Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Wyprawa po nogę.

Silas Wegg, zostawszy nadwornym lektorem spadkobiercy Johna Harmon, zwijał z tego powodu swój stragan o godzinę wcześniej. Jego kącik pod murem bywał o tej porze dziwnie ponury i wilgotny, a przytem dochód, jaki mu przysparzała jego nowa posada pozwalał mu na małe dogodności i na śmiałe marzenia.
Szedł pewnego dnia w stronę willi Boffenów, ale nie śpieszył zbytnio, bo zrozumiał już, że powinien spóźniać się umyślnie, aby oczekiwano na niego z tem większą niecierpliwością. Szedł więc powoli, a po drodze snuł plany na przyszłość i powziął ważne postanowienie.
— Wobec stosunku, jaki łączy mnie teraz z Boffenami, a który będzie wkrótce jeszcze bliższy, nie mogę zostawiać mojej nogi tam, gdzie się obecnie znajduje, to byłoby nieprzyzwoicie.
Rzekłszy to, skręcił w ulicę, zamieszkałą przeważnie przez jubilerów. Silas Wegg lubił oddawna tę ulicę, mimo, że nastręczała mu ona wcale poważne pokusy. Ileż to razy marzył, jakby to dobrze było stać się nagle niewidzialnym i oddalić się stąd bezkarnie, unosząc z sobą parę garści drogich kamieni i złotych zegarków, bez względu na uczucia, jakie wypadek taki obudziły w prawych właścicielach wzmiankowanych kosztowności. Nie mógł myśleć bez wzruszenia o pracujących tu rzemieślnikach, których ręce oszlifowują nieustannie perły, dyamenty i złoto. Nie dziw, że ręce te stają się tak drogocenne, że nawet woda, w której je myją, oddawana bywa do ralineryi dla odszukania w niej kosztownych opiłków.
Nie do ich to wszakże sklepów kierował dziś swoje kroki Silas Wegg. Minąwszy ulicę jubilerów, zawrócił w błotnisty zaułek, gdzie pomiędzy szopą handlarza psów, a sklepem cyrulika znajdowało się okienko, słabo oświetlone jedną świecą. Okienko to było oknem wystawowem, gdzie na froncie stały dwie wypchane żaby, trzymając w łapkach pałasze, jakgdyby zamierzały się pojedynkować. Tu właśnie zmierzał Silas Wegg, a odszukawszy drzwi, wsunął się do sklepu, któremu owo okienko służyło za wystawę. Miejsce, do którego wszedł, było czarną otchłanią, w której, prócz świecy palącej się na oknie, błyskał jeszcze jeden punkt świetlny daleko w głębi podłużnej izby. Punktem tym była druga świeca, zatknięta w lichtarzu, stojącym na ladzie. Blask jej padał na bladą, znużoną twarz, uwieńczoną pióropuszem rudych włosów.
— Dobry wieczór, panie Wenus — rzekł, wchodząc Silas Wegg — czy poznaje mnie pan?
Ruda czupryna poruszyła się, a blada twarz spojrzała na niego znużonemi oczyma.
— Tak, owszem, przypominam sobie.
— Jestem Silas Wegg.
— Wiem już, wiem, amputacya w szpitalu, drewniana noga, siadaj pan i zagrzej się.
Silas Wegg usiadł na przewróconej pace, stojącej niedaleko małego piecyka. Odetchnął, wciągając w siebie powietrze sklepiku, które było mieszaniną wyziewów skóry, tłuszczu, pierza, kleju, gumy i piwnicznej stęchlizny.
— Napijesz się pan ze mną herbaty? — zaproponował gospodarz.
Wegg nie odmawiał nic z zasady, zgodził się więc i na to. Ciemność, panująca w sklepie, nie pozwoliła mu zdać sobie sprawy, skąd Wenus wydobył drugą filiżankę, stawiając mu ją prawie pod nosem.
Równocześnie zauważył ładnego, wypchanego ptaszka, pochylonego dzióbkiem nad spodkiem gospodarza. Co więcej, oczy jego, oswajając się z ciemnością, poczyniły stopniowo cały szereg odkryć: a więc dziecko hinduskie, przechowane w spirytusie, spreparowany szkielet, jako też różne poszczególne członki ciała ludzkiego.
— Ale, ale! — rzucił od niechcenia Wegg — co się też stało z moją?...
Mówiąc to, wskazał palcem na swoją zdrową nogę.
— Nic się nie stało.
— A więc jest wciąż jeszcze tutaj?
— A jest.
Wiadomość ta uradowała Silasa Wegg, mimo, że tego nie okazał.
— Dziwna rzecz! — zauważył — i dlaczegóż to?
— Nie wiem, doprawdy — odparł na to preparator-anatom, — ale noga pańska nie dała się zastosować do żadnego szkieletu, nie podchodzi i koniec.
— Cóż u dyabła? panie Wenus — odrzucił Wegg z niejakiem rozdraźnieniem — musi się to nieraz zdarzać w pańskim fachu.
— Zdarza się to nieraz z kłębami, ale bardzo rzadko z resztą członków. Skoro preparuję szkielet, złożony z różnych części, wiem z góry, że czekają mnie trudności, o ile chodzi o sam tors, ale co się tyczy członków, dobieram wcale łatwo. Oto niedawno posłałem do szkoły rysunkowej prawdziwe arcydzieło, idealny szkielet kobiecy. — Jedna noga była angielska, druga belgijska, a reszta członków należała do ośmiu różnych narodowości, a przecież całość wypadła znakomicie, a tymczasem pańska noga nie dała się z niczem zespolić.
Słysząc to, Wegg, trochę zadąsany, patrzył na swą zdrową nogę niedowierzająco.
— Pokażę panu zaraz wzorowy mode! — mówił anatom. — Widzisz pan to?
— Założyłbym się, że to nie jest noga angielska — rzucił lekceważąco Wegg.
— Naturalnie, że nie, ta noga należy do dżentelmana francuskiego — tego oto.
Wegg odwrócił się z uczuciem człowieka, który ma być przedstawiony cudzoziemcowi.
— Jeszcze się nie urodził Francuz, do którego chciałbym być podobny — stwierdził z przekonaniem.
W tej chwili rozklekotane drzwi otworzyły się z łoskotem i wpadł przez nie mały chłopczyk, który stanął przed ladą.
— Przyszedłem po mego kanarka, czy już gotów?
— Trzy szylingi i dziewięć pensów — odparł artysta.
Dzieciak położył na ladzie cztery szylingi, mister Wenus rzucił dokoła stroskane spojrzenie, szukając owego ptaszka.
Podniósłszy świecę dla poświecenia mu, Silas Wegg ujrzał z pewną trwogą półeczkę, zastawioną spreparowanemi rękami, które zdawały się grozić mu wszystkimi rozstawionymi palcami. Z pomiędzy tych kości wydobył anatom mały kloszyk szklany, pod którym tulił się wypchany kanarek.
— Patrz, kawalerze! zupełnie jak żywy — rzekł, podając go chłopcu. — Posadziłem go umyślnie na gałązce, jakgdyby miał za chwilę frunąć. A szanuj go, kawalerze, bo to ładny okaz.
Chłopak zagarnął resztę i otworzył już drzwi, ciągnąc za pasek rzemienny, przybity do nich w tym celu, gdy nagle właściciel sklepu rzucił się za nim, wołając:
— Oddaj mi ząb, hultaju, zabrałeś mi ząb razem z pieniędzmi.
Dzieciak spojrzał na zawartość swego woreczka i znalazł w nim żądany przedmiot, który rzucił na ladę z należną pogardą.
— To wcale nie ja zabrałem ten ząb, pan mi go sam oddałeś razem z groszakami. Po co mi pański ząb? czy ja nie mam dosyć własnych.
— Nie unoś się karygodną pychą, młodziku — rzekł patetycznie Wenus — nie domyślasz się nawet, jakiby z ciebie wyszedł drobiazg, gdybym spreparował kiedy twój szkielet.
Uwaga ta oddziałała skutecznie na chłopaka, który znikł, jak kamfora.
— Ten ząb musiał wypaść z szufladki — żalił się Wenus — pełno tu ich wszędzie, wczoraj znalazłem dwa w mojej cukierniczce.
Po odejściu chłopaka artysta-anatom westchnął, a podniósłszy w górę świecę, przesuwał jej światło po rozmaitych dziwacznych przedmiotach, które wynurzały się z ciemności, to znów pogrążały w niej, jakby jakie widziadła.
Widziadła te przesuwały się kolejno przed wzrokiem oszołomionego Silasa Wegga, który patrzył na nie z ciekawością, zmieszaną ze zgrozą. Były to różne kości, wypolerowane gładko, aż do białości, wysuszone skórki, oczy porcelanowe, mały Hindus w spirytusie, wypchane ptaki, koty, i psy, szkielet dżentelmana francuskiego i t. d.
— A gdzie moja noga? — zapytał wreszcie Wegg.
— W składzie, w dziedzińcu, mówiłem już panu, że nie mam żadnej pociechy z pańskiej nogi, prawdziwie należało mi ją zostawić w szpitalu.
— No! nie kupiłeś jej pan zbyt drogo.
Nie przypominam już sobie ile za nią zapłaciłem, bo to było hurtownie, rozumie pan.
— A gdybym ją chciał odkupić, ilebyś pan za nią żądał?
— Muszę się namyśleć.
— Wszak sam pan mówiłeś, że moja noga niema wielkiej wartości.
— Nie można jej z niczem złożyć, a że właśnie dlatego, wybacz pan, może być ceniona, jako objaw monstrualny.
Silas Wegg odpowiedział na to oburzonem spojrzeniem, ale potem opanował się i próbował dobić targu.
— Widzi pan, znalazłem teraz taką posadę, że wkrótce będę mógł zająć stanowisko, stosowne do mojej wartości i dlatego chciałbym odkupić moją nogę, bo nie wypada dżentelmenowi mieć członki rozrzucone po świecie, jedne tu, drucie tam, rozumie pan?
— Tak, a więc chcesz pan kupić zaraz swoją nogę?
— To nie, ale wkrótce już będę mógł.
— A jeżeli tak, odłożę ją dla pana i będę czekał, może pan liczyć na mnie, że jej nikomu nie sprzedam, jestem rzetelny człowiek i poczekam do czasu, w którym pan będziesz w stanie wypłacić mi honoraryum.
Tu artysta-anatom westchnął znów i nalał sobie nową filiżankę herbaty.
Silas Wegg, uradowany przyrzeczeniem, postanowił okazać współczucie człowiekowi, który miał w posiadaniu jego nogę.
— Zdaje mi się, że pan masz jakieś zmartwienie, panie Wenus. Czy interesa źle idą?
— Nigdy nie szły lepiej.
— Znużyłeś się pan pracą, masz już tego dosyć, a przytem może już i ręka trochę ociężała?
— Nie zgadłeś, panie Wegg. Idzie mi wybornie, rękę mam lekką, jak piórko, ci, którym na tem zależy, znają mnie jako pierwszego w Londynie anatoma. Mam więcej roboty, niż nastarczyć mogę razem z moim pomocnikiem.
— A więc powinieneś się pan czuć zadowolonym.
— Cóż stąd? panie Wegg, cóż stąd. Jestem, jak człowiek zbłąkany, który, wdrapawszy się z trudem na szczyt drzewa, dostrzega u stóp swoich pustynię bez wyjścia. Tak właśnie jest dziś ze mną.
— Cóż to być może? — pytał Wegg.
— Mam lat 32 i jestem kawalerem, chciałbym się ożenić, a ta, którą kocham, godna jest miłości monarchów.
— Rozumiem, nieczuła piękność.
— Nie to, panie Wegg, nie to. Nie podoba się jej moje zajęcie. „Nie życzę sobie” — pisała do mnie, — „aby ktoś patrzył na mnie ze stanowiska szkieletów i liczył nieustannie moje kości”.
— Czy nie wie, jakie dochody przynosi panu to zajęcie?
— Owszem wie, ale to nie zmniejsza jej obrzydzenia.
— To rzeczywiście położenie bez wyjścia,
— Pomyśl pan tylko — kończył mister Wenus, wychylając ostatni haust herbaty. — Doszedłem już do takiej doskonałości, że gdyby dziś przyniesiono mi naprzykład pana w worku, rozebranego na części, złożyłbym natychmiast pański szkielet, nie patrząc, dotykaniem tylko rozpoznałbym każdą najmniejszą kosteczkę, żebra, mostek, obojczyk. Każdą, mówię, kosteczkę, tak, że sam byś pan był zdumiony i uradowany. I to teraz, gdy zostałem niezrównanym artystą w swoim fachu, ona mi go każe rzucać.
— To bardzo smutne — potwierdził Wegg.
— Nie dziw się pan, że piję tyle herbaty — mówił dalej artysta-anatom — to jedyna pociecha w moich zmartwieniach.
Rzekłszy to, pochylił znów nad parującym samowarkiem napiętnowaną rozpaczą twarz, która wychylała się z pomiędzy kłębów pary, jak niegdyś imienniczka jego bogini z lekkich oparów piany morskiej.
— Nie zatrzymuję cię, panie Wegg, wiem, że obcowanie ze mną nie jest wesołe.
— Ależ nie — pośpieszył zaprzeczyć Silas Wegg — zostałbym tu jeszcze dłużej, ale muszę śpieszyć do więzienia Harmonii, już i tak spóźniłem się.
Do więzienia Harmonii, to pan tam chodzisz?
— A jakże! — potwierdził Wegg, prostując się — otrzymałem posadę u spadkobiercy Johna Harmon.
— A! w takim razie przebywasz pan w zagrodzie, gdzie złoto obracają łopatami.
— Tak, tak, to też nie dziw się pan, że i ja, no! ale panu nie trzeba mówić, pan to pojmujesz bez słówka. Przepych, mówię panu. Ale skąd pan ich znasz?
— Stary Harmon przychodził tu często z różnemi skorupami, które odnajdywał w swoich śmieciach, musiałem mu oceniać każdą rzecz. No, teraz leży biedak już w grobie, pochowany jest tu blisko, pan wie.
Silas Wegg nie miał pojęcia, gdzie jest pochowany stary Harmon, ale udał, że wie.
— Odnalezienie zwłok jego syna interesowało mnie bardzo. Wtedy jeszcze ona mi nie odmówiła, to też mam nawet tu... ale mniejsza o to.
Wenus podniósł był swoją świecę, jakby chciał oświecić jakiś przedmiot, ale zmienił widocznie zdanie, bo opuścił ją, zanim Wegg zdał sobie sprawę, o co chodzi.
— Stary był bardzo znany w naszej dzielnicy, opowiadano o nim, że zakopał skarby w swoich śmieciach.
— To bajki! — zawyrokował Silas z miną doskonałe wtajemniczoną. — No, ale dobranoc, muszę już iść.
— Nie zatrzymuję pana, panie Wegg.
Pożegnali się uściskiem dłoni, a gdy Silas Wegg obejrzał się raz jeszcze, zamykając drzwi, zauważył ze zdziwieniem, że wszystkie przedmioty, spreparowane przez anatoma-artystę, zadrżały nagle, jakby zgalwanizowane, począwszy od hinduskiego niemowlęcia, aż do psów, kaczek i wypchanego gila, stojącego przy filiżance pana Wenus, Chwilę potem drewniana noga Silasa Wegg stukała już o bruk, niosąc go do willi Boffenów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.