Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku
Rozdział XVI.
Wydawca T. Glücksberg
Data wyd. 1845
Druk T. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
15 Lipca. Arcy Biskup Gabryel. Opowiadania Nikity Korża o Zaporożu. Prawa Zaporoża. O karze śmierci na przestępnych. O zaporożskich obyczajach i obrzędach. Pałac Worońcowa. Wieczor.
15 Lipca.



Ranek przepędziliśmy z P. Skalkowskim na przeglądaniu dokumentów historycznych, tyczących się dziejów Kozaczyzny, na powtórném obejrzeniu sali Bursowéj z jéj pięknemi chińskiemi wazonami, z widokami od ganku na port kwarantanny. Ztąd udaliśmy się potém do Prezydenta Towarzystwa Starożytności i Historji, (o którém stowarzyszeniu niżéj obszerniéj powiemy) a razem Kuratora Naukowego Okręgu M. D. Kniażewicza. Jego staraniom winno wiele wychowanie tutejszéj młodzieży a Towarzystwo Starożytności, wiele ważnych ulepszeń. On, do badań i poszukiwań towarzystwu będąc bodźcem i zachętą, znacznie ich krag rozszerzył; pomnożył także zbiory Muzeum, wielą ciekawemi nabytki, starożytnemi rzeźby, rękopismami, monetami i t. d.

Od niego udaliśmy się do Arcy-Biskupa Gabryela, w podeszłym już, ale jeszcze nie zgrzybiałym wieku, czerstwego i uprzejmego Kapłana; któremu rad byłem złożyć moje uszanowanie, nade wszystko jako troskliwemu miłośnikowi historycznych pamiąlek. On to bowiem zebrał i wydał potém w całości ciekawe dla dziejów Kozactwa opowiadania ustne starego Kozaka Nikity Korża, o Zapoporożu[1]
Przewielebny Arcy-Biskup opowiada w przemowie, jako w latach 1828 do 1831 przebywając w ekaterynosławskiéj Gubernji, razem z saratowskim Biskupem Jakubem, spisali opowiadania sto kilko letniego starca (żył lat sto cztéry) Nikity, a z połączonych opowiadań tych, złożył poźniéj całą xiążkę.
Korż, umarł w Październiku miesiącu 1835 r. (urodził się 1751 roku) zaziębiwszy się zbierając składkę na nową w Michałówce budującą się Cerkiew. Ostatnie lata przebył Korż w Michałówce, we własnym swoim domku, odziedziczonym po dziadach — Zaporożcach jak on, domku bardzo porządnym, osadzonym drzewy i otoczonym maleńkim ruczajem. Wydana przez chersońskiego i tauryckiego Arcy-Biskupa Gabryela xiążka podań ustronnych Korża, zawiera wiadomości o jego życiu, o założeniu wsi Michałówki, o Prawach Zaporoża, o karach, o zwyczajach i obrzędach, o attakowaniu Siczy, początku Ekaterynosławia, podróży Cesarzowéj, Redutach i figurach, dawnych zaporożkich osadach przed atakiem Siczy. Z niéj poczynim tu niektóre wyjątki, jako z książki, która nie prędko, może nigdy, nie będzie nam w całości znajoma; a która objaśnia wielce o bycie Zaporoża. P. Skałkowski korzystał nieco z Korża do swéj historji Nowéj Siczy, Prócz tego Ustne podania Korża, drukowane były w Dzienniku Ministerstwa Oświecenia w latach 1838 i 1839.
W Rossji więc są dosyć znajome, ale u nas (o ile wiemy) wcale z nich jeszcze nie korzystano.
Weźmy naprzód artykuł o prawach Zaporoża. „Prawa i ustawy, powiada Korż, z mocy których Zaporoże sądziło i rozstrzygało spory, były następne, mianowicie. W całéj ziemi zaporożkiéj, po większych wsiach i znaczniejszych punktach, były Pałanki, rodzaj powiatów i sądów powiatowych, w których od wyboru postanawiano trzech członków, zowiących się sędziami albo panami. Piérwszym był Półkownik, drugim Esaula, trzecim Pisarz. W pomoc im, dodawani byli z Siczy trzéj Podpankowie (Podsędkowie) Kozacy; a wszyscy ci członkowie, po upływie lat trzech zmieniali się. Na ich miejsce ustanawiano innych, takim sposobem zaprowadzony był porządek we wszystkieh Pałankach. Potém gdy się sprawa przytrafiła, ot naprzykład tak: gdy dwóch Kozaków, powadziło się albo pobiło, albo jeden drugiemu w sąsiedztwie szkodę zrobił, to jest, bydłem swojem spasł zboże, albo łąkę; albo jaką inną krzywdę wyrządził, a sami się między sobą pogodzić i porozumieć nie mogli; oba tedy, ukrzywdzony i ten co krzywdę uczynił, kupiwszy na rynku po kołaczu idą pozywać się do Pałanki, do któréj należą i proszą u Sędziów sprawiedliwości, a położywszy kołacze na syrno (stół) kłaniają się Sędziom oba razem niziuchno, stają wedle progu i mówią:
— Kłaniamy się wam panowie, chlebem i solą.
A sędziowie poczną ich pytać:
— Jaka wasza sprawa, panowie mołojcy?
Natenczas ukrzywdzony wprzód poczyna:
— Oto panowie, jaka nasza sprawa pokazując na towarzysza — ot ten mnie skrzywdził, tyle a tyle szkody bydłem swojém zrobił, a nie chce zapłacić i wynagrodzić co należy za siano, (albo za wytłoczenie zboża.)
Potém Sędziowie pytają drugiego:
— No, bratku, mów ty, czy to prawda, o co cię obwinia twój towarzysz?
A obwiniony odpowiada:
— To coż panowie! Wszystko to prawda, żem szkodę sąsiadowi zrobił, nie wyrzekam się, ale mu zapłacić nie mogę z przyczyny, bo chce za wiele ode mnie, a szkody nié ma tyle co powiada.
Wtedy Pałanka posyła Podpanków i innych obcych ze starszyzny kozaczéj, dla ocenienia szkody. W kilka godzin powracają do Pałanki i mówią Sędziemu jak prawda; co warta szkoda, naówczas Sędzia obraca się do obwinionego i mówi ma:
— No, coż ty bratku, godzisz się ty zapłacić za szkodę sąsiadowi? albo nie?
A obwiniony znowu się Sędziom pokłoni.
— Ta coż państwo! więcéj bo on chce, niż warto, nie chcę mu płacić, jak wola wasza.
Sędziowie go długo namawiają, dają mu racje, że wszelka cudza szkoda, niesprawiedliwością jest, radzą pogodzić się, a nie trudzić naczelników i starszyzny. Jeżeli poróżnieni zechcą się w końcu pogodzić i jeden drugiemu zadość uczynić, to Pałanka sama zakończa sprawę i zaspokoiwszy ukrzywdzonego, rozpuszcza ich do domów; jeśli zaś obwiniony uprze się i nie zgodzi, to Pałanka odsyła ich obu do Siczy. Wówczas sporni pokłoniwszy się razem pp. Sędziom, odchodzą z Pałanki mówiąc:
— Bywajcie panowie zdrowi!
A Sędziowie im odpowiadają:
— Idźcie z Bogiem.
Przyjechawszy do Siczy, pytają jeden drugiego, do którego wprzód pójdziemy Kurzenia?
Ukrzywdzony powiada:
— Idźmy bracie, do swojego Kurzenia.
— No, dobrze, — odpowiada obwiniony, — chodźmy, — wszedłszy do Kurzenia, stawią się przed Atamanem i mówią mu:
— Zdrów bądź Ojcze!
— Daj Boże zdrowie, panowie mołojcy — odpowiada Ataman, — siadajcie.
— Oj! nie ojcze, nié ma czasu siedzieć, mamy do ciebie sprawę.
— To mówcie jaką tam sprawę macie — prawi Alaman.
Wówczas pokrzywdzony zacznie się żalić, objaśniać o swojéj krzywdzie i wypadku jak co było, jak się sądzili w Pałance; a Ataman wysłuchawszy całéj sprawy, spyta obwinionego:
— Z jakiego ty bratku Kurzenia? — a gdy ten powie, do jakiego należy i nazwie go po imieniu, Ataman krzyknie na chłopców —
— A pójdźcieno, poproście do mnie Atamana, takiego Kurzenia.
Gdy Ataman przyjdzie i spyta piérwszego:
— Po coście mnie bratku wołali?
Ten mu powié:
— Czy to waszego Kurzenia Kozak?
Ataman obróciwszy się do niego:
— Toś ty naszego Kurzenia Kozak?
— Tak ojcze, waszego, — odpowie Kozak z pokłonem, potém piérwszy Ataman, rozpowie drugiemu całą sprawę i zdarzenie Kozaków — i mówi tak:
— A co bracie będziemy robić z tymi kozakami?
Przybyły Ataman pyta ich:
— Wszak to was już i Pałanka sądziła?
— Sądziła ojcze — I pokłonią się razem — Obaj Atamani poczną do zgody zachęcać poróżnionych.
— Pogodzcie się bracia, zaspokojcie jeden drugiego — żeby daléj nie kłopotać starszyzny.
A obwiniony pokłoniwszy się znowu Atamanom, powiada tak:
— To coż, ojcowie, kiedy chce ode mnie zawiele. — Nakoniec Atamani widząc jego upor, pytają go po raz ostatni.
— Coż bracie, nie chcesz go zaspokoić?
— Nie, ojcowie, wola wasza, nie mogę — i kłania się nizko im obu.
— Chodźmyż teraz bracia, wszyscy czteréj do sędziego wojskowego, co to powie Sędzia.
— Dobrze, — odpowiadają Kozacy Atamapom — poczekajcie tylko ojcowie, schodzim na rynek i kupim po kołaczu. — Potém wszyscy czteréj idą do Sędziego wojskowego, a wszedłszy do Kurzenia, naprzód Atamanowie kłaniają się i nazywając Sędziego po imieniu mówią:
— Bywaj nam zdrowy panie dobrodzieju. —
Sędzia nawzajem odpowie:
— Zdrowi bądźcie panowie Atamani, proszę siadać. — Potém sporzący Kozacy, kłaniają się także, kładną kołacze na stół i mówią tak:
— Kłaniamy się wam, dobrodzieju, chlehem i solą. —
— Bóg zapłać, Bóg zapłać, panowie mołojcy, za chleb, za sól, — odpowiada sędzia, a potém pyta Atamanów:
— Co to są za Kozacy wasi, i jaka ich sprawa? — Piérwszy Ataman zacznie opowiadać mu całą sprawę ukrzywdzonego i wypadek z porządku, jak to było i jak ich sądziła Pałanka — Sędzia obróciwszy się do obwinionego pyta go tak:
— Jakżeż ty bracie myślisz z tym Kozakiem? (wskazując na ukrzywdzonego) — kiedy już was sądziła Pałanka, sądzili Atamani, i ja przysądzam za krzywdę zapłacić, a ty się nie zgadzasz przez upor będąc już winnym, wedle sądu wszystkich! Potém długo namawia i przedstawia mu prawne i zwyczajne przyczyny do zgody, ale obwiniony nie chce dać przemodz swego uporu żadną racją i powtarza ciągle, co i w Pałance i Atamanom mówił.
— To coż, dobrodzieju, kiedy chce więcéj niż warto — nie zgoda.
— Więc nie zgoda bratku?
— Nie zgoda dobrodzieju.
— Idzcie panowie Atamani z nim do Koszowego, tam już dla nich będzie ostateczny sąd i koniec.
Natenczas Atamani wstawszy z miejsca pokłonią się Sędziemu razem z Kozakami i powiedzą:
— Bądźcie zdrowi dodrodzieju.
— Idzcie z Bogiem, — odpowie Sędzia, a kozakom doda:
— Zabierzcie z sobą bracia swój chleb ze stołu.
— Ta nie, dobrodzieju! kupim drugi na Bazarze.
— Zabiérajcie, zabiérajcie! — z gniewem powtórzy Sędzia, — a nie zatrzymujcie Atamanów; bo oni nie to jedno mają do robienia. — Nakoniec, wziąwszy Kozacy kołacze swoje, przychodzą z Atamanami do Koszowego, do Kurzenia, wszyscy czteréj razem, i kłaniają mu się:
— Zdrów bądź Panie wielmożny — powiedzą.
A Koszowy im odpowie:
— Zdrowi, zdrowi, panowie Atamani, proszę siadać.
Natenczas Kozacy stojąc we drzwiach u progu, znów się niziuchno Koszowemu pokłonią i kładną kołacze na stół.
— Kłaniamy się Wielmożny Panie, chlebem i solą.
— Dziękuję motojcy za chleb i za sol, — odpowie Koszowy, potém spyta Atamanów:
— Co to za Kozacy wasi, panowie Atamani?
Atamani naówczas poczną rozpowiadać Koszowemu całą sprawę i wypadek ich z porządku, jak było aż do końca; a Kozacy stoją u progu. Koszowy wysłuchawszy sprawy obróci się do obwinionego i powie mu:
— No, jakżeż ty bratku, myślisz zrobić z tym Kozakiem — ukazując na ukrzywdzonego. — Was sądziła Pałanka, sądzili Atamani i Sędzia wojskowy, aż sprawa doszła do mnie, ja o niéj rozsłuchawszy się przyznaję, że Pałanka was sprawiedliwie sądziła, sąd jéj potwierdzam, a ciebie widzę we wszystkiém winnym. Terazże ty mi powiedz, czy myślisz ukrzywdzonemu nagrodzić?
— Nie, Wielmożny Panie, chce za wiele, a ja się na to zgodzić nie mogę.
Nakoniec powtórnie powié mu głośno Koszowy, srogo i gniewnie:
— To jeszcze nie zgoda u ciebie?
— Tak, Wielmożny Panie, nie zgoda, wola wasza. — I pokłoni się nizko.
— Nu, dobrze, kiedyż nie zgoda.
Atamani wstają z miejsc swoich, widząc Koszowego w gniewie, kłaniają mu się razem wszyscy czteréj z Kozakami i żegnając się z Koszowym wedle zwyczaju, wychodzą z Kurzenia, a Kozacy także prawujący się odezwą:
— Bywajcie zdrowi Wielmożny Panic.
— Bywajcie zdrowi panowie mołojcy, a o nas nie zapominajcie — powié nakoniec Koszowy i wychodzi w ślad za nimi z Kurzenia. A gdy wyjdą wszyscy na dwór, Koszowy krzyknie na stróże.
— Warta! kijów.
Stróże biegną i niosą kije oberemkami.
— A! Wielmożny Panie, — zawoła obwiniony.
— Nu kładnij się bratku, my ciebie nauczym jak prawdy strzedz i panów szanować.
— Zlituj się Wielmożny Panie, — zakrzyczy naówczas winny, głosem pod niebiosa.
— Nie, bratku, nie ma zlitowania już, kiedyś taki uparty — Kozacy! na rękach i nogach siadajcie, a kaftan mu na plecy zarzućcie. Stróże, bić go, psiego syna; bić go dobrze kijmi, żeby znał po czomu kiwsz licha. —
A gdy kije gadać z sobą poczną, z jednéj i drugiéj strony, to obwiniony Kozak, milczy już i słucha co mu każą.
— Gdy go dobrze utraktuja, to jest pięćdziesiąt do stu kijów dadzą, naówczas koszowy znowu krzyknie.
— Dosyć!
I stróże, podniosłszy kije na plecy stoją jak żołniérze z bronią na warcie, a Kozacy jeszcze trzymają winnego, siedząc na rękach i nogach, czekając ostatniego sądu. Koszowy pocznie mówić do winnego.
— Posłuchaj bracie, jak ciebie Pałanka osądziła i wiele ukrzywdzony chciał, zapłać mu bez zwłoki, ale tu zaraz w moich oczach.
A ohwiniony zawoła leżąc:
— Słyszę, Wielmożny Panie, słyszę, gotów jestem, spełnię co każecie.
— A co cię nabito, to cierp zdrów, abyś nie bardzo mędrował i nie był uparty, — mówi daléj Koszowy. — Może ci jeszcze dodać kijów.
Naówczas winny ze łzami i łkaniem zakrzyczy:
— O! zlituj się, zlituj się, Wielmożny Panie? będzie i tego ze mnie do śmierci. Nie będę uparty i szanować będę starszyznę.
Nareszcie, gdy się Koszowy uhamuje i przestanie gniewać, każe Kozakom i stróżom swoim co dopełniali rozkazu:
— Nu, dosyć, wstawajcie i Kozaka puszczajcie, a kije na potém schowajcie.
I na tém koniec sądowi i karze na winnego, bez wszelkiego na piśmie śladu, a jeśli winny ma przy sobie pieniądze natychmiast płaci ukrzywdzonemu ile należy. Jeśli nié ma, Koszowy woła Atamana z Kurzenia obwinionego stojącego przy spełnianiu wyroku. — Nu panie Atamanie, przynoś zaraz pieniądze ze swego Kurzenia, zapłać ukrzywdzonemu, a z nim sobie potém porachuj się jak chcesz — masz prawo wyzyskać swoje.
— Ot jakie u nas (dodaje Korż) były sądy i prawa, wedle zaporożskiego zwyczaju i chocby o tysiące, o dziesiątki tysiąców, summy największe chodziło, w tydzień wszystko było skończone, i daléj po sądach już się nie włóczono. Tymże sposobem odsądzano ważne przestępstwa, jako: złodziejstwo, grabież, zabójstwa i inne bezprawia, karę śmierci za sobą wiodące.“
A taka była kara śmierci na występnych, wedle podania Korża:
„Wszyscy Kozacy zaporożcy zwykle należeli do siczowych Kurzeni, w których bywało ich po tysiąc i więcéj, jak wyżéj powiedziano; od nazwiska Kurzenia, naprzykład kaniowski, albo płastunowski, nazywał się Kozak nie tylko ten, który w Kurzeniu na służbie ciągle przebywał, ale i wszelki siedzący na zimowisku, to jest w domu swoim, do tegoż Kurzenia należącym, a zowiącym się od imienia Kurzenia. Kozacy ci po większéj części byli bezżenni, zwali się wyłącznie siromami, a zajmowali się tylko w swobodny czas od służby rybołowstwem i myślistwem; niektórzy zaś byli i żonaci i zajmowali się w swoich zimowiskach rolnictwem, chowem bydła, pszczolnictwem i innemi gospodarskiemi przemysłami. Ci zaś co byli nie żonaci, a mieli swoją własność, także zajmowali się gospodarstwem, mieli zimowiska i czeladź, to jest służących.
Wszyscy zaś Kozacy, żyjący w zimowiskach, bez wyjątku, odbywali służbę do Kurzenia i Siczy należącą, jako: straże, kordony a w czasie wojny szli do bitwy z innymi. Z tych żonatych i mieszkających po zimowiskach, mało było przestępnych, nie żonaci siromy częściéj występki popełniali; to co rybołowstwem albo myśliwstwem zahorują (zapracują) to wszystko pijąc prędko przehulają, a widząc już potém, że nié ma za co pić, a nié ma się zkąd pożywić, zarobek uciekł, grosz przepity, wówczas niechybnie puszczali się na dalszą rozpustę odważnie. Swawola zaś i odwaga, wedle przysłowia: „albo miód popija, albo kajdanami brząka. Gdy siroma dochodził do tego położenia, puszczał się wielkiemi szajkami na zdobycz, zaczynał także rozbijać, grabić. — Oni to rozbijali Czumaków po drogach, grabili kupców na wielkim gościńcu, darli Lachów i Żydów w Polsce, tak, że Lachy porzucali ze strachu domy i osady swoje, a uciekali w lasy do Polski, za Warszawę. Żydzi bez wieści uchodzili, tak się bali tchu zaporożskiego. W tych zaporożskich szajkach, bywał jeden (w każdéj) Watażka, czyli Ataman — Watażków zwali oni jeszcze w swoim języku — Charakternikami“ to jest: czarownikami, że ich żadna ognista broń, ani kula, ani działo, zabić nie mogło; a gdy bywało drą Lachów na wielkich i bogatych drogach, choć oni na ten przypadek przez ostrożność miewali bardzo wielką liczbę wartowników i zbrojnych straży; — to Watażka, tak oczaruje wszystkich na miejscu, że nikt z nich nie usłyszy, nie zobaczy i jednego Kozaka z jego szajki. A wtedy oni biorą co chcą i powracają do Siczy; a potém dzielą się zdobyczą i część Kozakom, część Watażce, a część na Kureń. Z tego to powodu jak widać niektórzy Atamani kurenni pobłażali im; bo nie każdy Watażka, zebrawszy szajkę, chodził tajemnie za zdobyczą — po większéj części szli za wiedzą Kurenia i gdy bywało wybiera się Watażka za zdobyczą, to prosi u Atamana o Kozaków, a Ataman kurenny przykazuje Watażce:
— Nu bracie, patrzajże, abyś mi Kozaka nie sracił którego, bo uchowaj Boże tego, to i do Kurenia nie powracaj. To jest: kradnij a końce schowaj.
Naówczas Watażka ufny w swoje czary odpowiadał Atamanowi.
— Nie ojcze, będą wszyscy cali.
A tak siromy, do takiego stopnia swawoli ze swego „charakterstwa,“ dochodzili, że po rozbojach, grabieżach i zabójstwach, popełniali także jeszcze straszne, nieludzkie okrucieństwa, że niepięknie o nich i mówić, a což dopiéro pisać. Dochodziły skargi i zażalenia na to do Siczy i do stolicy dla czego potém i Sicz atakowana i zniszczona została, a na przestępnych wówczas, jeśli pojmani będą na kradzieży, grabieży, zabójstwie, sąd krótki. Nie wożą się z nimi po Sądach, zaraz wyrok ogłaszają i karzą w Siczy, albo po Pałankach, w miarę przestępstwa. Jednych wieszają na szubienicy, drugich biją kijmi do śmierci, innych sadzają na pal, innych odsyłają na Sybir. Kradzież i grabież, jeśli się po zaskarżeniu odkryją, a winny pojmany, zwrócić musi Kureń, do którego liczy się winny; a jeśli sam majętności nié ma, a od kary nie uwalnia się wedle umowy, ile wart, tyle ukrzywdzonemu opłacają. Zabójstwo karzą śmiercią zbójcy, jakową karę także wyznacza starszyzna. Piérwsza kara szubienica (w nocie dodaje Korż, że jeśli kobiéta wybrała skazanego na męża, mógł być wolnym od kary) — Szubienice stawiane były w różnych miejscach nad wielkiemi drogani, prawie w każdéj Pałance; a winowajcę wierzchem na szkapie podwiózłszy pod szubienicę, na głowę mu zarzuciwszy stryczek, konia uderzą nahajen, koń się wyrwie, a winny zawiśnie. Innych czasem wieszali do góry nogami, innych za żebro żelaznym krukiem, wisi dopóki kości się nie rozsypią, na przykład i postrach drugim — Zdjąć go niewolno nikomu, pod karę śmierci.
Druga kara, ostry pal, czyli słup drewniany, wysokości na sześć łokci i więcéj, a u góry wetknięty żelazny pręt ostry, na dwa łokcie wysoki, na ten pręt nasadzano przestępcow, żeby wyszedł górą aż pół łokcia z tyłu nad głową, a siedzi na palu póty winowajca, aż wyschnie i uwędzi się, a gdy wiatr powionie, to się kręci w kółko gdyby wiatrak, a kości mu chrzęszczą, póki się rozsypią na ziemię.
Trzecia kara kije zaporożskie. Nie wielkie i nie grube bywały, podobne do cepów, któremi zboże młócą; dębowe albo z innego drzewa twardego wyrąbane. Przestępcę wiążą lub przykuwają do słupa w Siczy lub Pałance na rynku, albo na placu, potém postawią koło niego wszelki napój w stągwiach; jako: gorzałkę, miód, piwo, brahę, nakładną kołaczy, a nakoniec przyniosą kilka oberemek kijów i położą je przy słupie, u nóg winowajcy, przymuszają go jeść, pić, wiele wlezie; a gdy się naje i napije, Kozacy poczynają go bić kijmi, tak, że każdy Kozak co mimo przechodzi, wypije gorzałki albo piwa i powinien go uderzyć kijem raz, a uderzywszy (jak komu trafi się, po głowie, po żebrach) tak mu przypowiada: ot tobie suczy synu, żebyś nie kradł i nie rozbijał, myśmy za ciebie z całego Kurenia płacili. A póty siedzi albo leży winowajca przy słupie, aż go na śmierć zabiją. Czwarta kara, zesłanie. A przez te kary i strach jaki wzbudzały, już za Koszowego Kałnysza zupełnie rozboje ustały, swawola się skończyła, co ja, dodaje Korż, doskonale pamiętam. Ale Sicz przez to nie ocalała. A teraz powiémy jeszcze cokolwiek o zaporożskich obyczajach i obrzędach.
„Obyczaje Zaporoża dziwne, postępki mądre a mowy i koncepta dowcipne, po większéj części na szyderstwo kroją.
1. Zaporożcy wszyscy w ogólności głowy golili zostawując tylko samą czuprynę (to jest pęczek nie wielki włosów, zwany chochoł, zkąd i Małorosjanów zwali pospolicie Chochłami) na wierzchu głowy, która gdy odrośnie długo, że na oczy aż spada, zakręcają za ucho. Czasem ją także zwano osełedcem. Brody także wszyscy w ogólności golili, a wąsy zapuszczali, nie podstrzygając ich nigdy, smarowali i podkręcali do góry ku oczom. Gdy zaś któremu długie i wielkie wyrosły, zakręcali je za uszy, co u nich uważało się za wielką wytworność i stanowiło osobliwą kozacką ozdobę i cechę właściwą.
2. Odzież mieli jednakową wszyscy, wedle porządku, to jest jednobarwną, a mianowicie: kaftan, czerkieskę z wylotami, szarawary sajetowe, bóty safjanowe, pas szalowy i kabardynkę krągłą dokoła i w krzyż obłożoną galonem. W pochodach od złéj pory, mieli włosiane, kosmate burki. Wychodząc lub wyjeżdżając na musztrę, na wielkie cerkiewne święta, albo w gościnę, ubiérali się jak kto mógł, niekiedy bardzo bogato, drogo i różnobarwnie, jak kto sobie chciał; co się zwało po zaporożsku — w żupany. Lubili wszyscy stroić się i czwanić. Co znaczą wyloty, sajeta, safjaniki, szalowy pas i kabardynka, o tém objaśnię następnie. Wyloty — nazywały się rozerznięte w dół rękawy, od pachwiny w czerkiesce. Czerkieska była wierzchna suknia uszyta czerkieskim krojem, zamiast płaszcza służąca, z rękawami, krótsza daleko od kaftana, tak, że go zawsze widać było z pod niéj. Rozpory u rękawów były długie więcéj pół łokcia lub nieco mniéj, i jak te rozpory, rękawy po końcach, tak i cała czerkieska z dołu dokoła była obłożona złotym galonem; wyloty potém zarzucały się w tył na grzbiet, a tam spinały się na maleńkie haftki. Sajetą zwało się sukno najcieńsze i najlepsze angielskie. Safjaniki, bóty od wyrazu safjan, po prostu bóty safjanowe, uszyte z najpiękniejszego czerwonego safjanu. Szalowy pas znaczył jedwabny, od słowa szal, co go tylko pany znają. Zaporożska kabardynka znaczyła czapkę: od nogajskiego Kabarka, dziki zwierz, który żyje nad rzekami w wielkich lasach, może żyć zarówno w wodzie i na ziemi, karmi się rakami, płodzi się i ściele gniazda na lądzie pod krzakami lesnych zarośli. Tego zwierza mnóstwo było w wielkim Ługu, za zaporożskich czasów. Teraz go jest trochę, w dole po nad Dnieprem. Kabarka zupełnie podobna na oko do kota, ale daleko większa, dłuższa a nożki jéj krótsze, na końcu płaskowate i połączone pletwami, jak u kaczki, a ogon bardzo długi i puszysty, jak i skóra cała. Barwę mają stare ciemną, podobną do kuny, młode szarą. To zwierzątko zwało się u Zaporożców — Widricha albo Wydra, a skóra jego była w wielkiej cenie, osobliwie na czapki, płacono ją drogo nie tylko w Zaporożu, ale u Lachow i Żydow. Ztąd wprowadzili we zwyczaj Zaporożcy wszelką czapkę choćby ze skóry jakiéjkolwiek, lub prostego sukna była uszyta, nazywać Kabardynką.
3. Zaporożcy Kozacy do drogi, osobliwie w czasie wojny, w podróżach i wycieczkach, rzadko miewali inny przybór, nad konia, na którym siodło drogie z wyszywanemi czaprakami, z całém kozackiém uzbrojeniem. Z przodu przyszyte były dwa kubury, to jest olstry, czyli futerały skórzane na pistolety, a z tyłu w trokach, przywiązana burka i wszelki inny najpotrzebniejszy przyrząd. Zapasy wojenne i oręż wozili na koniach, jako to: ratiszcze (kopją) szablę i cztéry pistolety, dwa w olstrach, a dwa za pasem. Na piersiach zamiast ładunków do koła się obwijał Kozak szerokim patrontaszem, pełnym we dwa lub trzy rzędy zapaśnemi nabojami, z prochem i kulami. Broni palnéj i dział w bitwie, jazda kozacka nie używała, tylko wówczas, gdy płynęli czajkami lub czynili pod nieprzyjacielskie miasta wycieczki; naówczas i konnica łączyła się z żołnierstwem pieszem i majtkami, używając artylerji i rusznic, wszelkiemi sposoby.
4. Spotkawszy się witając jeden drugiego szczególny mieli zwyczaj Zaporożcy, osobliwie w Siczy i na Zimowiskach. Naprzykład, gdy przyjdzie jednemu do głowy, albo się kilku Kozaków zmówi, pojechać do drugiego w gościnę, na Kureń, albo do Zimowiska, albo za jaką pilną potrzebą jadą, albo gdy po drodze wstępują na nocleg, to się witają i pozdrawiają, naprzykład tak: wjechawszy na dwór gospodarski, siedząc jeszcze na koniach, jeden z nich krzyknie głośno:
— Puhu, puhu! puhu! (to jest zdróweś) Trzy razy, ale wciąż nie przerywając; a gospodarz Kurenia albo Zimowiska odzywa się do niego z okna także.
— Puhu, puhu! ale tylko dwa razy. I przybyły gość odpowiada mu.
— Kozak z Łuhu.
Nakoniec gospodarz w oknie krzyknie — wiążcie tam, gdzie i nasze, to jest: postawcie konie u żłobów, a prosim do chaty... Naówczas gospodarska czeladź natychmiast wybiega z Zimowiska albo Kurenia, przyjmuje od gości konie na swoje ręce, prowadzą do stajni, do żłobu i doglądają ich dopóty, póki przybyli Kozacy u gospodarza goszczą. A gdy potém gość lub goście, wejdą do chaty, przeżegnają się przed obrazami, mówią do gospodarza.
— Ataman, towarzystwo, głową wam. I kłaniają się. Naówczas nawzajem gospodarz się pokłoni i odpowié.
— Głową wam, głową wam. Proszę siadajcie Panowie mołojcy.
Potém poczną zapijać miód, wino, gorzałkę i co jest, a herbaty i kawy i pończu u Zaporożców nie bywało, chyba warenucha, a i to u bogatych, zamożnéj starszyzny kozaczéj. Warenuchę gotowali po połowie wódkę z miodem, dodając pieprzu i suszeniny, to jest, różnych owoców; napój ten u Zaporożców był w wielkiém użyciu i smaku, uważano za najlepsze przyjęcie, jeśli w czyim domu, warenuchą częstowano.
Nakoniec pohulawszy, gospodarz z gośćmi, nagadawszy się, jak potrzeba, pięknie, wołał kucharza i przykazywał mu gotować obiad albo wieczerzę dla gości. Kucharz zaś pytał gospodarza.
— Co każecie gotować?
— Gotuj bracie zaciérkę z wodą, naprędce albo z miodową podléwą, bo to postny dzień; gdy się trafią goście we Środę albo w Piątek, albo w post; a w inne dni, mówi:
— Gotuj zaciérkę z mlékiem, albo z masłem. A gdy goście pohulali dzień, lub dni kilka, myslą wracać do domu, dziękują gospodarzowi tak:
— Bóg zapłać ojcze za chléb, za sól, pora nam rozjechać się po Kureniach do domów, prosimy ojcze do nas, kiedy łaska, a bywajcie zdrowi.
A gospodarz im odpowié:
— Bywajcie zdrowi i wybaczcie panowie mołojcy, czém bogaty, tém rady, proszę się nie gniewać. Poczém goście odchodzą z Kurenia, a czeladź gospodarska podaje im konie nakarmione, napojone i osiodłane. A to był zwyczaj u Zaporożców nie tylko względem przyjaciół i znajomych, ale dla wszystkich obcych ludzi, a gościnność wielce szanowali, surowo jéj spełnienia, wedle starych zwyczajów pilnując. Oprócz tego było u nich też we zwyczaju, że każdy Kozak osobliwie z prostych, to jest: tabunszczyk, pastuch i czaban, opasywał się rzemiennym (skórzanym) pasem, a przez plecy zwieszał haman skórzany, ozdobiony różnemi mosiężnemi, srebrnémi i złocistémi błyskotkami, guzami. W tym hamanie było krzesiwo, krzemień i hubka, na zapas od przypadku, około zaś pasa przywiązany był noż i sztuciec nieodmiennie. Nóż do naprawy i utrzymania łyżki, która się uważała za przybor konieczny; a nie Kozak to był, co się wedle tego nie przybrał, mieli go za nieporządnego i niechlujnego pastucha. Bo naprzykład, gdy pastuch albo czaban zechce pójść albo pojechać ze swego kosza do drugiego sąsiednego Kosza, za potrzebą jaką, a przybywszy tam, zastanie pastuchow nad obiadem lub wieczerzą, mówi im:
— Chléb i sól panowie mołojcy. A oni odpowiadają mu:
— Jemy, ale swój, a ty u proga stój.
— Nie, bracia, dawajcie i mnie miejsce, — odpowiada gość, — Wyjmuje zaraz swoją łyżkę z łyżennika i siada z nimi razem; a naówczas miejscowi czabani chwalą przybyłego gościa i mówią:
— Ot Kozak domyślny i sprawny, wieczerzaj bracie, wieczerzaj. I dają mu miejsce i przyjmują po przyjacielsku. A gdy kto tego zwyczaju nie wie, śmieją się z niego i zowią głupcem. Jeśli zaś przybyły pastuch, albo inny jaki gość, nie zastanie obiadu, ani wieczerzy w jakąkolwiek dnia godzinę, natychmiast Ataman Kosza, pozdrowiwszy się z gościem wedle zwyczaju, przykazuje kucharzowi swemu warzyć zacierkę (tetera) mamałygę albo miłaj i nakarmiwszy gościa pyta:
— Za czém przyszedłeś?
A co znaczy Kosz — tetera i miłaj zaraz wam objaśnię.
W czasy zaporożskie, do attakowania Siczy, nie było nigdy zimy wielkiéj i srogiéj, bydło na stepach latem i zimą koczowało, a od trafiających się chłodnych wiatrów i słoty pastusi mieli kosze i kotarhy. Kosz był podobny do szałasu, oszyty do koła pilścią i postawiony na dwóch kołach, aby się z miejsca na miejsce mógł wygodniéj przenosić, gdzie była potrzeba. W nim była kabica do rozpalenia ognia i pastusi w chłodny czas grzeli się i suszyli, gotowali jadło sobie i swoim psom. Teterę (zaciérkę) gotowali oni z żytnéj mąki lub pszennéj, ale wprzód ją rozczyniali, jak ciasto na chléb. Miłaj a mamałyga wszystko jedno, gotowano go z jaglanéj mąki z wodą, był on bez soli, bo go jedli ze słonym sérem, albo bryndzą, gdy nie było postu, czasem piérwszy gotowali z baraniną. Pieką czasem i placki (Korże) z mąki pszennéj, zowiąc je zahrebamy, dla tego, że je w popiele zagrzebywano, póki się upiekły — Kotyha zwał się u nich wielki wóz (arba) wołowy na cztérech kołach, w którym wozili za sobą wszelkie zapasy pastusze, wodę, żywność, drwa, a gdy na jednym tyrle paszą bydło lub owce zjedzą, szukają lepszéj paszy daléj i tak koczują w stepach latem i zimą, jak dzikie Nogajcy lub Kałmuki.
5. Kozacy zaporożcy, a osobliwie z Siczy, dla swobodnego swego zaporożskiego ducha i wesołego humoru, mieli we zwyczaju i skłonni byli do żartu i szyderstwa, tak, że z najmniejszego zdarzenia, postępku, ruchu Kozaka, zaraz wywiodą coś niezdarnego i dają jeden drugiemu przezwiska, to jest dziwne i śmieszne nazwania, imiona, stosownie do wypadku lub postępku. Tak naprzykład, jeśli jaki Kozak przez nieostrożność spalił Kureń albo Zimownik, nazwali go Palejem, jeśli kto gotując jadło, rozkładał ogień nad wodą, zowią go Paliwodą, gdy który chodzi zgarbiwszy się z choroby lub zwyczaju, zowią Garbaczem, gdy który przeciw zwyczaju, nie zaciérkę warzy sobie na pokarm, ale kaszę, zwą go zaraz Kaszką, albo Kaszowarem. A gdy który bardzo małego wzrostu, zowią go Machiną, ogromnego zaś Malutą, skorego i szybko chodzącego, gdy mu się trafi pośliznąć i upaść, przezwą Slizgaczem, powolnego zaś i opieszale chodzącego Czerepachą, chudego z twarzy i nie mocnego — Gnidą, i tym podobnie, z takiego to powodu i mój ojciec, który od dziadów zwał się Żadan, w Siczy przezwany został Taran, od tarana którym olej wybijaja, a chrzestny mój ojciec Kaczałów, od Kaczałki, którą suknie kaczają, wszystko od trafu. Równie też ja Korż, dostałem nazwanie od Korża (placka) takim sposobem, ja z młodych moich lat byłem bardzo rzeźwy i zwinny; raz jadąc z nowych Kodak do Siczy, w towarzystwie mołojców, mimo wielkiéj mogiły zwanéj Czortomelik, nie daleko Siczy, gdzie teraz Pokrowskie, zachciało się nam pociekawić i wleść na mogiłę, na którą wiodła wązka udeptana ścieżka; a gdysmy weszli na nią i popatrzali z niéj tam i sam, zaczęliśmy na dół się znowu spuszczać. Towarzysze moi poszli ścieżką, ja zaś rzuciłem się wprost, a że mogiła była stroma, a na niéj sucha ślizka trawa, ja zaś obuty byłem w ślizkie także postoły, ośliznąwszy się upadłem z samego wierzchu, bokiem, przewracając się aż do dołu, jak Korż, od tego wypadku, towarzysze rozśmiawszy się, nazwali mnie Korżem i przybywszy do Siczy, objaśnili zaraz wszystkim w Kureniu, moje nazwisko — i chrzestnemu memu Kaczałowi, który rzekł:
— To niechże będzie Korz, bo i mnie Kaczałem za Kaczałkę jedną nazwali, a co na to począć, kiedy tu taki już zwyczaj — Cierp chłopcze, będziesz Kozakiem, a z Kozaka Atamanem. Czasem i z żartu człowiek być może.
6. Teraz powiemy nieco, o porządkach i zwyczajach, które panowały w Siczy i po Kurenjach.
Ile było na liczbę Kureni, tom wyżéj powiedział, było ich więcéj czterdziestu, wszystkie pobudowane w Siczy, i to razem, nie tak jak pospolity Kureń czyli szałas pastuszy buduje się po prostu, ale od siekiery, lub z tartego drzewa. Bo w Wielkim Ługu, lasu było dosyć, a nasze izby były tak obszérne, że po sześćset Kozaków i więcéj, mogło się w jeden Kureń zmieścić w czasie obiadu. Kureń budował się jak jadalna, bez przegródek żadnych i ścianek, tak, że wewnątrz jego, w okrag pod ścianami do samych drzwi, stały stoły, a za stołami także do koła ławy, na których siadali Kozacy do obiadu, a piérwsze miejsce atamańskie, było pod obrazami. Ikony (obrazy) bogate były i ozdobne, okna wielkie i czyste, dokoła w każdym kureniu, wisiały środkiem świeczniki piękne (panikadiła? —) pod obrazami lampy, które na wielkie święta zapalano. Piece wielkie, do pieczenia chleba, stały osobno, nie w Kureniu, ale w osobnym budynku. W Kureniu były tylko hruby, to jest piecyki nie wielkie. Kucharze byli także w osobnym oddziale i gotowali różną strawę; ale piérwsze były — zaciérka, (teterja) Kluski (rubcy), gałuszki i ryba (na stiabło?) swinia głowa do chrzanu, niekiedy i łokszyn na odmianę i t. d. czego używano najpospoliciéj, wedle starego zwyczaju w Zaporożu. Potém, gdy jadło się zgotowało i czas było obiadować, wysypują lub wylewają kucharze w drewniane misy i stawią na stół wszędzie, a za stoły rzędem około mis, przydają różne napoje, gorzałkę, miód, piwo, breczkę w wielkich konwiach, także drewnianych, na nich wieszają czerpaki takież (drewniane), które się po kozacku zwały Michajliki, bo w Siczy kieliszkow i szklanek nie używano. A gdy Kozacy nadejdą z Atamanem do stołu, pomodliwszy się, siada Ataman na piérwszém miejscu w końcu stołu, pod obrazami, potém Kozacy także rzędem dokoła stołów, poczynają jeść; a gdy kucharze podają rybę, to zawsze wedle zwyczaju kładną głowy rybie przed Atamanem. Był to zwyczaj jednaki we wszystkich Kureniach — Po obiedzie modlą się znowu, kłaniają Atamanowi i jeden drugiemu, dziękują kucharzowi — Bóg zapłać bracie, żeś Kozaków nakarmił. Nakoniec Alaman wychodząc z za stołu, kładnie grosz na stół, równie i inni po groszu lub więcéj rzucają i rozchodzą się gdzie któremu trzeba — Pieniądze te zabiera kucharz i kupuje za nie na rynku co potrzeba do kuchni. Jeść gotowali w Siczy, po Kureniach, codzień razy trzy, nie w garnkach, ale w kotłach wielkich miedzianyh lub żelaznych, na kabicy (to jest ognisku) nie w piecu.
7. Siczowi Kozacy zajmowali się wedle zwyczaju i myslistwem i rybołowstwem bo w Wielkim Ługu, w gęstych lasach i nieprzybytych trzcinach około jeziora i limanów, było wielkie mnóstwo dzikiego zwierza, jako to — Jeleni, koz, swiń i lisów, a w stepach także mnóstwo wilków, zajęcy i bobaków; a za kupnem tych skór, przyjeżdzali bywało do Siczy, różni kupcy z Małorossji, z Polski, na jarmarki — Takže i rybołowstwo było u nich wielkie na Dnieprze, na jeziorach i limanach, osobliwie na Teligule, na kimburskiéj kosie, koło Limanu i na Tendrze, takie mnóstwo, że nie tylko Ukraina zaporożska tém się bogaciła, ale i Polska cała i Hetmańszczyzna i inni okoliczni mieszkańcy mieli rybę z zaporożskiego rybołowstwa.
8. Nakoniec, trzeba jeszcze objaśnić i o tém, że Zaporożcy mieli i piękne zwyczaje nabożne, tyczące się Chrześcijańskiego obrządku i poczciwości, między Kozactwem było wielu nabożnych, lubiących przystojność i bogactwo w Cerkwi; osobliwie starzy, co dzień w dzień uczęszczali na wszelkie Nabożeństwo, ozdabiali cerkiewne Ikony, sprawiali bogate chorągwie i krzyże, bogacili skarbce drogiemi kamieniami i wspaniałemi wyrobami, tak, że w całéj Rusi, ledwie gdzie był skarbiec bogatszy od zaporożskich i dostatek cerkiewny większy, a to z przyczyny, że w większej części Kozacy, byli ludzie bezżenni, a bogaci tysiącami, mający wielkie trzody w zimownikach, a po śmierci ich cała majętność, często przekazywana bywała na Cerkiew siczową i Monastér, który był także w Siczy nad samą rzeczką Podpolną. W tym Monastérze był zawsze jeden starszy i dwunastu Zakonników, w liczbie których znajdowali się Jeromonachy i Jerodyakonowie, wedle tamtejszego zwyczaju; a w Cerkwi tak siczowéj jak monasterskiéj, codziennie odprawiało się siedmiorakie nabożeństwo (сѣдмичное алуженіе) i ci Zakonnicy ze starszym, na przypadek smierci którego z nich, albo przemiany, poświęcani byli w kijowskiéj Ławrze. Rzadko jednak wysyłali się ztamtąd do Siczy, oprócz starszego, bo częściéj za dozwoleniem Koszowego albo starszyzny, sam Starszy (przełożony Monastéru) z zaporożskich Kozaków postrzygał na Mnichów. Także i swieccy xięża na Pałankach i innych miasteczkach, gdzie były Cerkwie, wyświęcali się z Zaporożców. Bo między nimi byli i pismienni i pięknego głosu, jak rzadko w Ławrach i po stolicach znaleść podobnych; z téj przyczyny, że w Siczy, było wszelkiej wszelakości dostatek.
Nie tylko z popowiczów, którzy uczyli się wszystkiego wedle porządku, ale i z pańskiego rodu wyuczone dzieci, dorosłszy, przypadkowie (osobliwie gdy się trafiłoco przekroczyć,) ze wstydu i strachu kary; uciekali do Siczy.
Teraz wrócim do Monastéru zaporożskiego. Zwał on się także Grodkiem albo Twierdzą, bo w nim było wiele budowli zaporożskich panów (gdzie Koszowy mieszkał) a na przypadek napadu nieprzyjacielskiego, wystawiony był jak forteczka i dokoła obwarowany działami, na wysokim wale ustawionemi; oprócz tego grodek ten otaczała prawie zewsząd rzeczka Podpolna, tak, że z jednéj tylko strony, suchą nogą był wjazd w ogromną basztę, w któréj ciagle Kozacy straż trzymali. Cerkiew monastérska i siczowa były drewniane i powierzchownie nie pokaźne. Obie nie ogrodzone i niczém nie opasane. Przy siczowéj Cerkwi, była wielka i wysoka dzwonnica, ale osobno i oddzielnie od Cerkwi, ze czterema wielkiemi oknami, w kilórych stały armaty, dla obrony od napaści, a równie i cerkiewnych obrzędów. Z tych dział w wielkie Święta jako Wielkanoc, na Trzy Króle (Bohojawlenie) i w Święta cerkiewne, strzelano. W te dni uroczystych Świąt osobliwszy był widok cerkiewnych obrzędów, a obyczajów i zwyczajów kozackich. Naprzykład powiem:
Na dzień Trzech Króli (Bohojawlenie) wszyscy Kozacy siczowi, ze wszystkich Kureni bez wyjątku, z zimowników i folwarków, gdzie który był, zbiérali się na musztrę i szli do Cerkwi ubrani, uzbrojeni zupełnie, z całą strzelbą wojenną na Jordan piechota i konnica każdego kurenia, coraz inne i ozdobne znamiona wiozą na pięknie i dziwnie strojnych koniach. Całe wojsko ubrane w najlepsze i najbogatsze suknie. A gdy się zjadą do Cerkwi, to taka ich mnogość, że zalegną nie tylko dokoła Cerkwi całą przestrzeń, ale i cały siczowy rynek bardzo obszerny. A całe wojsko stoi, konni i piechota rzędami, z gołą głową, aż się skończy Liturgja, po skończeniu jéj, wychodzi duchowieństwo z Cerkwi, przełożony naprzód z krzyżem, za nim Jeromonachy parami, niosą Ewangelje i Ikony, w błyszczących pięknych strojach, idą święcić wodę, za nimi zaporożskie wojsko z chorągwiami i działami, postępuje rzędem. Doszedłszy do rzeki stają porządnie jak piérwéj. Potém, gdy się skończy święcenie wody, a starszy pocznie wedle zwyczaju zanurzać Krzyż w wodę, z dział i małych rusznic palą Kozacy razem, tak silnie i głośno, że się ziemia trzęsie i pokrywają się wszyscy dymem jak mgłą, że jeden drugiego nie widzi. Ale po chwili rozejdzie się dym z wiatrem, a puszkarze czekają trzykrotnego zanurzenia Krzyża i po skończeniu obrzędu zaczynają palić co wlezie z dział; a potém tłum cały rozchodzi się, każdy do siebie i tak się wszystko kończy”. —
Nie możemy tu więcej robić z Korża wyjątków, ale to, cośmy wyżéj przywiedli, okaże łatwo, jaką przysługę uczynił przewielebny Arcy-Biskup Gabryel, wydaniem tak zajmujących pamiętników kozaczych, najlepiéj może, bo po prostu a żywo i dobitnie malujących Kozaczyznę. Jest to w Literaturze, podobno jedyny pomnik tego rodzaju, z całą prostotą i szczerotą, z całą, że tak powiem rubasznością kozaczą, malujący stare Zaporoże, owe dziwne zjawisko, którego początek nigdy dostatecznie wytłumaczony być nie może, i pomimo tysiąca przypuszczeń, pozostanie jedną z historycznych zagadek. To pewna że pierwsze zjawienie się Kozactwa w XVI wieku, już musiało być poprzedzone wypadkami, o których tylko z następstw hypotetycznie sądzie można.
Tegoż dnia udałem się dla obejrzenia pałacu Hrabiego Worońcowa, ale na nieszczęście, wśród bardzo miłego towarzystwa, jakie się na ten ogląd zebrało, trafiła nam się jedna pani, zbyt dla nas rozumna i zbyt wielka znawczyni wszystkiego. To, całą nam wyprawę popsuło. Była to jedna z tych postaci w naszym kraju bardzo pospolitych, które spotykamy wlokące za sobą nudy, wzgardliwie patrzące na wszystko i uśmiéchające się z litością na to: co u nas widzą. Kilka podróży za granicę, ubrało naszą panią w tę aureolę złocistą wyższości, którą nam biedakom, przyświécać chciała. Była w Londynie, była w Paryżu, siedziała długo w Wenecji i Florencji, i jakże podobna, aby potém znalazła u nas cokolwiek godnego siebie i zepsutego wytwornemi pokarmy, podniebienia? Mogłaż inaczéj wszystko, jak z pogardliwém wejrzeniem i usmiéchem znawcy przyjmować? Z minką pewną siebie, zarozumiałą i szyderską spoglądała do koła zimno, a chcąc się popisać sama i dać popisać równie nieznośnéj i równie uczonéj córeczce, wzięła na się od początku rolę szydzącego Cicerone.
Z wysokości owéj wzgardy, rzucała nam, tłumowi, drogie objaśnienia, bez których bylibyśmy się wybornie obeszli — darzyła nas swemi cielęcemi uwagami, przyprawnemi usmiéchem złośliwym, postrzeżeniami artystycznemi — niestety, — jakiemi! Zdało się jéj, że była obowiązana do artystycznych wiadomości i znawstwa, tak długi czas przebywszy we Florencji — i coż nam na mocy tego wygadywała! Niestety! musieliśmy z pokorą słuchać Damy, któréj się zdało, że dziwnéj mądrości, erudycji i wiadomości, dawała dowody. Boże broń wszystkich oglądających cokolwiek bądź, od towarzystwa Kobiét, co były we Florencji, Londynie i Paryżu i mają sobie za obowiązek znać się na wszystkim i bredzić o wszystkiém, co zobaczą.
Na dziedzińcu worońcowskiego pałacu, który stoi jedną stroną ku morzu obrócony, z widokiem na daleki Euxyn i oba porty; — są dwa małe działa ze zdobytych przez Hrabiego w Warnie, darowane mu, przez Najjaśniejszego Pana. Wchodzi się przez sień piękną, ale skromną, do billardowego naprzód (jeśli dobrze pamiętam) pokoju, ozdobionego obrazami. Tu nasza wielce uczona przewodniczka, poznała od razu, plac Ś. Marka w Wenecji i wraz z niemiłosiernie paplającą córką, poczęły nam biédnym palcami pokazywać jakiś dom, w którym mieszkały i sławne piombi. To rozumne tłumaczenie rzeczy, tłumaczenia nie potrzebujących; popsuło mi wszystko. Byłbym zapłacił gdyby się pozbyć można było naszéj mądréj turystki, trzy po trzy ze wzgardą plotącéj, cokolwiek wedle jéj przekonania, podnieść ją i wielkie o niéj wyobrażenie nam, tłumowi, dać miało.
Oprócz dwóch widoków Wenecji, które tłumacząc popsuła nam, a które są wcale ładne, jest w tym pokoju wielki portret en pied Króla szwedzkiego, darowany Hrabiemu Worońcowi przez niego samego na pamiątkę. Na drugiéj scianie nie wielki obrazek wyobrażający okręt z połamanemi maszty, wśród ciemnego nieba, przewrócony na boki, zalany falą spienioną, podpis pod nim przypomina, że na tym statku dnia czwartego Października 1828 r., Cesarz J. M. z Hrabią Worońcowem znajdował się w wielkiém niebezpieczeństwie. Okręt nazywał się Marja. Są tu i inne jeszcze obrazy, powiększéj części dość piękne — Portret Pitta. W następnym pokoju ozdobionym czterema portretami: Piotra W. Katarzyny II, Alexandra I. i Panującego nam Najjaśniejszego Pana; — na podstawie z czarnego marmuru z bronzami, stoi wybornéj roboty (przez Lebure) naczynie srébrne złociste (vermeill), kształtu starożytnéj wazy, ofiarowane na znak wdzięczności Hrabiemu Worońcowi przez wojsko, którém dowodził w czasie zajęcia Francji. W wielkim recepcjonalnym salonie, który przepyszne drzwi z taflami, naśladującemi lapis lazuli i bronzami, przeniesione tu z michajłowskiego Dworca — zdobią; znajduje się (jedna z najpiękniejszych ozdób) komin wielce szacowny z mozaiki en pierres fines; także z michajłowskiego. Dworca, którego cenę pokazujący pałac, posuwają niezmiernie wysoko. Na tle ciemném, wypukło wychodzą ptaki, kwiaty i owoce, pięknie bardzo i szczęśliwie wyrobione. Nasza uczona pani, która była w ojczyznie mozaiki, dowodziła z doskonałem lekceważeniem, że komin ten nie wart więcéj nad kilkadziesiąt dukatów — Smiech mnie porywał i złość razem. Po coż tu ona przyszła??
W Salonie tym są obrazy niektóre bardzo ładne. Nasza pani-cicerone, zwróciła uwagę ukochanéj córki na portret Rembrandta, (w istocie bardzo piękny) mnie zastanowiły maleńka Madonna ze spiącem dziecięciem Jezus, męczeństwo jakichś dwóch mnichów, dziwnego kolorytu i kilka innych.
Przechodziliśmy potém szereg zawsze smakownie i wytwornie przybranych salonów i bibliotekę, z któréj wyjście do gabinetu w oranżerji już znajdującego się.
Była to piérwsza biblioteka (a tu ich jesli się nie mylę, trzy naliczyłem podobno) bo przy każdym apartamencie oddzielnym jest inna, znać że dostojny właściciel lubi mieć xięgi pod ręką. W biblioteczce téj fortepjanik i piękne bardzo w pośrodku na podstawie wysokiej z bronzami, naczynie porfirowe, dar Króla JMci szwedzkiego, dla Hrabinéj. Oranżerja, otoczona dokoła, galerją bieżącą, w górze, na któréj w kilku miéjscach są altany do spoczynku i siedzenia różne; jest jednym z najpiękniejszych w pałacu lokalów. Na dół między drzewa wiodą wschody, a w górę po galerji przechadzając się, można się poić wonią kwiatów, patrzać na nie i razem na morze.
Jak tu musi być pięknie wieczorem, gdy galerja oświecona, a xiężyc nad morzem. Na jednym końcu galerji w murze są czarne kamienie z napisami złotemi, przywiezione ze zdobytéj Warny — i meble podobno z Hiszpanji — Różne marmurowe i kamienne ozdoby, wyrabiane w kopalnach krymskich Hrabiego, jeśli się nie mylę, w Symforopolu. — Galerja bieżąca po nad oranżerją, ozdobiona jest pnącemi się bluszczami i kwiatami.
We wspaniałym apartamencie Hrabinéj, wychodzącym także na oranżerją, mnóstwo naczyń chińskich i japońskich, stare przepyszne meble z medaljonami porcelanowemi i bronzami. Nasza przewodniczka zapewniała z usmiéchem, że to są imitacje tylko starych mebli! Dwa wielkie okna w części kolorowe, zawierają w sobie staroswieckie cztéry szyby, jedna z nich z dalą 1584 r. (nie pamiętam dokładnie) ma na sobie Zgorzelca brandeburskiego. I tu i w pokojach już przebieżonych przez nas, spotykaliśmy gęsto, kosztowne i piękne chińskie naczynia. Na dwóch wielkich wazach podobnych widziałem dorobione herby orleańskie, musiały być nabyte we Francji, z sukcessji po sławnych Egalité, wielkość ich zastanawiająca, chociaż w Odessie zacząwszy od Bursy w wielu miejscach znajdziesz te drogie osobliwości.
Apartament, w którym Hrabia pracuje, poprzedzony biblioteką, z gabinetem przytykającym do niego i zawierającym portrety różnych osob z familji, jest niezmiernie zastanawiający. Widok z tych pokojów na zawsze piękne morze. W gabinecie Hrabiego ogromny stół zajmuje środek dokoła różne pamiątki. Xiążki, biuściki; ale najpierwéj uderzają dwa czy trzy wizerunki Wellingtona, z których jeden bronz bardzo ładny: zdobi komin. Wzięła z niego assumpt młoda córka naszéj uczonéj pani, do wyrecytowania naiwnego jak lekcji, całéj anegdoty, o posągu Wellingtona w Londynie.
Czułem na widok tego pokoju, prawdziwe wzruszenie, które mi psuło, nieznośne szczebiotanie turystek, pokój ten człowieka tak znakomitego jak H. Worońcowa, tak powszechnie uwielbianego i ukochanego, przejmował mnie przywodząc na myśl, tyle dobrych, tyle szlachetnych uczynków przytomnego tu jeszcze duchem Hrabiego. Chciałem dójść z pozostałych tu sprzętów i odgadnąć tajemnicę téj tak pełnéj, pięknéj exystencji, którą otaczają błogosławieństwem całego miasta, całego kraju; która znaczy lata swoje dobrodziejstwy cichemi, użytecznemi przedsięwzięciami i pozyskaniem serc coraz większéj liczby; — serc wszystkich, co mają szczęście ku niéj się przybliżyć.
Jakżem żałował, że Hrabia był w podróży i żem go choć zdaleka zobaczyć nie mógł. Kilka razy spotkałem tu jego szlachetne rysy, w portrecie przez sławnego Lawrence malowanym i kopjach z niego, ale to co mogłoby wystarczyć prostéj ciekawości, nie wystarczało prawdziwéj czci i uwielbieniu. Tak znakomitego męża, o którym jeden jest tylko głos czci, uwielbień i pochwał nic dość było widzieć martwy tylko wizerunek.
Obok gabinetu pracy, jest, jakem powiedział z jednéj strony biblioteczka, z drugiéj pokoik pełen portretów ukochanych osob. W tym gabinecie ogromny teleskop do poglądania na morze. Uważałem tu między rysunkami, z których każdy musi być wspomnieniem, mały jeden portrecik z napisem.

Хочу жить
Чтобы басъ любить,
„Chcę żyć, aby was kochać“

Portrecik len wyobraża dziécię.
W pokoju pracy Hrabiego, stał jeszcze postument, na którym zwykle stoi w czasie bytności gospodarza portret ulubionego mu X. Wellingtona; świadek tylu pięknych czynności, tylu dobrych uczynków, tylu urządzeń rozumnych. Widok na z tych okien przecudny.
W apartamencie dzieci, na górze, bardzo skromnie urządzonym a miłym, jest portret Hrabiego gdy był młodym, w szafirowéj sukni z xiążką w ręku. Uderza on wyrazem łagodności i dobroci, któréj całe życie poźniejsze tyle dało dowodów. Tu w podłodze jest inkrustowany kompas, przypominający młodym, jak prędko czas leci. W pokoju sypialnym Hrabiostwa są biusty familijne. Środek jego przedziela firanka; w stronie Hrabinéj jest klęcznik i za zasłoną stary familijny bogaty Ikon na kilka kompartymentów podzielony, w złocistych ramach.
Tu (i na dole) jest kilka widoków, cudnéj piękności pałacu i ogrodu w Ałupce. Pałac to morskim smakiem przepyszny. Widoki tej krymskiej rezydencji Hrabiego, w czarującem położeniu, sztuką ozdobionéj i z kosztem wielkim wzniesionéj, wydane są sztychowane za granicą i litografowane w Odessie przez P. Bassoli. Jakże mi żal było, żem nie mógł do Krymu dojechać.
Naczynia marmurowe których tu pełno, są po większéj części w Krymie także robione, fabryki symforopolskiej. W ogólności pałac Hrabiego Worońcowa łączy w sobie wielką wspaniałość i przepych dobrego tonu z wygodą, angielskim Comfortem i wdziękiem. Znać tu wielkiego pana i człowieka piérwszych towarzystw, co ma szlachetne upodobanie w Sztukach, Literaturze; co lubi wszędzie gdzie oko jego ma spocząć, trafić na coś pięknego lub wiążącego się ze wspomnieniem. Portrety familijne dowodzą uczucia przywiązania do rodziny — dzieła sztuki i biblioteka, świadczą o ludziach pojmujących życie ze strony, z jakiéj je widzi umysłowie wykształcony swiat. Ale jakże mam sądzić o pałacu, który widziałem pustym, smutnym; okrytym nadzianemi wszędzie zasłonami — i bez życia? Wcale on inny w czasie pobytu gospodarza, wydawać się musi — Człowiek, co taką miłością ku sobie i taką czcią potrafił natchnąć wszystkich co go otaczają, o którym jeden jest tylko głos uwielbienia u wyższych i najniższych, którego znają i kochają wszyscy w Odessie; — pojmujecie jak ożywiać musi swojém obliczem pogodném, łagodném, spokojném, usmiechającém się, to miejsce dziś podwójnie puste, gdy go tu nié ma.
Zeszliśmy przez oranżerją w ogródek, ale jak wszędzie prawie w Odessie, pył pojadł kwiatki, słońce je popaliło, nie były swiéże jak nasze, zielone jak nasze i drzewka co je ocieniały, miały tę fizjonomję miejskim drzewom właściwą, smutną, mizerną, i chorą. Żal mi zawsze drzew, którym rosnąć każą w mieście, patrząc na nie widzisz, jak im tu niewygodnie i ciężko żyć.
Nasza przenudna pani, ciągle jeszcze szczebiotała wzgardliwie aż do wyjścia, ona mi tak popsuła odwiedziny pałacu Worońcowa, że postanowiłem odwiedzić go raz drugi, aby swobodniéj i bez tego szatańskiego a głupiego negacyjnego uśmiéchu, przejrzeć na nowo wszystko, co tu jest godném widzenia.
Po co nasi panowie, nasze panie jeżdżą za granicę? żeby powrócić do kraju nie lepszemi i milszemi, ale wzgardliwemi, smiésznemi tylko. Jadą tam udawać Hrabiów i magnatów, powracają małpować rozumnych i uczonych dla tego, że widzieli Muzeum florentskie, i gawronili na arcydzieła, których nie starali się ani pojąć, ani potrafili uczuć. Ta pani, nigdy, jak słyszałem, nie chodzi na Operę w Odessie, dla tego, żeby się nie skompromitować i nie dać zapomnieć, że słyszała ją w Neapolu i Medjolanie, że słyszała w Paryżu — Tamburini, Rubini i Garcia. Biédna pani —! Całe życie pluje i nudzi się dla tego, że raz w życiu wyrwała się daléj od drugich i widziała więcéj, niż pojąć i ocenić mogła.
Mieliśmy i druga towarzyszkę, co także znała Włochy i arcydzieła i mieszkała długo za granicą — ta jednak szczérze wyznawała co jéj się podobało i nie szukała chluby z mniemanego znawstwa — Ta druga była prawdziwie dobrze wychowaną, gdy piérwsza — ale dajmy już jéj pokój. Mamy jéj bardzo dosyć.
W ogrodzie pałacowym nad morzem, wznosi się w półkrag kolumnada otwarta, do któréj wchodzi się po stopniach, nieco wzniesionych. Tu Cesarzowa Pani w czasie swego pobytu w Odessie, kilka razy przepędziła wieczór i piła herbatę. Widok ztąd piękny na oba porty, kwarantannę, Bursę i dalekie morze. Wyszedłszy z pałacu Worońcowa przechadzałem się po nad morzem na bulwarze. Wieczor był zachwycający. Całe niebo okryte dziwnie barwnemi obłoki — w oddaleniu siniawe chmury, bliżéj zachodu nad Peresypem złociste, jasne, zachodzące słońce, rzucało blaski jaskrawe na morze. Swieciły fale, złociły się maszty okrętów i jasno malowany na ciemném niebie — Bulwar, bursa, budowy wszystkie na tle granatowém chmur, oświecone silnie, pałały czarodziejsko. Nad portem i kwarantanną, nad morzem rozwita ogromna wstęga tęczowa po chmurnych niebiosach, odbijała cudownie. Widoku tego nigdy nie zapomnę — Odmalować go nie podobna, opowiedzieć, mniéj jeszcze, ale może z was komu trafiło się patrzeć oczyma uczucia, na obraz podobny, a zapamięta go na zawsze. Ile tu barw na ziemi i niebie, ile zmian w tych barwach, jak wspaniałe stało sobie łożysko zachodzące i żegnające nas słońce!
Wtém poczęły umiérać jasne, złociste swiatła gmachów i okrętowych masztów, wszystko ciemniało, promień się jeszcze ostatni przesuwał po morza powierzchni, złocąc fale nieco wzniesione. Na wschodo-południu ciemniało, na zachodzie czerwienić poczęło, i wystrzał armatny z brandwachty zamknął majestatycznie ten czarujący widok oznajmując, że słońce już się nie ukaże, że zaszło nie za chmurę, ale za widnokrąg naszéj, wiecznie kręcącéj się ziemi.
Zwyczaj ten strzelania z brandwachty o wschodzie, zachodzie i południu, będąc w czasie pięknych dni jakby powitaniem i pożegnaniem słońca; ma w sobie coś poetycznego. Ale nie mylmy się — cel tych wystrzałów, należy do najczystszéj prozaicznéj potrzeby porządku. One oznajmują otwarcie i zamknięcie portu, otwarcie i zamknienie do wyjazdu, rogatek tamożennych. Co się tyczy południa, wystrzał ten reguluje służbę na okrętach w porcie stojących, w których wedle zwyczaju, wszystko jest wyrachowane co do godziny i minuty.







  1. Устное повѣствованіе бывшего Зепорожца, житсли Екатеринославской Губерніи и Уѣзда, селенія Михайловки Никиты Леонтьевича Коржа. Одесса. 1812. 8. 94 стр.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.