Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku |
Rozdział | I. |
Wydawca | T. Glücksberg |
Data wyd. | 1845 |
Druk | T. Glücksberg |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
ducta sepersit.
Ze wszystkich sposobów opisywania podróży, nie wiém czy nie najlepiéj do smaku naszego wieku, to nowo-przyjęte, tyle krytykowane, (a czasem bardzo słusznie) poufałe zwierzanie się czytelnikom, wszystkich przelotnych swych wrażeń — Ono mu razem maluje kraj zwiedzany i człowieka, który nań patrzał. W wieku, w którym wszystkie indywidualności wyemancypowane, każda ze swą fizjonomją i właściwym charakterem, wysuwają się śmiało, bezwstydnie prawie, na literacką scenę; musiało następstwem konieczném, przyjść i do zmodyfikowania, staroświeckich suchych dzienników podróży. Dawne opisy wędrówek, były to sprawozdania z kraju i miejsc, z dziejów i badań czasem; ale rzadko i chyba wyjątkowo, malowały człowieka co je pisał. Autor, podróżny, występował w nich tylko podrzędnie, w nieodbicie potrzebnych miejscach, (naprzykład, gdy jak Coxe musiał z wielkiém swém strapieniem spać na słomie, jak Klaproth, pod gołém niebem nocować u Władykaukazu) w ogólności zaś, maskował się jak mógł, krył za swym przedmiotem i nie dozwalał swemu ja, zwracać na siebie uwagi, którą ściągał, na opisywane przedmioty. Samo zaś nawet postrzeganie przedmiotów, inném było wcale, inny punkt widzenia rzeczy, które ze strony urzędowéj nadewszystko oglądano.
Inaczéj jest i musi to być dzisiaj. Wszędzie ja tak wielką gra rolę, że nawet w podróży, wybitnie się maluje, często ze szkodą przedmiotu głównego; a sam podróżny, więcéj się daje poznać, od zwiedzanego kraju — Lepiéj to, czy gorzéj, postęp to, czy cofnienie? nie wiémy, badać nie myślimy, nie chcemy jednak ze swego wieku, czasu i obyczajów jego wystąpić; — i dla tego nie obiecujemy nic więcéj czytelnikom naszym, w następującym dzienniku przejazdki, nad sprawozdanie z naszych wrażeń, połączone z treścią poszukiwań i badań, i opisem miejscowości. Z pokorą prosimy, aby nam przebaczono, że większa część przejazdki po własnym kraju, zajmie się szczegółami o nim tylko! przekonani jesteśmy, że gdy wolno zagranicznym podróżnym, zwracać uwagę, jeśli się im trafi być u nas, na najmniejsze i małoważne drobnostki, najczęściéj źle pojęte i nie zrozumiane; tém bardziéj wolno nam, o sobie mówić i pisać, choćby najbardziéj szczegółowie. W tych drobnostkach nie wielkiéj na oko wagi, często się znajdzie ważniejsza nadspodziéwanie nauka, często one naprowadzą nas, na postrzeganie tego, co długo mimo oczu i uszu puszczaliśmy; dla tego tylko, że swoje.
Jeden z najdziwniéj i najmiléj oryginalnych pisarzy współczesnych[1] powiedział, nie pomnę gdzie, że szczególnym wypadkiem, wielce człowieka upokarzającym — wzbudza w nim ciekawość i zajęcie, to tylko, co jest od niego daleko, co trudne do widzenia, co nie wszyscy obaczyć mogą; tak właśnie, jak wszelką pożądliwość wzbudza to, co najtrudniéj jest osiągnąć.
Dla tego to (stara prawda) wszystko nas u obcych zajmuje, w obcym kraju ciekawi, gdy najbardziéj godnych zastanowienia przedmiotów, codziennie się nam przed oczy nawijających, nie mamy nawet chęci obejrzeć. Jest to wielka prawda i smutna dla człowieka, bo dowodzi, że nic nie czyni z przekonania, a najwięcéj z uprzedzeń. Częstokroć do rozbicia téj odrętwiałości i obojętności na własne, potrzeba, aby kto z za granicy przybywszy, ciekawości nam własne pokazał, zwrócił na nie uwagę naszą i nauczył je cenić; gdy zaś kto ze swoich dziwi się czemu, u nas będącemu, unosi nad czém, pospolicie zarzucony bywa śmiechem politowania — potrząsają głową i mówią: — Byłoż nad czém się unosić! o czém pisać!
Podróżujący po Szwajcarji, téj krainie Turystów, tak znanéj i zużytéj; po Anglji tak doskonale wyexplorowanéj pod wszystkiemi względy, nad Renem, co go tysiąckroć opisano, opisano i odmalowano, po krajachı wreszcie innych mniéj pięknych i ciekawych, mają prawo szczegółowemi, podróży swych dziennikami, nas częstować — podróżny po własnym kraju ledwie śmie usta, o bijących już gwałtem w oczy przedmiotach, otworzyć.
Ale maż być tak zawsze? — O! nie — wybaczycie, że powtórnie to już zabierzemy się opisywać wam własny kraj, nie żałując drobnostek i szczegółów, które zdaniem naszém, służąc do obrazu całości, są jego częścią konieczną — Ale czas już zacząć — zaczynajmy więc w Imię Boże.
Postanowiwszy odwiedzić Odessę i brzegi morza czarnego, dla kąpieli morskich, z których mi cuda obiecywano, dla rozigranych nerwów i dokuczliwego reumatyzmu; wybiérałem się z domu dnia 22 Czerwca — Ktoż nie wié, co to jest wybiérać się z domu? — Od 19 wyjeżdżałem, a wyjechać nie mogłem, od 19 to interess jakiś, to wynaleziony pretext umyślnie, zwlekał wyjazd, zawsze stanowczo odkładany na dzień następny. Porzucić żonę, dzieci, dóm, książki, ogród, trójnóg malarski — i wszystkie zaciszy wiejskiéj przyjemności i aby daleko szukać — czego? — zdrowia niby, trochę dystrakcji, a pewnie wiele zawodów, przykrości, niewygód — przerwać prace i zabawy, do których się nawykło — nigdy nie łatwo — Im bliższa była chwila odjazdu, tém dalszą widzieć ją chciałem — Ale nareszcie nadeszła nieubłagana, a człowiek posłuszny swemu postanowieniu, musiał jechać. Opisywać wam nie mogę, i pożegnania i wyboru i troskliwych żony przypomnień i wszystkich tysiąca drobnostek, przeprowadzających do progu, a potém daleko za próg — tęskném przypomnieniem. Ale jakże nie opisać choć króciuchno, miejsca, z którego wyjeżdżałem? Gdyby Gródek był na drodze, wszakżebym go wspomniał; wspomnę więc, choć z niego tylko, wyjeżdżałem.
O kilkanaście werst od Łucka, tego starego miasta Łuczan i Drewlan, Witolda i Swidrygiełły, gdzie Cesarz Zygmunt rzucił kość niezgody, między bracią Władysławem i Witoldem; o którego posiadanie kłóciły się przez kilkaset lat Polska i Ruś – Lubart z Kazimiérzem, potém Korona z Litwą – o kilkanaście werst od Łucka; w pagórkowatéj, gajami dębów, osin i brzóz ubranéj okolicy, na pochyłości wzgórzy, po nad zieloną łąką, przez którą srébrzystą wstęgą wije się rzeczułka — leży Gródek — Samo nazwanie miejsca, zwiastuje wam już starą siedzibę, jaką jest Gródek w istocie, i wszystkie w ogóle miejsca, zwane Horodyszczami, Gródkami, Horodcami. Tysiące tu odwiecznych śladów ludzkiego przejścia, ludzkich walk dawnych; skończonych próchnieniem w ziemi czaszek przebitych i strzał pordzewiałych i serc, co bojowały po nad ziemią; a zamiast żyć spokojnie sobie, żyły sławie i cudzym potrzebom podboju. — Na jednym końcu ku rzeczce, wałem otoczona, jest stara sadyba grodecka, zapewne bolesławowskich czasów sięgająca; — w drugiéj stronie nad błotami u téjże rzeczułki, drugie starsze, może jeszcze Zámczysko, porosłe staremi dęby, zapomniane i dziś nazwane Lisuchą — Oprócz tych dwóch grodków, jest jeszcze na wysokich pagórkach, mnóstwo stérczących mogił, a gdzie pługiem zaorzesz, gdzie się rydlem dotkniesz, wszędzie pokłady ludzkich kości napotykasz, leżące pod ziemią, jak nasienie zgniłe, z którego nic nie zeszło. W lasach dęby porosły na kurhanach odwiecznych, wytrzebiwszy zarośle dębowe, znajdziesz na polu mogiły, mogiły i kości wszędzie; na ostrowach po nad rzeczką, kupami orząc, wyrzucają czaszki ludzkie, wyorują pęki strzał z trzciny, z trójkątnemi żelezcami zerdzewiałemi — Ale walk, które to miejsce zasiały kośćmi, u ludu nié ma nawet wspomnienia, podania o nich żadnego — głucho. Tak dawno odbyły się walki i legły kości!
Miejsc nazwanych Gródkami jest dwa w Łuckiém, a mnóstwo po naszym kraju, w Galicji pode Lwowem, pamiętny śmiercią Jagiełły, nad Bugiem, dawniéj zwany Wolin wedle Naruszewicza, nadający imię ziemi wołyńskiéj, blizko Równego, na Podolu. W każdym z tych Gródków jest ślad dawnych wałów i Zamczyska; bo jego exystencji samo już nazwanie, jest dowodem.
Nasz Gródek, zarówno ze wszystkiemi okolicami Łucka i brzegami Styru, zasianemi Zamkami, horodyszczami, mogiłami, kośćmi, strzały; sięga dawnością swą bolesławowskich na Ruś pochodów — Pamiątką po nich, są mogiły liczne w Czekniu, Krupie, Szeplu, Usickich lasach, Połonce i całéj okolicy. Kroniki nasze wspominają wyraźnie o zaciętych walkach z Rusią, w okolicach Łucka po nad Styrem staczanych; o pobraniu Gródków nie daleko Łucka położonych, przez Bolesława Smiałego, pisze Bielski. O żadnéj zaś poźniejszéj wojnie, któraby ślady takie zostawić mogła, nie wiémy, a pęki strzał dowodzą, że mogiły tutejsze do walk przed XIV wiekiem odnieść potrzeba — Powiadano mi, że w Szeplu, gdzie wioska cała, można powiedzieć, stoi na mogiłach, odkopywano szczątki zbroi żelaznych i ostatki mieczów i dzid.
Ale coż to te mizerne siedemset lat starożytności, przy daleko dawniejszych zabytkach, które tu codziennie odkopują? Dwa razy już, ludzie kopiący sadzawkę i fundamenta budowli, stanęli zadumani, oparci na rydlach, przed ogromnemi kośćmi, które w prostoduszności swojéj, poczytywali za resztki olbrzymich skieletów ludzkich, a które są w istocie szczętami Mammutów i wołów kopalnych, jakich pełno w gliniastych i krédzistych pagórkach naszych. Ostatnią razą, znaleziono tu, wielki róg nie cały i siedem ułamków kości zbutwiałych lub zwapniałych, rozmiarów ogromnych; nie głębiéj nad łokci trzy w glinie.
Nie możemy zadeterminować, do jakiego mianowicie należały źwierzęcia, ale wielkość ich przekonywa, że są zabytkiem stworzeń, dawno już zaginionych.
Na pagórkach, nad łąką i rzeczką, rozsypana wioska, okryta od północy daleko rozpierzchnionemi gajami i wzgórzami — Doliny zielone, pola, laski, urozmaicają śmiejący się świéżością krajobraz. Na ostatniém ku dolinie nad rzekę schodzącém wzgórzu, schowany w drzewach ogrodu, jest domek słomą pokryty — do koła niego, zielone trawniki i kląby, a przed nim łąka i rzeczułka kręto płynąca.
Tu mi już kilka lat życia, spłyneły spokojnie i gdyby nie troski nie oddzielne od posiadania ziemi, gdyby raczéj nie troski, nie oddzielne od kondycji ludzkiéj, (jak dawniéj mówiono) nie byłoby ustronia milszego, roskoszniejszego. Jak ten widok umié się urozmaicać i wdzięczyć w Maju, w Czerwcu, w pogodne dni i nocy letnie, w piękne wieczory jesieni, kiedy mgły jak morzem zaleją dolinę, a księżyc je posrébrzy. Jak pięknie na cichéj brzozowéj dolinie; na górze, co z niéj widać bielejącą Cerkiew korszowską, gaje Podberezia i daleki Kościołek w Nieświczu, którego pamiątki pozbiérał Alex. Przezdziecki. Jak tu młodo, wesoło, cicho, spokojnie i zielono. A z tamtéj góry, na starém Zamczysku na Lisucie, jak piękny u stop widok się rozcieła? Gdyby to było za granicą, jakby się to piękne wydawać musiało? Mnie zaś, choć swoje, choć codzienne, a jednak piękne — piękne, choć jeszcze nie miałem czasu przywiązać się do miejsca; a już je kocham, jak dawno znajome, jakby pamiętne czémś dawno ubiegłém.
W lejący dészcz, wyruszyłem od słomianéj strzechy naszéj — w świat! alboż nie w świat! kiedy aż na brzeg nieznanego morza, w tak odmienny kraj, klima? Żegnaliśmy się w ganku z żoną, dziećmi, zacięto konie, i już jechałem — Przebywszy pagórki nasze i straciwszy z oczu Gródek, którego topole, długo mi jeszcze w pamięci zieleniały, spieszyłem do brzegów Styru, który przebyć miałem po moście w Czekniu. Tu rzeka szérokiem płynie wygłębieniem, wśród oszarpanych niegdyś przez nią brzegów wysokich, których dziś już nie dotyka, wązkiém i nizkiém płynąc łożyskiem. Po nad samą rzeką, za mostem w Czekniu, jest szczególny pagórek. Czy to stary pozostały obryw ziemi, obmytéj do koła wodami, i sam jeden, w wyrwaném zagrzęzły łożysku, czy usyp ręki ludzkiéj; upewnić się trudno. Nagle wznosi się ten pagórek na kilkadziesiąt łokci, w nieforemnym komicznym niby kształcie. Powiadano mi, że na wierzchołku widziano dwa wklęsłe w ziemię kamienie, a lud miał je za mogiły popa i popadzi, może słowiańskiego jeszcze kapłana i kapłanki. Góra ta gliniasta jest jak okoliczne brzegi Styru i zupełnie odpowiada składem swym, obrywom nadstyrowym. Okolice Czekna mile rozweselają, bielejące na około rozsiane Kościołki i Cerkwie, wyglądające z za zielonych drzew, na prawo i lewo — w Jarosławiczach, Białymstoku, Jałowiczach, Nowymstawie, widać mury i podnoszące się strzały Kościołków. W Nowostawie, Dominikanie mieli Klasztór i Kaplicę, których nadania sięgają witoldowskich czasów — Oni tu wznieśli jeszcze kilka Kościołków.
Niedaleko od Czekna, ku Jałowiczom odjechawszy, jest wielka zielona mogiła na błocie, którą uważają (prosty domysł) za mogiłę konia włodzimiérzowego, usypaną jak wiadomo przez wojsko, kędyś nad styrowym brzegiem; — lecz tego twierdzenia nic nie dowodzi. Pod Krupą, którą opuszczamy w lewo, mnóstwo mogił i kopców, każą wnosić, że tu może było miejsce potyczki Bolesława z wojskiém ruskiém; gdzie Błud przynaglił do boju naśmiewając się i urągając otyłości królewskiéj. Opuszczając Jarosławicze, także starą, jak widać z nazwiska, słowiańską sadybę Jarosława jakiegoś; wyjeżdżamy na pocztowy gościniec z Łucka do Dubna wiodący.
Trakt wije się przez pagórki i doliny, gajami pokryte dębowemi — Przebywszy ostatni, którego skraje ku Dubnu, sośnina już zalega, gołą drogą, dojeżdża się do Murawicy.
Murawica, ma być bardzo starą osadą, a wedle podań miejscowych, starsza i niegdyś znakomitsza od Dubna, które oznaczać miano wyrażeniem: Dubno pod Murawicą. Dziś ze starego miasta, został rynek, ostawiony kletkami żydowskiemi, wieś do niego przytykająca, Synagoga żydowska, okopisko pełne starych mchem porosłych kamieni, a za miasteczkiem ku Młynowu jadąc, na prawo od gościńca, w błocie siedzący goły wał starego Zamczyska, na dalekiem tle drzew malujący się swą płową zieloną szatą, u stop milczącego okopu, nad-ikwiańskie gnije błoto, wiją się tataraki, porastają trzciny — rosną trawy, mieszkańcy trzęsawisk i stojących wód.
Na dawnym Zamku pusto, ani śladu muru, ani jednego drzewka. Okop sam nie wielki. Jeśli istotnie miasteczko Murawica, jest tak stare, jak chcą miejscowe podania, (o czém przekonać się dla braku lokalnych dokumentów bardzo trudno); blizko leżący Młynów nad Ikwą, musiał niechybnie łączyć się z nią i jedno stanowić.
Nie wiémy jak też dawne miasteczko Młynów; stawy na Ikwie młynowskie, wspomina Rzączyński, w XVIII w., już exystowało, rezydencją zaś główną, ostatni członkowie familji Chodkiewiczów, tu przenieśli. Nad piękną dość wodą, widzisz zielony wzgóreczek, wysokie drzewa, część ogrodu i bielejący pałac, który pamiętny będzie na przyszłość mieszkaniem Alexandra Chodkiewicza, pracowitego badacza tajników natury, znakomitego Chemika, po którym uszczuplony majạtek wprawdzie, ale piękne dziedzictwo sławy i piękny przykład pracy wzięli synowie.
Długi to długi dzień Czerwcowy! chmury się rozbiły w czasie popasu w Młynowie, i gdym ztąd prostszą drogą mijając Dubno, wyjechał do Warkowicz, rozrzedniały dżdżyste obłoki, ukazywać się poczęło słońce i dziwnie malować, choć nad mniéj pięknym krajem.
Zbliżając się zdaleka ku pasmu gór kozich (pod témże nazwiskiem znanych w starożytności) siniejących na ostatnich planach obrazu, otoczony byłem, krzyżującémi się obłoki, z których gdzie niegdzie szaremi smugi lał dészcz, na których jaśniały rozwite tęcze. Swiatła i cienie harmonijnie poukładane, stanowiły na niebie, jeden z najpiękniejszych, jakie w życiu pamiętam, obrazów.
Wprost przede mną nad koziemi góry, zwieszały się chmury, lejące dészczem rzęsistym. Uważałem, że wyższe mianowicie wierzchołki, ściągały na siebie ulewę, po nad niższemi przesuwały się chmury, zatrzymując dészcz w sobie; a wierzchy tylko grzbietu w oddaleniu, łączyły się siwą szatą dészczu z obłokami. Nad samą głową moją, rozwijała się tęcza ogromna, któréj końce, widziałem wyraźnie, tuż blizko, rozesłane na polu i lekko farbujące ziemię. Cudna ta wstęga na czole niebios, pokrajanych sinemi chmury, lazurowemi czystemi kawałki, biało-złocistemi obłoczki, odbijała się na nich jak wieniec na skroni nieśmiertelnéj dziewicy. Mój Boże, coż to za cudowny był widok i któryż malarz byłby w stanie, przenieść tę rozmaitość barw powietrznych na płótno, oświetlić je tak, jak tu je słońce oświetlało, w przerwanych cieniach tego ogromnego i ruchomego obrazu. Wielką jest Sztuka, wielką, bo w niéj tylko naśladowanie natury, narzędziem wydania myśli; ale gdyby naśladowanie natury, było, jak dawniéj pojmowano, jéj celem, musielibyśmy wyznać, że Sztuka jest mizerném i niedołężném naśladowaniem, barwy jéj ciemne; a wysiłki jéj nawet i arcy-dzieła, tylko jak przypomnienia słabe, zadowolnić mogą.
Wspomnieliśmy wyżéj, że góry kozie, znane były w greckiéj starożytności, pod tém samém nazwaniem nawet. Jest to pasmo ciągnące się od Karpatów. Powiadano mi, że świéżo znalazł w nich Prof. Zienowicz węgiel kamienny. Tenże obserwował, że wszystkie góry od zachodu są strome, a ku zachodowi lekko rozpłaszczone łączą się niepostrzeżenie z dolinami. Formacją ich tłumaczy znakomity ten Chemik, wirami potopowych zalewów. Oprócz węgla, o którym świeżo mieliśmy wiadomość, zawierają one w pokładach gliny, margle różne i kamień muszlowiec listkowaty, porowaty, którego tu używają na fundamenta budowli i do wypalania wapna; niekiedy pokłady grubego żwiru — Porosłe są drobnym lasem, a raczéj krzewami, dębiny, leszczyny, kaliny, głogów i t. p. — Rzadką, ale nie bezprzykładną jest sosna. Piękny gaj wysokich, ale cale inaczéj rosnących tu, niż w Polesiach, ukazuje się zjeżdżającemu z góry od Córkowa ku Uizdźcom, na górach uizdeckich.
Spoźnionym już wieczorem, przebiegłszy dobrych dziewięć mil drogi, stanąłem u P. Kazimiérza, gdzie jeszcze dzień spocząć i mile przegawędzić miałem, przypatrując się utworom jego pęzla, rozprawiając o lubéj nam obu Sztuce. Przyjacielskie powitanie, zamknęło ten dzień, poczęty pożegnaniem w Gródku.