<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Matlakowski
Tytuł Wspomnienia z Zakopanego
Wydawca Księgarnia E. Wendego i S-ki
Data wyd. 1901
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6 stycznia.

Po kilku dniach kurniawy wschodzące słońce uderza o Gubałówkę i wydobywa z cienia lasy z taką sutą i wspaniałą okiścią, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem; zaledwie istnieje różnica w stopniu białości między polanami i lasem. Nie sama to okiść, lecz i szadzielina kilkodniowa zasłoniły czarną smreczynę tak, że prawie zlała się z zaśnieżonemi golaźniami, a w blasku słońca i lasy i pola promienieją oślepiającą jasnością. Wdzieramy się w górę na Gładką, ścieżką po za probostwem, przez mostek za potok. Co za drzewa! Każdy gatunek inaczej ubielony, po bieliźnie rozpoznasz go zdaleka. Nad potokiem pochylone wierzby, z nikłemi, cieniutkiemi gałązeczkami, poplątanemi w siateczkę, wydają się jak najcudniejsza pajęczyna, jak najfantastyczniejsza koronka, haft najdelikatniejszy, śnieżny, na pokładzie modrego, atłasowego nieba. Tu i owdzie w rozsosze tkwi nieforemna bryła śniegu, a na konarach białe pokrowce. W martwocie powietrza, stojącego pośród –8°, rozlega się smutny głosik nawoływania niewidzialnego ptaszka. Po pilnem wglądaniu dostrzegam maluteczkie stworzonko z dziobkiem długim, cieniutkim jak szpilka, które, przypięte do pnia, pełza i rozpatruje z gorączkowym pośpiechem, zwracając łepek to w tę, to w ową stronę, pełza pod górę, podpierając się ogonkiem, wyżej i wyżej, aż nakoniec znalazłszy coś, dziobie z zapalczywością.
Grubszy, zawilszy i nie taki fantastyczny haft, dają gałązki olszyny, która tworzy gąszcz biały, jak obłok wzdłuż potoku. Pnie się wydeptana perć w górę, po przecudnym, białym śniegu, miałkim jak najsubtelniejszy pyłek: nie migocą wielkie gwiazdy ogniami złotymi lub niebieskimi, nie mienią się barwami tęczy, lecz iskrzy się powierzchnia miryadami ogników, które budzą się i gasną za każdym krokiem, za każdym ruchem głowy: gasną i tryskają blade i omdlewające, jak fosforyczne ogniki robaczków świętojańskich, lub puder brylantowy w świetle elektrycznem. Z jednej strony łany tej cudnej, niepokalanej bieli, nie tkniętej żadną stopą, nie polizanej nawet promieniami słońca, „które, całując, płodzą czerwie“, miejscami lekko i ulotnie muśniętej skrzydłami wrony lub sroki, z drugiej głęboki jar, porosły mieszanym lasem, do którego tulą się sadyby i sadki miniaturowe. Zrzadka stoją smreki wśród gąszczu osiczyny, jaworów i jesionów — a gałązki ich wyglądają jak łapy sowie, porosłe sutem, śnieżnem pierzem. Niebywała, niebywała szadź i okiść. Inaczej wyglądają jesiony i jawory: ich pędy grube jak chłędy, jak badyle, czarne z jednej, ubielone z drugiej strony, może od strony wiatrowego cienia. Smukłych brzózek korony wyglądają jak nierozwikłana plątanina nitek pajęczych; tu już sama biel — nawet nie widać, na czem siedzą rzędy igiełek. Jeszcze inaczej przedstawiają się limby — wszystkie igły zwieszone ku ziemi, grubo oszadziałe, wyglądają jak ogromne kiście, pędzle mularskie unurzane w najbielszem wapnie, a na gałęziach, ociężale ponaginanych do ziemi, leżą całe brzemiona śniegu. Najpiękniejsze są modrzewie. Wysmukłe strzelają w górę ponad inne drzewa, ułożone w regularny poliniowany rysunek, od głównych linij wiszą jak włosy chwiejne gałązeczki, unizane kryształami, zgrubieniami blizn po odpadłych igłach, lub guzikami malutkich szyszeczek. Jak wielkie pióra strusie, jak królewskie pióropusze, stoją na niebie tak modrem, tak świetnem, miękkiem i atłasowem, że go ani słowa poetów, ani żadne barwy malarza oddać nie potrafią. Cały świat oszadział: bujają się oszadziałe pod strzechami szop nitki pajęczyny, jak stare, podarte, zleżałe koronki, oszadziały z jednej strony stalowe pnie olszyny i leszczyny, oszadziały żerdzie w płotach, a nawet sople, wiszące u dachu. Wysoko pod szczytem Gubałówki, jarzębacieją lasy smrekowe, mżą się jak fale cichego morza w śpiącej zatoce, widziane pod słońce, lub jak falujące powietrze latem, przy samej powierzchni ziemi.
Zagroda Gładczana wygląda jak siedziba Piastowa: szeroki sadek, ogrodzony nizkim płotkiem, jabłonki i śliwina przytłoczona okiścią, ule pod ścianą wygrzewające się na słońcu, szopy, zaczynki (zaczynek — komórka na siano) i jaty przypierające do domostwa, a wszystko z szerokiemi strzechami, jak kokosz z rozpostartemi skrzydłami otulają, stoją na oścież jak ostoja, przytułek dla dobytku, sań, gnatek, wozów, paliwa i wszelakiego sprzętu; studnia pod daszkiem, do niej przedeptana ścieżka, a na niej kulka do wyciągania wiadra. Sama chałupa na wysokiem podmurowaniu, zwrócona ku słońcu, na południe. Dziesiątki, dziesiątki lat oblewały te ściany promienie słońca, zimą i latem, zazierały ciekawie przy wschodzie, skoro tylko trysnęły z za grzbietu Koszystej, żegły o południu, dopalały przy zachodzie; a rezultat tej niewidzialnej pracy — to ukolorowanie tego ludzkiego gniazda. Okienne słupce i oddrzwia jaśnieją jakąś rudawo-pomarańczową, złotawą barwą, tak niezwykłą, że nie zdaje się naturalną lecz olejną. Wszystkie półcylindryczne płazy z pod spodu wiśniowe, krwiste, na wierzchu ciemnawe. Na przekrojach, w węgłach, każdy słój jak węglowa, antracytowa linia, narysowana kredką, czarną jak sadza, aż w granat przechodzącą, a linia od linii oddzielone jasnym rowkiem. A wszystko rozpatrywane zblizka mieni się jak aksamit, jak płatki kwiatków, i rysuje jak w doświadczeniach Newtona; dopiero w jednym kierunku drewno jest siarczysto-złote, zajdź z drugiej strony — wiśniowo-krwiste. Te barwy jaskrawo odbijają od całego oblicza domu, ogorzałego i zczerniałego jak twarz podróżnika po miesiącu drogi na słońcu i wichrze, a czarność tę podnosi przeciwieństwo z niebieskawym śniegiem, który okrył i zasypał wszystko, prócz tej ciemnej ściany domostwa. Ech, cudnie sobie mieszka ten Gładczan; siedzimy na przyzbie w słonku, które przygrzewa jak latem, a w tem gorącu śnieg, zima, szadź, cisza, wydaje się czemś czarodziejskiem, bo utraciło główną cechę — zimno. Leży śnieg, ale wszystko jedno jakby to była mąka. Powiedziesz okiem przed sobą — stoi łańcuch szczytów i turni, niebieskawo-białych jak z cukru: na wschodzie cudna grupa Murania i Hawrania; z za ciemnego regla wyziera Kołowy, Jagnięcy, dalej masa dzika Baranich Rogów i jak migdał szczyt Łomnicy — a potem grzbiet, długiej monotonnej Koszystej — i nieprzeliczony szereg zębów, turni, karbów i wyskoków — aż do Giewontu, który stąd wygląda wielki i potężny, potem kopulasta, gładka czuba Czerwonego Wirchu i grzebień Kominów Dudowych. Reszty nie widać, schowana za „Sobczakową Uboczą“. Słońce pali się na niektórych płasienkach, wyzłaca pewne szczerby w grani, oślizguje się po nagich golaźniach rąbanisk, i jak w olbrzymich zwierciadłach cichych jezior, odbija się na Walczakowym Wirchu, który lśni się tak, że na niego, jak na samo słońce, patrzeć nie można gołem okiem. A od tych jaskrawości odbijają się w jarach, na stokach, płaszczyzny śniegu w cieniu tak niebieskie, że gdyby je kto tak namalował, niktby nie uwierzył prawdzie. W tej masie bieli i niebieszczy tkwią ledwie rozpoznawane po czarnych ścianach i szczytach — chałupki. Cała wieś śpi zagrążona w białej topieli, idą tylko w górę dymy z kominów. Fale lekkiego wiatru przynoszą głos organów kościelnych, przecedzony, eteryczny, nieziemski, przytłumiony, który ginie w przestrzeni. Próżno wytężać ucho, by uchwycić melodyę — już jej niema. A nad tem światem białego śniegu, niebieskich stoków i cieniów, haftów drzew, jarzębiejących lasów, stoi szafir nieba, jak morze Śródziemne, z obłoczkami śnieżnymi, nikłymi jak cienie, jak zatopiona wata w wodzie. Niebo jasne, niebieskie, przeczyste jak źrenica dziecka, u samego horyzontu — a ciemne, głębokie, jak wśród nocy — u zenitu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Matlakowski.