Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku |
Rozdział | II. |
Wydawca | T. Glücksberg |
Data wyd. | 1845 |
Druk | T. Glücksberg |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następujący cały dzień spędziłem w miłém towarzystwie Kazimiérza. Układając na jutro drogę, z przyjemnością dowiedziałem się, że wiodła nas na Tajgóry, gdzie stary Zameczek oddawna wzbudzał moją ciekawość, a dotąd obejrzéć go lepiéj i szczegółowiéj, nie miałem zręczności. Kazimiérz mnie do Annopola przeprowadzić obiecywał, a jadąc na Tajgóry, mieliśmy zyskać widok Zameczku i drogę naszą skrócić.
24 Czerwca. Pogodny, wiosenny, zielony, cudny — wschodem słońca strojny, wszedł ranek Kupały, a my już z Kazimiérzem byliśmy witając go, w karjolce, która się posuwała przerzynając pasma pięknych gór kozich, jary i wąwozy — przez wsi u brzegów błyszczących blaskiem poranku stawów — ku Tajgórom. Po więcéj niż godzinnéj drodze, wychyliliśmy się z dębowego lasku, i ujrzeli przed sobą, na panującym po nad okolicą pagórku, mury starego Zameczku. Ściany jego, ciemno na błyszczącém wschodowém niebie malowały się, z górą zieloną, pokrajaną starym, dziś zrównanym po większéj części i darnią porosłym wałem. Na lewo, z drzew ciemnych wychylał się biały Kościołek z wywieszoną w téj chwili chorągwią odpustową na wieżyczce. — Obok dzwonnica, daléj wioska rozsypana w dole, drzewa i chaty szare.
Widok to był nęcący i stanąwszy w pośród drogi, poczęliśmy oba temperować ołówki, dobywać książek, nareszcie rysować. Ale coż to rysunek, co jest obraz niemy, przy widoku natury pełnéj życia, ruchu, zawsze jednéj, a coraz zmieniającéj wyraz twarzy, w poranek, w południe, na wieczor, na pogody i burze.
Odrysowawszy ten piérwszy widok ogólny, zeszliśmy z pagórka powoli, przez wieś, szukając wchodu na górę zamkową, do starych rozwalin. — We wsi cicho było — Starzec jakiś szedł z kijem w ręku, pozdrawiając nas —
— Sława Bohu!
Dziewczyna z wiadrami uśmiéchając się biegła po wodę, w białéj koszuli, z zaplecionemi włosy, ubranemi w czerwone kwiatki, widocznie na dzisiejsze święto strojna. Nawet spodniczkę miała barwiastą, jaskrawą.
U stóp góry w drzewach, stoi domek, nie wiém księdza, czy rządzcy. Minąwszy go, poczęliśmy się wdzierać na wały. Wysokie one jeszcze są i strome, a po nich wiodąca ścieżka pastuszków i dzieci, co się bawią na Zamczysku — dość niewygodnie wiła się ku górze. Zadyszaliśmy się dobrze, póki na górną fossę dostali, po pod ściany Zamku. Tu go okrążyć musieliśmy, aby doń wejść główną bramą, bośmy się znajdowali z tyłu, a wrota obrócone są ku południo-wschodowi.
Fossa zarosła cała kolącemi osty, pokaleczyła nam dobrze nogi, i nie jeden bolesno wesoły wykrzyknik wyrwała. Staliśmy w miejscu dawnego mostu, wprost głównego wejścia, na kupach gruzów. Pastuszek z kilką krowami, które wypędził na rosę, siedział milczący, drzémiący, sam jeden, w cieniu. Na widok szturmujących do Zamku, pokłonił się i z krowami swémi umknął. My odważnie posunęliśmy się przez sklepienie wrót wewnątrz.
Ruina — dziwnie upadła ruina, choć mury nie noszą wcale cech wielkiéj starożytności, i zapewne stawione, lub przynajmniéj znacznie odnawiane, bardzo jeszcze nie dawno być musiały. Architektura nad XVIII lub XVII wiek nie sięga; budowy jednak dwóch baszt narożnych głównego frontu, są pewnie daleko starsze.
Zameczek stoi na wierzchołku góry, i co najdziwniejsza, przeciw powszechnemu zwyczajowi, nié ma śladu, aby kiedy mógł być wodą oblany — Panuje on okolicy całéj. Zabudowany w nie wielki prostokąt, ale tylko we trzy ramiona: nie widać, aby czwarte kiedy exystować miało. I to także anormalne — To zaś skrzydło, które się zwraca ku nie zajętéj niczem stronie prostokątu, ma w sobie gęste strzelnice, jakby do obrony czwartego boku przeznaczone.
Na przeciw niego ku południu, stromo spada wzgórze, kilką stopniami w dół. Ta spadzistość góry, bronić ją musiała. Głębokie, kilko-piętrowe lochy, wszędzie się pod rozwalonemi izby ciągną, mogliśmy w nie kilkakrotnie zajrzeć, bo sklepienia w wielu miejscach széroko rozwalone, wzrok w ciemne, tajemnicze głębie puszczały. Na gruzach cegieł, porastały bogato, żywo, swobodnie, ogromne osty, towarzysze ruin, spadkobiercy zniszczenia. Weszliśmy w dolną okrągłą izbę lewéj baszty zamkowéj, w któréj jedna strzelnica, na umieszczenie działa przygotowana, dawała teraz dziwne światełko. Tynki jeszcze się tu trzymały sklepień, a w zachodniém skrzydle na nich nieforemne czerwono zarysowane malowideł szczątki pozostały, wyobrażające niepojęte przedmioty, niezgrabnie jedną farbą namazane. W jednym z tych obrazów rudi Minerwa narysowanych, zdawało się nam rozeznawać, przyjęcie gości przez gospodarza wychodzącego przeciw nim na ganek. Na innych były jakieś wojska. Ze skrzydła zachodniego, z którego nad głowami naszemi obrywały się cegły, padając z łoskotem pod nogi, stanąłem rysować wejście i wrota, dosyć ozdobne wewnątrz, i choć śpiesząc, pochwyciłem główny zarys téj pięknéj ruiny, w któréj jeszcze przed trzydziestą nie spełna laty, mieszkali ludzie. Pan E. Tarsza mieści w niéj scenę jednéj ze swych powieści nowych.
Schowawszy powtóre podróżne albumy i ołówki, spuściliśmy się ze strony odkrytéj i pozbawionéj ściany, dla obejrzenia studni, która na niższym stopniu wałów w téj stronie się znajduje. Studnia ta okrągła, bardzo pięknie obrobionym szarym kamieniem ocembrowana, dziś już zupełnie sucha, i ledwie na kilkanaście łokci głęboka, pełna teraz kijów, kamieni, gruzu — Może to była cysterna nie studnia; osądzić teraz trudno, i do znacznéj chyba dochodząc głębokości, wody w sobie zawierać mogła, któréj teraz śladu nie zostało. Pobłądziwszy jeszcze czas jakiś po zwaliskach, które uroczo do serca, swém posępném opustoszeniem przemawiały, zapisałem pod rysunkiem Tajgór, tych kilka wierszy na pamiątkę.
Trup to dzisiaj — z którego dzisiaj co godzina,
Czas — robak, ciało przegniłe wyjada,
A każda cegła, która z gzémsów spada,
Głosem proroczym przychodniom powiada —
Z wszystkiego w świecie trupy i ruina.
Z Zamków, narodów, z sławy i miłości,
Trup tylko — garstka popiołów i kości.
Nie mogłem się nic dowiedzieć o dawności i historji Zameczku w Tajgórach — Pośpiech w podróży, nie dozwolił mi z żalem moim, zajść do Proboszcza, któryby zapewne choć trochę mógł objaśnić. Sądzę jednak, że budowa początkowa musiała być bardzo stara, a nowe poprawy i restauracje przed ostatniém zniszczeniem, nadały jéj tę fizjonomją świéższą, jaką teraz nosi.
Tajgóry czy Tajkury, należały dawniéj do rodziny Pepłowskich, potém do Margrabiów Myszkowskich, potém do Bnińskich, do Sroczyńskich, do Głembockich, którzy zaciągnęli na nie pożyczkę w Banku hollenderskim, bardzo znacznéj summy; potém do Ilińskich. Zajęte przez skarb, który dług hollenderski przejął na siebie; powrócone świeżo Ilińskim zostały, z obowiązkiem częściowéj wypłaty długu. Nie dowiedzieliśmy się nawet żadnego z tych podań, jakie zwykle lud przywiązuje do gruzów, i musiałem przestając na zdobytych rysunkach, ograniczyć się niémi. Piekło już dobrze słońce, gdyśmy z Tajgór wyjeżdżali, daléj na Buhryn, ku Annopolowi się kierując.
O mieścinie Annopolu, (zapewne dawniéj noszącéj inne nazwisko?) o któréj mówiłem już raz we Wspomnieniach Wołynia, nie mamy nic do powiedzenia.
Miasteczko to, należące dziś do Jabłonowskich, w płaskiém położeniu, nie ładne, nie odznacza się niczém. Świéżo tylko odnowiony pałacyk bieleje w starym ogrodzie, którego piękne drzewa powiewają, zwieszone nad drogą. W miasteczku pusto coś i smutno. W karczmie, w któréj znowu popasać zatrzymaliśmy się, złapałem do albumu, oryginalnie głupowatą fizjonomją introligatora, jak w Buhrynie rozczochranego starca, cośmy go napotkali u karczmy, nie daleko przewozu. Pokończyłem także rysunki tajgórskie, póki świéżo jeszcze w pamięci miałem to miejsce, i mogłem, co brakło, dopełnić wykończeniem. Tu rozstaliśmy się z Kazimiérzem, który daléj już przeprowadzać mnie nie mógł, i ja posunąłem się ku Prawutynowi, a on nazad do domu.
Resztę dnia, szybko przebiegłszy Berezdów, i dostawszy się do Prawutyna, przepędziłem z częścią znaczną następującego, w tém miejscu.