błękitu. Powietrze pełne było zapachu świeżo ruszonej pługiem roli i echa od dudnienia wozów i parskania koni i piosenki, którą nucił Stacho Skowronek, wracający „do dom“. Szczęśliwy Stacho, mógł wrócić.
Porwała ją taka tęsknota, żal, ból fizyczny prawie, że się wzdrygnęła, przycisnęła ręce do piersi i zgryzła usta, by nie jęknąć.
Goryczy, wstrętu, nudy, pełna była po brzegi dusza.
— Nie wytrzymam! — szepnęła rozpacznie.
Wzrok jej padł na list i po chwili poczęły na papier padać gorące łzy. Musiała wytrzymać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.