<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Matlakowski
Tytuł Wspomnienia z Zakopanego
Wydawca Księgarnia E. Wendego i S-ki
Data wyd. 1901
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


9 grudnia.

Śnieg ustał. Świat jak z tysiąca i jednej nocy — cały inny; dawny rzeczywisty zginął pod płaszczem śnieżystym; rozpanoszył się jeden kolor biały, mieniący się fioletem; powstały nowe kształty, w które przedzierzgnęły się dawne postaci. Ludzi widać tylko połowy, wyglądają jak beznożne kadłuby z głowami, rękami — brnące po równej białej powierzchni. Zginęły drogi, rowy, ścieżki, pyrcie. Ludzie chodzą kanałami. Od głównego gościńca odchodzą wąziuchne koryta do każdego gazdowstwa. Na strzechach leżą grube poduchy śniegu, zwieszające się od okapu; miejscami osunięte tak, że u góry od kalenicy widać czarne gonty, a o tyleż od dołu wiszące niżej — strzechy. Strony dachów od wiatru zaledwie ośnieżone, przeglądają czarnemi deskami; strony w cieniu wietrznym przeładowane, potwornie grube, przy kalenicy z nabrzmieniem jak wał, jak suta grzywa. Przebogata fantazya szczytów: niektóre trójkąciki dachów wyglądają jak cząsteczka twarzy kobiecej, jej oko, nos, lub kawał lica otulony niepokalaną, białą barankową szubą. Na bokach niektórych szczytów zwieszają się sute, ciężkie firanki, lub jak nioby nad czołem, według dawnej mody uczesane. Koło kominów — ramy głębokie, fantastyczne; sam komin jak łabędzia szyja obnażona, z zarzuconem z niechcenia śnieżnem sortie de bal. Dachy sklepów, piwnic, nizkich szop, wyglądają jak wielkie białe mogiły, nie poznałbyś, co zasypane w tej puszystej topieli — gdyby nie ździebełka czarnego szczytu. A na każdym dachu jakaś niespodzianka; tu wyskok, tu wielki gzyms, miękki i łagodny, falisty, jakby zadrżała ręka garncarza, który go w miękkiej modelował glinie: tu zagięcia, czuby, jak nagumowane włosy japonki, a wszystko dziwnie łagodne, zaokrąglone, podwinięte w jednem, wywinięte w drugiem miejscu, chwiejne, faliste, gładkie, wylizane językiem wichrów. Czasem sterczy kogutek, jak nakrochmalona serwetka na biesiadnym stole, kunsztownie w węzeł zwinięta. Kopce ziemi, kupy wiorzyska, wyglądają jak wielkie kurhany. Miejscami widzimy, że śnieg posiada przedziwną, nieznaną własność: spoistości i wytrzymałości na rozciąganie. Oto na drabinie wzdłuż każdego szczebla wisi jak krótkie, a grube śnieżne boa, lub jak duła obrócona do góry; trzyma się końcami drabiny, środkiem zwisa i nie oberwie się, choć szczebla wcale się nie dzierży. Z niektórych żerdzi zwieszają się całe pierzyny; z dachów ciążą ku ziemi jak marmurowe chmury, w które barok poustrajał ołtarze, tylko nie widać na nich gestykulujących świętych i omdlewających aniołów. I wiszą te śnieżne chmury karraryjskiego marmuru, i o dziwo — nie obrywają się. Przedziwna spójność tak kruchego tworzywa!
A droga!... Na górnych oblakach (oblaka — tyka, kij juhaski) i żerdziach, to jak potężne węże, połosy, boa, tu leżą na żerdzi, tu brzuchami śnieżnymi zwisają to na tę, to na ową stronę, a gdzie kołek w płocie, to łeb zgrubiały. W innych miejscach wiatr porwał węże, lecz przy kołkach pozostał śnieg w dziwniejszych jeszcze kształtach: to łasica lub gronostaj, smukły, z przegiętym, przełęczystym grzbietem, to pies warujący, to niedźwiedź polarny kadłubem przysiadł na ziemi a łbem oparty na płocie, trzyma w paszczy koniec kołka. Na kolikach siedzą nadziane: to mazurskie czapy, z rozporem i odwinięciem, to czubajkowate tatarskie kołpaki. Między niektórymi kolikami siedzą jak bedły, rydze — gąski z wywiniętymi w górę grubymi brzegami, jak miseczki garncarza-gwazdały. Na drzewach we wsi, na przydrożnych jesionach, w gajach około domów — mało śniegu: zwiały je dujawice (zamieć śnieżna), tylko w rozsochach pozostały jeszcze kawały. Tu i owdzie na grubych konarach modrzewi leży smuga śniegu, lecz wiotkie gałązki, pień, całe prawie drzewo, wolne od śnieżnej powłoki. Czasem, gdzieś w plątaninie gałęzi ocalała kupka śniegu jak wiewiórka, z zadartym ogonkiem. W ciszy, w sadkach, na przysadzistych jabłonkach śniegu więcej, lecz i tu tylko w widłach tkwią potworne, bezkształtne kawały, jakby urwane kawały piany. Kity młodej choinki nabite śniegiem, jak pędzel golibrody mydlinami. Najwięcej jeszcze pozostało w głowaczach — wierzbach: cały łeb nabity, nadziany śnieżną masą, poobrywaną, bezkształtną, a z niej strzelają nagie ciemne rózgi, prątki i bujne gałęzie, a cała wierzba podobna do olbrzymiego kwacza.
Most zginął pod śniegiem, który, skrzypiąc, chrupie pod nogami, i dudni, i zdradza, że tam pod spodem pustka. Na poręczach leżą grube, puszyste wałki ze śniegu. Na każdym słupku nad przydrożnym jarem siedzi czapa, wysoka a płaska, ze zwieszającym się z jednej strony językiem jak kozacki osełedec. Na polach utonęły małe chropowatości, miedze, kotyry, kretowiny, znikły podziały właścicieli — wszystko spłynęło się w jeden łan wielki, wspaniały, przeczysty. Zginęły w białym puchu badyle ostów i krwawników, wszystko okrył nieprzerwany całun. Złagodniały wszystkie spadki, wypełniły się zagłębienia, otuliły krawędzie brzeżków. Na Starej Polanie zniknęły w śnieżnej topieli wały kamieni; tylko najwyższe widać kupy, a za każdą sterczy długi, coraz niższy ogon — jak ogromna izbica przy moście. Czasem na przydrożnym jarze, śnieg oberwany jak ściana fortecznego rowu a na pole zbiega łagodnie wspaniałą płaszczyzną, jak parapet twierdzy. Zwały budulcu zginęły pod śniegiem, tworząc długie mogiły. Miejscami nad rowem wiatr pouwiewał rąbki pieściwe, misterne, z cieniutką krawędzią, jak łagodne falki w cichej zatoce; miękko je wygładził, chwiejąc miejscami, jak brzeżek filiżanki z ciasta kaolinowego. Rąbek to wznosi się to zbiega niżej, to zawija się nakształt delikatnego gzymsu. A za każdym słupkiem, pniem drzewa, krzyżem, po śnieżnej równinie biegą długie smugi, usypane przez podmuchy wichru. W zacisznych zaułkach śnieg pulchny, równo usypany, groszkowaty, w innych zlizany przez wiatry, zadzierzysty i chropawy, jak lica kobiety, która długo, nałogowo używała bielidła, lecz wszędzie czysty, tą czystością, przed którą najbujniejsza wyobraźnia się korzy, bo nie ma pojęcia o większej czystości. Pod słońce krysztali się grubo i połyskuje, jak odłam najczystszej rafinady cukrowej, lub jak odłam marmuru paryjskiego.
A za polami przyległy do ziemi płaskie wzniesienia, które pod śniegiem jeszcze płaściej wyglądają, a ich stoki jeszcze łagodniejsze — końce jeszcze dłuższe, zachodzą jedne na drugie; po zboczach ślizga się od słońca do widza smug olśniewającego odbicia, przerywany fioletowymi cieniami zagięć. A dalej stoją regle, miejscami czarne, jakby odmuchnięte z okiści, to znowu całemi przestrzeniami zaśnieżone, aż nabite białością. Za nimi sterczą nagie ściany, turnie i granie, białe w załamkach, szare jak przełamany spiż, wysrebrzone w żlebach i zadziorach, lecz nagie na krawędziach i grzbietach. Wichura zdarła śnieżną powłokę i zwaliła ją w hale i doliny, ścieląc mosty nad przepaściami. I te granie i turnie to kres świata — za niemi nic — tylko nad niemi stoi kopuła niebieska, głęboka bezmierną głębiną, i niebieska niebieskością aż ciemną, szafirową, stalową jakąś, nie ową rozmarzoną niebieszczą włoską. Na Hawraniu, na Świnicy, uwięzły jak korabie Noego płynące dwa obłoki, zagrzęzły na turniach, ochrowe u góry, śniadawe spodem. Zdaje się, że to szczyt Fusiyamy, lub dymek nad wulkanem. A świat wypełnia wielka cisza i wielka jasność u góry, a wielka białość na dole!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Matlakowski.