Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku |
Rozdział | XVII. |
Wydawca | T. Glücksberg |
Data wyd. | 1845 |
Druk | T. Glücksberg |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Siódmą już kąpiel brałem w morzu, zawsze mi po nich dosyć słabo. Morze było czyste, spokojne, piękne, a zimne, jak prawie wszystko co jest bardzo a bardzo piękném, naprzykład — kobiéty. Na dnie morza, widać było piasek biały, zieleniejący nieco w oczach od koloru wody i całe smętarze połamanych drobnych różnofarbnych muszelek; tego biédnego ludu morza, który wody wyrzucają na ląd, na zabawę starym i dzieciom. W pośród nich, na dnie po białawym piasku, rozścielały się dziwnych kształtów — algi. Widziałem jedną u nóg moich, była to zupełnie rozczochrana rudawo-brunalna broda morskiego olbrzyma, leżąca na piasku, i lekko poruszana nicznaczném kołysaniem wody, pokręcone w długie rozwite nieporządnie warkocze. Wiatr napędzał od morza innych dni, te dziwne niemniéj polypy tak poetycznie zwane serca morskie, białe, przezroczyste jak galareta a jednak ruchami swémi, jakby konwulsyjnemi zdradzające iskrę organicznego życia. O! przyrodzenie, ogromna xięga tajemnic pełna! gdzież nié ma życia? Drga ono w akacji nad brzegiem morza rosnącéj, w polypie i morzu samém i we mnie, a ten polyp co się razem z morzem porusza na fali jego, co się z niém jednoczy, co część jego niejako składa; wybornie nazwany sercem morskiém — jaki stopień na wielkich wschodach i w stopniowaniu istot zajmuje? — Przedostatni? — Ostatni? W morzu samém ile to tajemnic, ile żyjątek? Cały świat, wszystkie królestwa, wszystkie klassy organizacji odrębnych stopniowanych, począwszy od wieloryba do muszelki, koralu, polypa i ostrygi.
Człowiek co czas jakiś przemieszkał nad morzem, co przywykł na nie patrzeć codzień, wieczorem z rana — i podziwiać się jego fizjonomji pełnéj charakteru, zawsze jednéj a codzień odmiennéj, może gdy go nie ujrzy zatęsknić za niém; może mu go zabraknąć, jak braknie nagle przyjaciela, któremu się codzień dłoń ściskało.
Postać ulic Odessy, odkrywa, że tak powiem (używając terminu dziś wielce używanego i stosownego wszędzie) fizyologię miasta. Wszystkich tu narodów próbki zobaczysz, począwszy od brudnego Turka, aż do Włocha z długim, czarnym włosem, do Greka w krymce ponsowéj, do Karaima w tatarskim swym stroju przechadzającego się po ulicy i do Europejczyka, któremu skroił sukienki wedle wzoru od Humana z Paryža. — P. Lenclé lub Tembuté, najmodniejsi krawcy w Odessie; na mocy mody, pozwalający sobie pół roku robić frak, który doszedłszy właściciela znajduje się ciasny i przestarzałym krojem.
Tam widzisz Rusina z długą brodą ciemną i w szarafanie przedpiotrowych czasów z przyciętémi włosami, daléj Greka Albańczyka w spodniczce białéj, granatowéj kurtce z wylotami, czarnych pończochach i trzewikach, pąsowéj czapeczce z ogromnym sinym na ramię spadającym kutasem jedwabnym; — to znów Turka oszarpanego w brudnym zawoju, gawroniącego na kobiéty po ulicach, to karaimki w tureckich szarawarach, spencerach, pasach, czapeczkach i dziewczęta z włosami posplatanémi w drobne koski wyglądające z pod czapeczki, (u zamężnych przykryte); — to znów Żydówki i Żydów w pół tylko przestrojonych po europejsku, w jarmułkach jednak i czółkach zmodyfikowanych tylko na jakiś stroik nie rażący excentrycznością — to Bulgarki w czarnych spodnicach, granatowych switach, — to Niemców w kurtkach, trzewikach i kapeluszach, z porcellanowémi fajkami.
Wszystko to kręci się, chodzi, mięsza, nic się sobie nie dziwując, nie śmiejąc z siebie i przyjmując się wzajemnie za konieczność. Jednakże tak jest śmieszna przewaga, tak zwanego europejskiego stroju, że codzień nikną przed nim, zawojowane, narodowe ubiory. Widziałem wielu Greków, którzy woleli z tandety wzięte surduty i fraki, niż swój malowniczy strój własny; których już tylko czerwona z kutasem czapka odznaczała; kobiéty, które Greczynkami tylko pozostały zawojem nieforemnie zlepionym z chustki muślinowéj, na głowie. Szkoda, prawdziwie szkoda, że nasz niepojęcie prozaiczny strój tak się wszystkim, niezmiernie pożądanym i naśladowania godnym zdaje. Za lat pięćdziesiąt, sto, znikną narodowe stroje; a mówcie co chcecie, z niémi wiele narodowości cech, niewidzialną nicią do nich przywiązanych. Szkoda narodowych ubiorów, bo ten co je zastępuje, tak sucho i pospolicie brzydki. — W Odessie jednak długo jeszcze zapewne, pozostanie ta rozmaitość ubiorów, co ją od innych miast naszych odróżniać będzie.
Ogniskiem ruchu w Odessie, jest mianowicie kilka ulic — Bulwar naprzód, plac około Bursy w pewne pory dnia i tygodnia, potém nadewszystko ulica Richelieu, włoska de Ribas — Bazary: grecki, stary i t. d. Między Teatrem a ulicą Richelieu począwszy; zjawia się największy ruch i życie przed magazynami najpiękniejszemi, wzdłuż ulicy Richelieu ciągnącémi się i wabiącémi tu przybyłych i miejscowych nieustannie. Tegoż rodzaju ruch panuje, w tak zwanym Palais-Royal. Jest to po za Teatrem zaraz zabudowany w czworogran pięknie, kwadrat sklepów rozmaitych, rodzaj wytwornego Bazaru, około którego przejście wyściełają asfaltowe chodniki, oświecają lampy, a środek zajmuje ogródek z kwiatów i młodych jeszcze drzewek. Gdzie się przecina ulica Richelieu i poczyna pod nawieszonémi namioty tak zwany grecki Bazar, panuje ruch inny, około straganow i sklepow korzennych, inny znowu, gdzie się kupują zapasy kuchenne, i t. p. Koło magazynów, Kawiarni, Casino, Hotelu, Autone’a Palais-Royal, Teatru, ruch ten na pozor najwytworniejszy. Tu kobiéty, tu młodzież, tu lepsze towarzystwo, biegnące zabawić się po dziecinnemu w magazynach, świecących szkłami, bronzami, porcellaną, cackami dla młodych, cackami dla starych. W tym rzędzie są i Automne (piérwszy Kucharz Odessy un Caréme au petit pied, ale niewyśmienitą wcale częstujący strawą) i Sauron Księgarnia, także dość mało zaopatrzona w nowości i Vede, Roubaud, Stieffel inni galanteryjnicy, składy sukien, materji i wszelkich wyrobów, i pani Guerin, zapowiadająca po drodze, daléj mieszkającą Pani Tomasini, wyrocznię mody tutejszą (Mlle Aubert) — która jako wyrocznia, dość jest droga, dość opieszale zaspokajająca swoich klientów i dość wzgardliwie ich traktująca, gdy tysiącami rubli nic sypią. Jest to wada wszystkich w Odessie krawców i modniarek, co wiele mając roboty, o nią bardzo dbają. Kawałek ten ulicy, przed Casino, przed kawiarnią Stefana, ciągle zajęty powozami, nieustannie huczy, grzmi, szumi i żyje, ale natomiast co daléj już, to ciszéj a ciszéj, aż do miejsc, gdzie zupełnie pusto i głucho, jak na wsi. Bo wszystkiego dostaniesz w Odessie, ruchu, wrzawy, ciszy i spokoju — co chcesz.
Jedną z właściwości Odessy (jeśli to właściwością nazwać można) są rozsypane po rogach ulic i dość gęsto także po ulicach samych, co kilka kroków szynczki, tutaj nazwane wedle jednostającego wyrażenia szyldów — Cantina con diversi vini (napisy najczęściéj tu włoskie, tak i po rogach ulic, znajdziesz Strada Richelieu, Via etc.) Szynczki te winne, na rozmaite są stopy i skale. Wchodzi się do nich w głąb po schodkach, mniéj więcéj czystych i stromych. Widok wnętrza sklepionego lochu, zachwyciłby Hoffmana, godnie mogąc służyć za tło do nie jednéj jego powieści, poczynajacéj się od wazy pończu lub butelki wina. Piwnice te nizko zaokrąglone, dokoła otaczają ogromne pipy, oxefly, beczki, beczułki z winem, romem, wódką, poustawiane pod ścianami.
Cava (czy Cantina) dzieli się na dwie lub trzy izby, wszędzie umeblowane jednostajnie beczkami, do których co chwilę przybiegają chłopcy ze szklankami na tacach, podstawują, i napełniają, odszrubowawszy kran.
W piérwszej izbie główna ściana za komtuarem otoczonym balaskami, osławiona przyjemnie flaszami wódki i jamajskiego romu. Tu siedzi jegomość, który dyryguje z wysokości, szczegółową przedażą. Sam gospodarz nieco daléj przy beczkach, czoło z potu pracowitego ociéra. A co za nieoszacowane grupy, oświécone kilką świéczkami z długiemi knoty, wśród cieniów tam i sam porozrzucane, w kapeluszach, w czapkach na bakier, popodpiérane nad stoliczkami, ukazują się w głębi mroku. Wszyscy palą fajki lub cygara, niektórzy grają, zapach wina, romu, wódki, przepełnia powietrze, rozmowy ożywione naturalnie trunkiem, w tylu i tak rozmaitych językach, postaci tak różne i często tak przy swéj trywjalności dobitne i malownicze. Ciekawy to doprawdy widok i ma coś w sobie tak hoffmanowskiego, że kto czytał powieści biédnego niemieckiego poety, przypomni sobie mimowolnie owe szynkownie niemieckie, będące często teatrem piérwszych ich scen. Pije tu pospólstwo, a niekiedy mieszczanie rzemieślnicy, średnia klassa miejskiéj populacji; w większéj jednak liczbie tych szynkowni, przedają tylko wina bessarabskie i krymskie, a te jako tanie, a nie wyśmienite, przeznaczone są wyłącznie dla ludu.