Wspomnienia niebieskiego mundurka/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia niebieskiego mundurka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1918 |
Druk | W. L. Anczyc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był to poczciwy, nieco rozlazły wyrostek, z dużą głową i kędzierzawymi włosami, w których tkwiło zawsze pełno drobnych wiórków stolarskich.
Nazywał się Krystek.
Nazwisko, dość niezwykłe, należało jednak w miasteczku do popularnych. Uczynił je takiem duży szyld, gdzie na tle zielonem były wymalowane czerwono: szafa, komoda, łóżko, a pod niemi napis: Wojciech Krystek stolarz.
Tego Wojciecha synem był chłopiec z dużą kędzierzawą głową — również Wojciech.
Koledzy przezwali syna »Wojtek«, a profesor Luceński nie zaniedbał Krystka przefasonować na »Antychrystka«.
Wojtek miał małe zdolności, ale był zawzięty. Zawziął się dostawać dobre stopnie i — dostawał je. Niewiele rozumiał z tego, co się uczy, ale każdą lekcyę wykuwał doskonale na pamięć i wypowiadał nauczycielowi jednym tchem, z zamkniętemi do połowy oczyma, — jakby w obawie, żeby jakie niespodziane wrażenie wzrokowe szyków mu nie popsuło.
Za to w zwykłej rozmowie płynnym bynajmniej nie był. Zawadzała mu tu samogłoska »a«, która wtrącał co kilka słów bez żadnej potrzeby, wymawiając ją przez nos i ponad wszelką miarę przeciągając.
Pytał go kto:
— Wojtek! pójdziesz na »ciarki?«
On w głowę się drapał i usta szeroko otwierał.
— A... pójdę! Co nie miałbym... a... pójść!
To, że jego ojciec był prostym robotnikiem, nikogo nie raziło. »Niebieskie mundurki« nie znały różnic stanowych — przynajmniej tam, w tem cichem, dobrem miasteczku, gdzie Sarbiewski swe pierwsze rymy składał, a Skarga i Wujek z kazalnicy przemawiali.
Syn stolarza, syn urzędnika i syn obywatela ziemskiego żyli w szkole na jednych prawach, całowali się i czubili bez żadnych wyróżnień.
Czasem tylko rzemiosło Wojciecha Krystka budziło ciekawość w kolegach jego syna.
— Słuchaj, Wojtek! — zagadywali — to ty wiesz, jak się robi szafę?
— A... wiem.
— Krzesło?
— Też wiem.
— Stół, komodę, łóżko, ławkę?
— Wszystko... a... wiem. Jakbym się uparł, tobym sam... a... każdą rzecz zrobił.
»Arystokraci klasowi«, umiejący zaledwie domki z kart ustawiać, kręcili głowami z podziwu.
— To-ci dopiero... — powtarzali, przejęci szacunkiem dla kolegi.
Czasem na przechadzce, gdy znaleźli kilka deszczułek, przynosili je Krystkowi, a on, zasiadłszy w rowie na kamieniu przydrożnym lub pod drzewem w polu, tłómaczył im metodą poglądową: jak to powstają stoły, łóżka, szafy...
Słuchali wykładu z nadzwyczajnem zajęciem. To wszystko było dla nich takie nowe! takie ciekawe!
Krystek miał stały przywilej budzenia w kolegach podziwu. Raz naprzykład pokazywał im zrobiony przez siebie »garnitur« maleńkich, lilipucich mebelków. Pomimo, że całość, złożona ze stołu, kanapy, dwóch foteli i sześciu krzeseł mieściła się wygodnie na wierzchu zwykłej uczniowskiej teki, każda sztuka była wykończona jak najdokładniej, mocno sklejona i pokryta błyszczącą politurą.
Koledzy zachwycali się w równym stopniu dziełem i twórcą. W nowem też, ponętnem świetle ukazywało im się — rzemiosło.
— Wiesz, Witek, — mówił Dembowski do Sprężyckiego — chciałbym zostać stolarzem...
— Ja też! — wzdychał tamten.
Obaj zaś mieli zamożnych rodziców, którzy pragnęli uczynić swych synów co najmniej — mecenasami.
— Wojtek! — dopytywali »mistrza« koledzy — dla kogoś ty zrobił te śliczności?
— A... dla księdza-stryjka.
— Lubisz go?
— A... lubię! Daje mi na książki, na kajety; szkołę za mnie... a... opłaca.
— Pewnie chce, żebyś został księdzem?
— A... chce.
— I ty zgadzasz się na to?
— A... nie.
— Pewnie wolisz być stolarzem?
— A... broń Boże! Ja wolę... a... »wykierować się« na — aptekarza.
— Pigułki kręcić, lukrecyę smażyć, robić pomadę i maść na odciski?
— A... tak.
Koledzy mają nowy powód do dziwienia się.
Kilku chłopców objawiło chęć odwiedzenia Wojtka, a właściwie — jego ojca. Warsztat Wojciecha Krystka ciągnie ich do siebie, wydaje się im czemś nadzwyczajnem. Pragnęliby zobaczyć zblizka heble, piły, świdry, śrubsztaki, winkielaki, piony, bory, bankajzy — te wszystkie nadzwyczajne narzędzia, o których tyle się nasłuchali od młodego Krystka...
Ale on kręcił głową dwuznacznie.
— A... trudno to będzie. Mój »tatko« nie lubi, jak mu kto w robocie przeszkadza. Czeladnik też na gapiów... a... pomstuje...
Nie brzmiało to zachęcająco — na tytuł » gapia« nikt nie chciał zasłużyć. Jednak ciekawość niezaspokojona nie przestawała chłopcom dokuczać.
Jednego dnia Krystek nie przyszedł do szkoły. Nie przyszedł drugiego dnia i trzeciego. Rozeszła się wieść, że jest chory ciężko, może śmiertelnie.
Sprężycki i Kozłowski postanowili odwiedzić kolegę. Za Sprężyckim pociągnął nieodstępny jego towarzysz Dembowski. Do Dembowskiego przyczepił się Sitkiewicz. Sitkiewiczowi narzucił swe towarzystwo Bellon. Nie brakło też Piotrusia Mieszkowskiego, który musiał być wszędzie gdzie znajdował się »Kozioł«.
Liczna gromadka pociągnęła wieczorem ku drewnianemu domowi, ozdobionemu zielono-czerwonym znakiem.
Brukowana sień, »na przestrzał«, przepoławiała niewielki dom, oddzielając od siebie dwa mieszkania i dwa warsztaty. Po prawej stronie mieszkał szewc, po lewej stolarz.
Gromadka zatrzymała się w sieni; najśmielszy i najryzykowniejszy Sprężycki przysunął się do drzwi od mieszkania pana Wojciecha Krystka. Panowała tam cisza zupełna — w warsztacie zawieszono już widocznie robotę.
Sprężycki zapukał — ze środka nie odpowiedziano. Nacisnął klamkę — drzwi otworzyły się same. Wszedł zalękniony, bąkając nieśmiało: »dobry wieczór« — na co również nie otrzymał odpowiedzi.
W dużej izbie warsztatowej było prawie ciemno, światło małej olejnej lampki zaledwie pozwalało rozeznać przedmioty. Niedokończone meble, deski oparte o ścianę, szafy z próżnemi, czarnemi wnętrzami, stosy wiórów na środku i po kątach — wszystko tworzyło dziwny, fantastyczny, ponury zamęt.
Sprężycki chciał się cofnąć — ale w jednym kącie poruszyły się nagle wióry — z pomiędzy wiórów wybiegło jakby ciężkie, przeciągle westchnienie...
Lampka jasno to miejsce oświecała — chłopiec zapuścił tam wzrok niespokojny a ciekawy.
W tejże chwili włosy zjeżyły mu się na głowie — krzyknął głośno i wybiegł pędem do sieni.
Pędził tak szybko, że koledzy zdążyć za nim nie mogli. Przytrzymali go dopiero na ulicy, przerażonego, drżącego...
— Gadaj, co się stało?...
— Czemuś »dał nura?«...
— Dyabła-ś zobaczył, czy co?...
— Dajcie mi pokój!... — odpowiadał tamten na wszystkie pytania. — Com ja widział... ach! com ja widział!...
— Gadajże, Sprężyk!... nie bądź głupi!
— Już po naszym Wojtku... ach! Już umarł!... już w trumnie leży... Ledwie się rusza — i tak jęczy, jęczy!...
Chłopcy skamienieli z przerażenia. Przez kilka chwil stali z otwartemi ustami, nie będąc w stanie przemówić.
Pierwszy oprzytomniał Kozioł. A że był sprytny i trzeźwo patrzył na rzeczy, wystąpił zaraz z uwagą krytyczną:
— Przecież jeżeli umarł, to nie mógł jęczeć...
— Ani ruszać się! — poparł przyjaciela Piotruś.
— Nic nie wiem, nie rozumiem — tłumaczył się Sprężycki — ale zapewniam was, że nie kłamię. Jak ojca kocham, jak Matkę Boską kocham: widziałem Wojtka w trumnie!
Zaczęli wszyscy krzyczeć, sprzeczać się, radzić, ośmielać się nawzajem — wreszcie postanowili jednozgodnie: zawrócić i na własne oczy sprawdzić, co powiedział Sprężycki.
Trzęśli się i zębami szczękali ze strachu — jednak przemogli trwogę, odemknęli drzwi od warsztatu i do środka zajrzeli.
Nie było już żadnej wątpliwości: Wojtek naprawdę leżał w trumnie!
Trumna była duża, szeroka, czarno malowana — on leżał w niej wygodnie, jak w łóżku, łokciem wspierając się na poduszce.
Na widok kolegów poruszył się, głową im skinął przyjaźnie...
Ale ten ruch i to skinienie jeszcze bardziej ich przeraziły. Trzęśli się wszyscy jak galareta i starali umieścić się w ten sposób, żeby choć jedna noga każdego znajdowała się za progiem.
Wreszcie Kozłowski z trudnością wykrztusił:
— Bój się Boga... Wojtek... prawdę gadaj... Umarłeś ty... czy nie?
Na to zaś głos z trumny:
— A... poco miałbym umierać! Ani mi się śniło. Czym to głupi... a?... Poczekajcie — wstanę, to wam wszystko... a... opowiem.
I siadłszy na śmiertelnej pościeli, zaczął nogę z owego trumniska wyciągać.
Tego już było za wiele. Chłopcy z błyskawiczną szybkością drapnęli do sieni, i przepychając się, przewracając, poszturgując, jak garść wystrzelonych kartaczów, wypadli na ulicę.
Każdy biegł w swoją stronę, nie oglądając się za siebie, jakby go śmierć z kosą goniła.
Spotkali się dopiero nazajutrz — w szkole.
Pierwszym kolegą, który ich tam powitał, był — Krystek.
Nie przestraszyli go się i nie uciekli przed nim. W świetle dziennem (a tego dnia słońce wyjątkowo jasno świeciło) cała rzecz przedstawiła się inaczej: naturalnie i prawie wesoło.
Wojtuś nie wyglądał ani na umarłego, ani na zmartwychwstańca, Prosto, jak zawsze, trzymał swa dużą głowę — oczy miał tylko trochę podsiniałe, a we włosach więcej niż zwykle drobnych wiórków stolarskich.
Zarzucono go krzykliwemi pytaniami. Wszyscy krzyczeli razem, tarmosząc go i szczypiąc, tak ich paliła ciekawość.
Stolarczyk przez długi czas nie mógł przyjść do słowa, powtarzając tylko swoje:
— A... a... a...
Dopiero na pauzie, gdy słuchacze przeszkadzać mu nie mogli, mając usta zapchane ciastem, serdelkami i owocami, wszystko im wytłómaczył.
Ojciec Wojtusia miał zawsze na składzie kilka trumien gotowych. Największa z nich i najszersza — tak wielka i szeroka, że dotąd jeszcze żadnego nieboszczyka nie można było do niej »dopasować« — stale służyła chłopcu za łóżko.
Wynikało to z koniecznej potrzeby. Mieszkanie państwa Krystków było bardzo szczupłe. Przy dużej izbie warsztatowej jeden mały pokoik i mniejsza jeszcze kuchenka — to wszystko. A rodzina składała się z ośmiu osób.
Pokoik służył za sypialnię rodzicom i pięciorgu drobnych dzieci. W warsztacie jadano, razem z czeladnikami, obiad i wieczerzę; tu również, po skończonej robocie, Wojtuś odrabiał lekcye i sypiał. A że na łóżko miejsca nie było, więc sypiał — w trumnie.
Jemu wydawało się to zupełnie naturalne i zrozumieć nie mógł, dlaczego dziwią się temu inni.