Wspomnienia z maleńkości/Opowiada Janek

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dzieci „Naszego Domu“ w Pruszkowie
Tytuł Wspomnienia z maleńkości
Wydawca Spółdzielnia Księgarska „Książka“
Data wyd. 1924
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Opowiada Janek.

Jak nas tata zaprowadził tam na Smolną, to tam czekaliśmy z godzinę, tam stali ludzie z dziećmi za ogonkiem. I tam było napisane ogłoszenie: „zapis dzieci na wieś do chłopa“. Ale nie było napisane: „paść krowy“ — bo by nikt nie zaprowadził. Bo myślałby każdy: jak ja będę umierać z głodu, to i ty przy mnie, już wszyscy razem, a do pastwiska by nie dał. Ale że nabujali, to co? Powiedzieli, że na letniaki, że będą sobie latać, a tu tymczasem nie tak. I zapisaliśmy się tam, przebyliśmy tamój na Smolnej — tydzień, przebyliśmy w brudzie, bielizny nam nie zmieniali. W jadalni puszczali koła, to podłoga była zupełnie, jak bruk. Ściany poobdrapywane, a śniadanie to składało się z gotowanej wody i kawałeczka chleba, to jeden drugiemu te kawałeczki chleba sprzedawał. A wody — ile kto chciał. Sama przegotowana, nic w niej nie było. A na obiad to znowu zrobaczywniały groch i kapusta zczarniała, to wszyscy jedli, tylko krzyczeli: dużo, dużo. Tam był taki stary dziad, to go nazywali „starym dziadem“, on ciągle tylko chodził z fajką i ze swoją laską, jak który co złego zrobił, to lu-u go zaraz przez plecy lachą, taką miał grubą, sękatą laskę. A przy obiedzie, jak wszyscy jedli, to przechadzał się, podchodził i próbował — z misek. A przy dolewce to stał i pokazywał swoją laską, któremu dolewki dać, a któremu nie dać. To kucharka chciała, żeby po kolei wszyscy dostawali. Nie! on jeszcze na kucharkę wsiadł i po swojemu robił. I myśmy czekali tego wyjazdu na wieś, jak zbawienia. Bo nam źle było. Sypialnie zamykali na noc, dopiero rano otwierali i krzyczeli — wsta-a-wać. A jak który nie wstał, to brali za nogi i ciągali. I robili to starsi chłopcy, którzy dawnij byli, oni się tak przyzwyczaili i tak zdziczeli w tym schronisku. Ściągali za nogi, mnie raz ściągnęli. Zacząłem płakać, ale co mi pomogło płakanie. I tamój z tego schroniska wyjeżdżali na wieś — ta partja w ten dzień, ta partja w ten dzień, tak wyjeżdżali na wieś. I codzień sprawdzali, czy kto czasem nie uciekł, bo tam uciekali. Tam była na podwórku taka spora górka, włazili na tę górkę, potym przez parkan i w nogi — do domu. I przyszła na nas kolej. Dali nam po takiej ćwiarteczce chleba i już do wagonu na stację. Jechaliśmy z jakąścić panią tam. I dojechaliśmy do Gostynina i tam w Gostyninie przesiedliśmy się do drugiego pociągu, co jechał dalej. I dojechaliśmy do Kutna, a tam w Kutnie czekały już fury na nas. I temi furami dojechaliśmy do jakiejś wsi tam. Jechaliśmy prawie pociemku. Tam nam dali słomy i dali nam na kolację zacierków. Wtenczas tamój użyliśmy. I nad wieczorem mnie i Józka odesłali do jednej tam gospodyni przenocować. Przyszliśmy, rozmawialiśmy, przyjemnie było, nasmażyła nam jajecznicy, dała nam, najedliśmy, wtenczas sobie pomyśleliśmy, że na wsi z jedzeniem chyba będzie lepiej, niż na tej Smolnej i cieszyliśmy się bardzo. I później ta gospodyni wzięła swoje łóżko, posłała i położyła pierzynę i kazała nam iść spać. A jej mąż spał na podłodze. A ona na drugim łóżku, sama. Na drugi dzień rano obudziła nas, bo fury już odjeżdżały dalej, gdzieindziej. I myśmy prędko wstali, dała nam pół bochenka chleba i wsiedliśmy na furę i jechaliśmy przez wioski, pola, lasy i dojechaliśmy do jednego kościoła, ale ten kościół był zgruchotany. Stał, ale był zrujnowany, takie dziury miał. I tam koło tego kościoła mieszkał zaraz proboszcz. I tam wjechaliśmy do jego podwórza. I tylko co zjedliśmy pół bochenka chleba, już nas wołają do tej kuchni i tam nam dali znowu taką gęstą zacierkę i po kawale chleba dużym z powidłami, jakie kto chciał — czy z powidłami, czy z masłem, ksiądz nie żałował. Tylko mówi: jak się najecie, to was znowu odeślę do Warszawy. I ksiądz powiedział, że pójdziem do jednego dworu, wszyscy na piechotę i tam nas porozsyłają. I ten dwór nazywał się Piotrówek. I zaszliśmy tam. Tam nas znowu zawołali do kuchni i znowu dali jeść, ile kto chciał, i tam była taka łąka, dziedzic kazał sobie polatać po tej łące i później przyjechały znowu fury i wsiedliśmy i znowu pojechaliśmy dalej — do Ciechanówka, do takiego dworu. I tam nas znowu zaprowadzili do kuchni, dali nam chleba z powidłami i byliśmy w tym dworze przez tydzień i dobrze nam było, nie pasaliśmy wcale, nic nie robiliśmy, tylko stały dla nas osobne stoły dwa do jedzenia i w południe, jak zadzwonili na obiad, to przynosili kocioł tam i jedliśmy. Spaliśmy — tam była taka szkółka, co jakaś pani uczyła wiejskie dzieci. Wiejskie dzieci przychodziły do dworu i tamój się uczyły. To myśmy tam spali i uczyliśmy się.
A popołudniu chodziliśmy do ogrodu i obieraliśmy drzewa, mieliśmy takie specjalne żelazne — takie okrągłe — co się brało i robaki zczyszczało, — i ogrodnik dawał nam też owoców, duży taki był ogród. I woziliśmy taką ziemię czarną temu ogrodnikowi. I tam nam było dobrze. Tamój do tego dworu przyjeżdżali żołnierze rosyjscy z końmi i ze wszystkich wsi przyprowadzali konie do tego dworu i rosjanie patrzyli czy dobre i rekwirowali. To kto chciał to wsiadał na konia i jeździł, ile chciał. — Jak trzeba było przejeżdżać konia, to wołali którego z nas, mnie kiedyś, żeby przejechał, zobaczyć, czy dobrze jedzie, czy niema feleru na nogi. I tamój zara orali fornale koło tego dworu. To ja tam raz poszłem i orałem tak ze swojej chęci, chciałem spróbować, jak to się orze. I chodziłem do pastuszków, paśli też krowy, owce, to robili fujarki, gwizdałki z lipy i po tygodniu pożegnaliśmy się z dziedziczką, ze wszystkiemi, dziedziczka aż płakała, chciała, żeby my nazawsze w tym dworze zostali, ale tam chcieli zamieszkać rosjanie, nie było miejsca. I przyjechaliśmy do tego samego dworu co nas wysłali do Ciechanówka. I pojechaliśmy do kościoła, akurat była niedziela, odprawiało się nabożeństwo. I ksiądz już wiedział, że przyjadą jacyś dzieci. I z ambony powiedział, że kto ma miłość, żeby brał dzieci do siebie i żeby trzymał. A po nabożeństwie wszyscy ludzie — do nas. Tłok taki był — ludzie się tłoczyli koło nas — oglądali nas z tyłu, z przodu — jakbyśmy krowy na jarmarku, jakby co kupowali na jarmarku. I jakaś pani przybliżyła się do mnie. I patrzy — i mówi: ten — za mały. Dochodzi do Józka, ale spostrzegła, że Józek ma owinięty palec i zawróciła do mnie. „Tego wezmę“, „chodź do mnie“. Kupiła mi cukierków zafundowała, i pośliśmy, przechodziliśmy koło wiatraka, koło dużej chałupy i weszliśmy do takiej chałupy, tam ogród był taki ładny, tyle kwiatów było w tym ogrodzie. I wchodzim tamój — a tu takie trzy dziewczyny dorosłe — takie wystrychnięte — takie eleganckie — takie dumne — tak się patrzą na mnie — a ja na nich — ja niby kawaler — co przyjechał do panien — siedzę sobie — a mnie postawili przedemną na talerzu kartofle takie obsmażane i sos i mięso i jabłków i mówią: „proszę jeść, proszę jeść“, tak zapraszają. A ja dalej wsuwać. Wsunąłem wszystko, wstałem, podziękowałem tej gospodyni i gospodarzowi i popołudniu zaraz z temi dziewczynami do ogrodu, na kwiatki, a te kwiatki to one zasiały, jak ich tam było, to one pozasiewały sobie. — I później się dowiedziałem, że jedna nazywa się Walka, druga Witka, a trzecia Helena.
No i później na wieczór posłali mi łóżko, poszłem spać, rano wstałem, dali mi jajecznicy z chlebem, nawbijałem się, ale już nie dziękowałem. — Jak raz, — to niezawsze!
I później ten gospodarz wziął, zaprzągł konia do pługa — i poszedł orać, ja zaniosłem gospodarzowi podwieczorek. I nie śmiali mie powiedzieć, żebym pasł krowy. Dopiero po tygodniu gospodyni mie zawołała i mówi. Ja mówię — no — dobrze. Cóż miałem powiedzieć? Inaczej nie mogłem, tylko tak. I później zaczęło mi się nudno być. I nieraz przeklinałem i płakałem — czasem to taka złość mię wzięła, krowy zaczęły się gzić, jedna uciekała w tę, druga w tę stronę i sam nie wiedziałem, gdzie iść. Jak gospodyni pojechała na jarmark, to wyganiało się krowy o 11-ej — a przyganiało o 11½ — taką się miało labę, bo te dziewczyny były dla mnie dobre. Nasmażyły raz 3 kury, dały mi jeść — i już. — Bo już dalej to już pisałem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .