Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku
Rozdział III.
Wydawca T. Glücksberg
Data wyd. 1845
Druk T. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
25 Czerwca. Prawutyn. Pamiątki po J P. Woroniczu Arcy-Biskupie i Prymasie. Huta, Korczyk, Tartak w lesie Szepetówka, Mogiła, Horodyszcze, Hryców i t. d. 26, 27 i 28 Czerwca.
25 Czerwca.


Są miejsca, które człowiek taką czcią otacza, że ich tknąć piórem nie śmie. Do takich dla mnie należy Prawutyn; jednakże nie wspomnieć w tak szczegółowym dzienniku podróży, o nim, byłoby grzechem; bo w nim oprócz tego, co jest dla serca mojego, znajduje się także wiele zajmującego dla wszystkich. — Nieodżałowanéj pamięci Wojciech Woronicz zamknął w nim, za życia swego jeszcze, pamiątki, jakie mu się dostały, po rodzonym jego bracie wielkiéj pamięci Biskupie krakowskim, potém Prymasie Królestwa, Janie Pawle Woroniczu.

Ilekroć patrzę na wizerunki tego wielkiego poety i Arcykapłana, tak nierozerwanie z całą przeszłością wiążącego się węzłem charakteru swego i świętości —; ilekroć to poważne a łagodne, piękne a smutne oblicze, na martwém płótnie oglądam, tyle razy płaczę, żem go żywego nie widział, nie słuchał, i że mi się dostało, podziwiać go i czcić dopiéro po śmierci.
Z niedawno zgasłych wielkich mężów, z niedawno zgasłych poetów, co się wiązali silnie z przeszłością, a wzbudzili najmocniéj współczucie żyjących z niémi — postać to najpoważniejsza, największa, najsilniéj i najsamoistniéj poetyczna, najbardziéj nasza. Ktoż nie czytał jego pieśni, jego Sybilli, ułamków Assarmota; komu on westchnienia i łzy nie wydarł, kogo nie poruszył do głębi?
A jednak, w chwili, gdy to piszę, jak rzadki głos wspomni jego zasłużone, nieśmiertélne imię? jak mało o nim pamiętają? Jak go nie pojęto, a co gorzéj, może jak haniebnie prędko zapomniano? Nie mamy dotąd, porządnéj, pełnéj edycji dzieł jego, nie mamy ich wszystkich w ręku, nie możemy nawet ocenić, jak powinniśmy. Ciężki to grzech, żeśmy się dotąd o to nie postarali. Woronicz był niechybnie w ostatniéj epoce sam jeden z Brodzińskim, najbardziéj narodowym poetą; wszystko co wyśpiéwał, z wielkiéj duszy uczuciem przejętéj płynąc, składało się w dziwnie energiczne obrazy. Każde jego słowo, maluje go, każda pozostałość po nim, dopełnia tego obrazu.
Całe życie Jana Pawła, było pieśnią w pół wieszczą, w pół smutną; jedną stroną do przeszłości, drugą do terazniejszości skarlałéj i smutnéj zwróconą. — W pałacu Biskupów krakowskich, w Krakowie, widzisz co krok tego człowieka; bo myśli swoje, uczucia swoje, ręką Stachowicza wyrył na wszystkich ścianach gmachu. Co go tylko otaczało, świadczy jakim był, co myślał i jak czuł głęboko. Nié ma szczątku z jego puścizny, coby nie dopełniał obrazu tego wielkiego człowieka, téj historycznéj postaci, mającéj z laty wyrosnąć jeszcze.
W Prawutynie kilka mianowicie pamiątek po nim zastanawia. Piérwszą jest dar Kapituły krakowskiéj, z daru jéj niegdyś uczynionego przez Królowę Jadwigę; Ołtarzyk domowy, niegdyś własność téj bohatérki poświęcenia — z kości słoniowéj wyrobiony, w ramach z okiennicą, poźniéj dorobionych, zamknięty. Na wierzchu ich napis świadczy, że Ołtarz ten do Królowéj Jadwigi należał. We wnątrz na axamicie w górze krzyż, poniżéj medaljony, a w dole na czworo rozdzielona płaskorzeźba, w gotyckich ozdobach, cztéry sceny z życia Chrystusa wyobrażająca. Jest to pamiątka, i Sztukę obchodząca i narodowa i familijna w ostatku. Portrety Prymasa składają drugą puściznę, trzecią obrazy. Jeden z nich mianowicie zasługuje na uwagę — Malował go Stachowicz, i zdaje się być nie skończony; lub myślą bydź tylko do większego. W nie wielkiéj obszerności ramach: u góry jest Matka Najświętsza Częstochowska, po niżéj w kilku rzędach klęczą, wszyscy Święci Patronowie i Męczennicy polscy, począwszy od śś.: Stanisława, Kazimiérza, Wacława, Florjana, Wojciecha i t. d. aż do Zakonników różnych i wszelkiego stanu świętobliwych ludzi. U stop każdego w obłoku, nie dostrzeżonemi głoski, napisane Imię świętego. — Pomysł tego obrazu niechybnie jest Jana Pawła, zawieszony był w jego pokoju. Nic tu nie powiémy o rękopismach, najdroższéj pamiątce Jana Pawła, bo te teraz się jeszcze nie znajdują w Prawutynie. Może poźniéj szczęśliwi będziemy i ujrzymy je wydane na świat. Jeden z kałamarzów po wielkim poecie, stał się teraz naszą własnością — chowamy go jak relikwję.
Ponieważ życie Jana Pawła, mało bardzo jest znane u nas, nie od rzeczy tu może będzie, króciuchno je przypomnieć, wedle pięknéj biografji ś. p. Kazimiérza Brodzińskiego, który umiał ocenić narodowego wieszcza.
Jan Paweł Woronicz urodził się na Wołyniu z ojca Jana i Marjanny z Kmitów, roku 1757. Piérwsze początki nauk odebrał u Jezuitów w Ostrogu i tamże wstąpił do Zakonu, obrawszy życie, do którego czuł nieprzełamane powołanie. Uzupełnił nauki w Warszawie u XX. Missjonarzy, i po kassacie Zakonu, zwrócił na siebie jako poeta, jako Kapłan, oczy miłośników nauk, a szczególniéj naówczas Kaspra Cieciszowskiego, Biskupa kijowskiego. — Szczególniéj, powiada Brodziński, zwrócił uwagę, wiersz jego, na Salę marmurową w Zamku królewskim. Słusznie biograf powiada, że utwór Jana Pawła, porównany z Odami Naruszewicza i Kniaznina, daleko je uczuciem zostawuje za sobą. Do utworów młodości należą także owe pieśni wiejskie 1782 roku w Osiecku wyśpiewane, których świéżości dość się wychwalić nie podobna. Ale sława poetyczna Jana Pawła, w ciągu panowania Stanisława, zostawała w cieniu; daleko mniéj od niego jéj godni, okryci byli blaskiem, gdy skromny i obowiązkom swego stanu oddany Kapłan, ceniony mianowicie jako duchowny, nie sięgał nawet po wieńce. Oceniony nareszcie, i począwszy zawód wyższy, dający mu przystęp do dworu królewskiego; Jan Paweł wyrzec się go musiał wkrótce, nie umiejąc go pogodzić z prawością swego niezłomnego charakteru. W czasie rozbioru, usunął się i żył na wiejskiém Probostwie, naprzód w Litwie, poźniéj w Kazimierzu, nareszcie w Powsinie, blizko Wilanowa.
Tu Jan Paweł obowiązki Kaznodziei, dopełnił z rzadką, i jemu tylko właściwą gorliwością i zastosowaniem się do stanu umysłów i ludzi. Wiejskie kazania Woronicza, są cudne abnegacją genjuszu, co się z nadzwyczajną sztuką serca, zniża do pojęcia słuchaczów swoich. „On przyszły najwyższy Kapłan na ziemi polskiéj, powiada Brodziński, zajęty jest dobrem swojéj gromadki, jakby całego narodu, ów przyszły mowca najznakomitszy w stolicy, którego głos towarzyszył wszystkim pamiętnym uroczystościom narodu; z tém samém natchnieniem religijném i mowczem, obchodzi Święta swéj Parafji i wymową rozrzewnia.“
A jednak pomimo prostoty swéj, gdy przemawia do wieśniaków, jest tak wielkim i poetycznym, iż trudno mu z całą sztuką i wyniosłością Kaznodziejom dworów królewskich, dorównać. Co to naprzykład za zwrot cudny, który cytuje Brodziński, jaka w nim uroczysta, smętna, prorocza powaga i namaszczenie!
„— Rozrzewnienia zataić nie mogę — że rzuciwszy okiem na te zwaliska i obaliny, na te zabytki bogobojnych rodziców waszych, wcale inną postać znajduję tego Miasta i Kościoła, od sławnéj i okazałéj postaci, któréj z dawnych dziejów i rozmaitych dowodów nauczyłem się. I toż to jest miasto, niegdyś ozdobne i sławne po ziemi całéj? Tenże to Kazimiérz, któremu jeden z największych Królów, imię i początek nadał? Wyż to potomki owych poważnych miasta tego obywatelów, których starożytne nagrobki przypominają? – Odmieniło się wszystko i co mówił Prorok o Jerozolimie, prawdzi się co do litery o nas: Zagrzęzły i zawisły w ziemi bramy i mury ich. Umilkli starzy i głowy posypali popiołem, poklaskiwali przechodzący przez drogę, poswistywali i potrząsali głową, mówiąc: — I toż to jest miasto?? —“
Od roku 1796 do 1809, utworzył Jan Paweł większą część najznakomitszych swych poezji: Świątynią Sybilli, trzy pieśni Lechiady, Hymn do Boga, Assarmota... W sędziwym już wieku, pisze Brodziński, i w stanie ciężkich swych cierpień, z żalem często wspominał Woronicz, iż poematu — Jagiellonida, który go najwięcéj zajmował, którego plan szczegółowy dokonał, uskutecznić nie mógł; żalił się oraz, że go przyjaciele namowami swemi do innych prac skłonili.“
Słusznie daléj uważa tenże, iż Woronicz, byłby stanął w rzędzie najcelniejszych jenjuszów, obok Danta i Miltona, gdyby był wszystkie siły swoje, na wylanie i dokończenie dzieł ważnych, poczętych, poświęcił. — „Wychowaniec saméj tylko Religji i narodu, z Bibliją i kroniką w ręku, nie zwracając uwagi na postęp i zdanie nowego świata, wzniosły w starożytnéj prostocie swojéj, sam jeden stoi w swym czasie, jak nad gruzami zapomnianego Kościołka stary modrzew, wieczną zielonością i szumem swoim, do dumań wzywając.“
Po utworzeniu W. Xięstwa Warszawskiego, wezwany do Rady Stanu, wsławił się tu jako mowca nieporównany — On jeden po Skardze odziedziczył tę tajemniczą wielkość połączoną z prostotą, któréj sztuką dosiądz nie podobna, którą tylko serce daje.
W r. 1815 Biskup krakowski, poźniéj Arcy-Biskup, Prymas Królestwa, na tych dwóch stanowiskach wielkich, godnym ich się ukazał; już talentami i jenjuszem, już prawością niepokalaną charakteru — Ale niedługo dano było, cieszyć się nim krajowi. Zwątlony chorobą, napróżno zdrowia u wod szukając, przeniosł się do wieczności 1829 roku w Wiedniu. Zwłoki jego, wedle życzenia, sprowadzone do Krakowa, z najwyższą czcią tam pogrzebione zostały.
Wiele pism jego nie pokończonych, pozostały czekając, aż je ręka czyjaś — z ukrycia na świat wyniesie – Jakkolwiek nie dokonane, ważną one będą dla Literatury zdobyczą; i pozyskania jéj, jak najrychlejszego, pragniemy najgoręcéj.
Nazajutrz nad wieczorem, musiałem opuścić Prawutyn i w dalszą jechać drogę, do Kisiel, gdzie mnie czekano, z wyjazdem do Odessy. Droga wiodła mnie na Hutę, lasami do Szepetówki, dokąd chciałem na noc zdążyć. Jeszcze się nie zmierzchło, gdym był między Hutą a Korczykiem; na lewo w dość znacznéj odległości od drogi, postrzegłem jakiś okop, jakby wał obozu, lub starego Zamczyska. Zanotowałem go sobie, ale nie wiedząc coby znaczył; dopiéro poźniéj doszedłem jak mi się zdaje jego przeznaczenia i pochodzenia. Wspomina bowiem sam Twardowski[1] jako:

Wódz jeden (kozacki) uszedł do Korczyka,
Czego nasi zarazem doszedłszy z języka
Poszli tam téjże nocy i on z nim spalili
Jego przecie samego znowu wypuścili.
Wszakże korzyść dostaną ogniowi odjęli
Armatę i chorągwi jedenaście wzięli.

Zdaje mi się właśnie, że to o tym, a nie innym Korczyku mowa; okop ten może wskazywać miejsce starego grodziska lub sadyby, która poźniéj daléj się po pożarze przeniosła ze zgorzeliska, wedle zwyczaju wieśniaków. Wieś ta należy teraz do XXżąt Sanguszków, co łatwo poznać, po budowie karczmy, nawet, po wrotach i dachówką krytych strażniczych budkach, przy wisznicach wychodzących na łany. Odtąd już, aż do Szepetówki, jedzie się ziemią Lubartowiczów, po szerokiéj i dość dobréj drodze. Mnie słońce w Korczyku już zapadać zaczęło, a gdym na groblę wyjechał, kierując się daléj, już pastuszkowie na nocleg konie wiedli, xiężyc w pełni, zastępca słońca, wypłynął na niebiosa i przyświécał, razem z łuną zachodnią — wjechałem w piękny i gęsty las, który czerwcową wonią świéżości i wiosny, cały oddychał. I ja szeroką piersią połykałem to powietrze, tak czyste, tak zdrowe, zapachem rozkwitłych kwiatów i rodzinnéj ziemi przesiękłe. Noc była cicha, srebrzysta, pachnąca, roskoszna, słowiki ją śpiéwały koło mnie; wolno ciągnąłem się zaroślami i lasem; a gdy już xiężyc dobrze wypłynął na niebo, dojechałem do tartaku w lesie, gdzie karczemka nad stawem, otoczonym borem zewsząd i kilka chatek stoi. Oświeconemu xiężycem w pełni, tak mi się obraz dzikiego ustronia, ciszy głuchéj przerywanéj tylko piłą tartaku i krzykiem kaczek dzikich podobał, żem nie chcąc dojeżdżać do Szepetówki, postanowił tu zanocować. I nie żal mi było tego postanowienia, w miasteczku gwar, żydowstwo, niepokój; tu wieś, cisza, głuchy las — i tak swobodnie można było usiadłszy na progu, dowoli się napatrzać pięknemu stawowi, całkiem parami pokrytemu, czerniejącym po nad brzegami jego lasom, — oddychając powietrzem pełnem, woni wieczornéj.
26 Czerwca. Nazajutrz ze wschodzącém słońcem, zapisawszy w mój album, widok tego stawu i lasu naprędce; ruszyłem do Szepetówki. Spiące jeszcze przejechałem miasteczko, dążąc do Horodyszcza. Kilku jednak chorych, już po ogrodzie przy łazienkach mineralnych, przechadzających się, postrzegłem. Minąwszy łazienki i nowe jakieś pozaczynane budowy, mające zdobić miasteczko, posunąłem się ku Horodyszczu; ale udawszy się zbyt w prawo, zbłądziłem i nałożywszy w nie ciekawym stepie z milę drogi, zawrócić musiałem na lewo.
Nie żałowałem jednak tego obłędu i straty czasu, znalazłszy nie daleko Horodyszcza, oryginalną i niezwyczajnych kształtów, starą mogiłę do odrysowania (złożoną jakby z dwóch części: podstawy i ostro-kręgu na niéj stojącego); — potém samo Horodyszcze, już z nowéj i nieznajoméj, oglądając strony. Dawny Klasztor XX. Karmelitów, ukazał mi się na tle zarosłych krzakami gór, wysoko wznosząc dwie swe wysmukłe wieżyczki i białe mury Kościoła, z otaczającemi go zabudowaniami.
Nie mogłem wytrzymać, żeby nie rysować, korzystając radośnie z dosyć smętnego porwania się uprzęży, siadłem przenosić na papier Horodyszcze i choć z téj strony mniéj ono może ładne, bo pozbawione wody, któréj wcale ztąd nie widać, a dojeżdżając zwykłą od Szepetówki drogą, staw się u stop wzgórza rozléwa.
O Horodyszczu i podaniu do tutejszéj Cerkwi przywiązaném, mówiłem we Wspomnieniach Wołynia[2], tu już więc zamilczę.
Minąłem je też spiesznie, ciągnąc się lasem w step ku Hrycowu miasteczku Grocholskich, gdzie mi się zachmurzyło niebo, ogromnemi okryło się obłoki, wiatr zadął — i popaski już czas było — Czemu też to nié ma aby jednéj ludzkiéj karczmy w Hrycowie; wierzę i jestem przekonany o gościnności dziedzica, coby zapewne rad każdego podróżnego ku sobie pociągnąć i przyjmować; ale pomimo tego, karczmę choć jedną wyporządzić, wcaleby nie zawadziło. Ja popasałem w dość lichéj izbie, którą nie mając nic lepszego do czynienia, wyrysowałem ze wszystkiémi szczegółami jéj gratów, brudów i akcessorji extra-żydowskich.
Chciałem wprawdzie wybrać sobie co lepszego do rysowania, ale wiatr nosił takie tumany pyłu, i tak miotał papierem, że niepodobna było, stać chwili pod otwartem niebem; z okna zaś nic widać nie było, prócz jakichś, wcale nie ciekawych kletek. — Tegoż dnia i na obiad jeszcze, stanąłem u piérwszego celu podróży — w Kisielach; — nadrapawszy się po górach, pokropiony od deszczu, przeprowadzany przez grzmoty, to na prawo, to w lewo warczące zdaleka. Następne dwa dni przebyłem oczekując, na wybór naszego towarzystwa w drogę — w Kisielach.
27 i 28 Czerwca. To piękne i smakownie ozdobione miejsce, zasiliło znowu album podróżny, który z radością widziałem coraz napełniający się pamiątkami. W Kisielach wiele jest wdzięcznych widoków; majątek ten bowiem jak wielka część Powiatu staro-konstantynowskiego, już zbliżonego ku Podolu, przypomina Podole w miejscach wielu.
Kraj ten nieraz przez Kozaków i Tatarów przeczwałowany i w perzynę obracany, w wojnach Chmielnickiego, często na drodze zniszczenia się znalazł; kraj posypany mogiłami, o których szczęściem zapomniał.







  1. Wojna domowa f. 49.
  2. Wspomnienia T. I. 183, 185.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.