Wspomnienia z mego życia/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia z mego życia |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Aleksander Tad. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | M. S. |
Tytuł orygin. | Lebenserinnerungen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po ukończeniu robót przy linii Indo-Europejskiej brat mój Walter, nie mając na razie stosownego zajęcia, namówił nas na kupno bogatej kopalni w Kedabeg na Kaukazie. A że przedsiębiorstwo tego rodzaju nie wchodziło w zakres działalności naszej firmy, więc kapitału, jak się początkowo zdawało niezbyt wielkiego, dostarczyliśmy prywatnie, ja i brat mój Karol.
Wkrótce okazało się, że urządzenie i eksploatacya kopalni tak znaczne pochłania sumy, że zaczęliśmy się poważnie zastanawiać, czy przedsiębiorstwo nasze prowadzić dalej, czy też go zaniechać. Zanim powzięliśmy stanowczą decyzyę, postanowiłem odbyć podróż na Kaukaz i przekonać się naocznie o stanie rzeczy. Podróż tę zaliczam do najprzyjemniejszych wspomnień mego życia. Od dawna marzyłem o podróży na wschód, o zwiedzeniu tej kolebki cywilizacyi i wszelkiej kultury.
A że wówczas właśnie, po śmierci ukochanej mojej żony, zarówno fizycznie, jak moralnie byłem przygnębiony, uważałem podróż tę za doskonały środek do odzyskania sił i równowagi.
Na początku października 1865 r. puściłem się w drogę; pojechałem na Peszt do Basiaczu, tam wsiadłem na statek i popłynąłem Dunajem, a następnie morzem na Kustendże do Konstantynopola. Na okręcie zrobiłem interesującą znajomość: poznałem sławnego Omara baszę. Powracał właśnie z Wiednia i Paryża. Cóż, kiedy w żaden sposób nie mogłem rozmowy naprowadzić na jego czyny wojenne. Widocznie tryumfy nad wiedeńskiemi i paryzkiemi damami z baletu, do których ciągle powracał, nierównie milsze pozostawiły mu wspomnienia.
Bosfor, morze Marmora, słodkie wody, nieporównane położenie Konstantynopola, wszystko to było już tak pięknie opisywane i z takiem namaszczeniem czytane, że mógłbym to pominąć milczeniem. Konstantynopol, mimo wspaniałego położenia, które odrazu wskazuje, że to jest miejsce przeznaczone na stolicę świata, nie robi ani przyjemnego, ani podniosłego wrażenia. Nikt nie powie: „Widziałem Konstantynopol, teraz mogę umrzeć." Mnie te cyprysy, któremi Turcy zdobią groby, rozsiane pomiędzy domami, dają miastu wygląd ponury, może to odblask ponurych dziejów tego miasta, może przeczucie, że walka o Konstantynopol kiedyś Europę ogniem i krwią zaleje, dosyć, że widok jego wprawia nas w podziw, ale nie zachwyca, jak np. Neapol, albo inne pięknie położone miasto. Nawet wspaniałe gmachy, jak stary seraj u Złotego Rogu i Hagia Zofia, imponują ogromem, ale widokiem swym nie sprawiają przyjemności. Ś-ta Zofia obliczona jest na efekt wnętrza, a nie widoku zewnętrznego. Ale zato wnętrze owo jest nad wszelki wyraz piękne i imponujące. Nigdy żaden gmach, żadne dzieło sztuki, nawet cuda przyrody nie zrobiły na mnie tak wstrząsającego wrażenia, jak kopuła ś-tej Zofii. Ogromna kopuła św. Piotra nie wytrzymuje z nią żadnego porównania. Tam, przyjrzawszy się bliżej, człowiek jest zdumiony tym kolosem, którego się zupełnie nie spodziewał ujrzeć. Tu zaś przeciwnie: ś. Zofia wydaje się o wiele większą, niż jest w rzeczywistości, dzięki rozmiarom proporcyonalnym, wspaniałym, a zarazem lekkim.
Po kilkodniowym pobycie w Konstantynopolu udałem się do Trebizondy. Tam odwiedziłem pruskiego konsula, v. Herford’a, którego znałem z Berlina. Konsul uważał za stosowne, abym złożył wizytę tamtejszemu baszy, któremu powierzono budowę drogi bitej, inaczej szosy, do Persyi. Na zapytanie, czy nas basza może przyjąć, odpowiedziano nam, że w tej chwili zajęty jest w haremie: ogląda niewolnice, które zamierza kupić, ale za godzinę przyjmie nas w ujeżdżalni. Gdy mnie nareszcie konsul przedstawił, zdawało mi się, że ten wysoki blondyn w sile wieku, jakoś mi jest znajomy. Basza widocznie miał to samo wrażenie; przypatrywał mi się długo, nareszcie się spytał, czy dawniej nie byłem oficerem pruskim i czy nie stałem w Magdeburgu? Gdym odpowiedział twierdząco, spytał się, czy nie pamiętam, że przed 20 laty naznaczony byłem do zrewidowania piorunochronów w fortecy? On jest bowiem sierżantem, który mnie wówczas oprowadzał. Konsul wspomniał coś o wielkich robotach powierzonych baszy; ten zaś zaproponował spacer po owej szosie na wspaniałych arabskich rumakach. Po godzinie tego spaceru basza z oznakami widocznej niecierpliwości chciał koniecznie wracać do domu. Mnie zaś zdjęła ciekawość, żeby się trochę dalej zapuścić w dolinę. Ujechałem paręset kroków i ku wielkiemu memu zdziwieniu, przekonałem się, że tuż za lasem szosa się kończy. Konsul mnie potem objaśnił, że dalszy ciąg szosy schował basza do swojej kieszeni.
Nazajutrz opuściliśmy Trebizondę i popłynęliśmy do Batumu, a ztamtąd na małym statku przybiliśmy do Poti. Tam przyjął mnie brat mój, Walter, który razem ze mną odbył niezmiernie wówczas uciążliwą podróż do Tyflisu. Z początku jechało się statkiem w górę po rzece Rionie aż do Orpiri, miejscowości, zamieszkanej wyłącznie przez sekciarzy rosyjskich, którzy z całego cesarstw a tu przywędrowali.
Z Opiri pojechaliśmy powozem do Kutaisu, czyli starożytnej Kolchidy. Na wysokiej górze wznosi się tu klasztor, jak mówią, jeden z najstarszych zabytków chrześcijaństwa, zbudowany na miejscu, które już w zamierzchłej przeszłości uchodziło za święte.
Klasztor leży w gruzach, za wyjątkiem małej świątyni, opartej na czterech kolumnach granitowych, z których każda jest w stylu odmiennym. Starożytność jej, jak zresztą wielu gmachów na Kaukazie, nie liczy się na setki, ale na tysiące lat; jakkolwiek musi w tem być dużo przesady, to jednak wiele bardzo dowodów przemawia za tem, że Kaukaz jest jedną z kolebek kultury wszechświatowej.
Dziś jest Kutais stacyą kolei żelaznej i w jednym dniu wygodnie się tu dojeżdża z Poti, albo z Batumu, ale wówczas uważaliśmy się za szczęśliwych, że mogliśmy jechać nowozbudowaną szosą przez wzgórza Suramu i ułatwić sobie podróż, dawniej o wiele uciążliwszą. Zato trudno sobie wyobrazić widoków bardziej romantycznych i piękniejszych miejscowości. Krajobraz zmienia się dopiero na płaskowzgórzu Gruzińskiem, przez które prowadzi droga do Tyflisu. Jedzie się wciąż brzegiem Kury, drogą monotonną, kamienistą i ubogą w roślinność. Jedno, co wynagradza to jałowe otoczenie, to ukazujący się wciąż w dali łańcuch śnieżnych wierzchołków wielkiego Kaukazu.
Tyflis północną stroną oparty jest o górzystą ścianę i to prawdopodobnie jest powodem strasznego upału, panującego tu w lecie. To też każdy ma na lato drugie mieszkanie, położone o kilka tysięcy stóp wyżej od miasta, do którego przyjeżdża tylko dla załatwienia najpilniejszych interesów. Właściwie składa się Tyflis z dwóch oddzielnych miast: jedno wyższe, europejskie, drugie niższe, azyatyckie, oddzielone między sobą zupełnie wyraźną granicą.
Tyflis europejski z dumą nazywa się „Paryżem azyatyckim,” — oczywiście ma wygląd zupełnie europejski i zamieszkały jest przez Rosyan i przedstawicieli zachodnich krajów Europy; tu znajduje się pałac cesarski, teatr i inne gmachy rządowe. Drugie, graniczące z nim miasto, ma istotnie pozór i ludność czysto azyatycką.
Z Tyflisu pojechaliśmy do Axtapha, zkąd droga prowadzi do Baku przez owe nieprzejrzane stepy, ciągnące się do samego morza Kaspijskiego. Z powodu bardzo silnego upału chcieliśmy wyruszyć już o 3-ej zrana. Ale poczthalter energicznie się temu oparł, gdyż, jak twierdził, bandy zbójców grasowały w stepach. Ale przestrogi jego na nic się nie zdały i nocą chłodną i gwiaździstą puściliśmy się w drogę, zaopatrzeni w dobre rewolwery, które dla bezpieczeństwa trzymaliśmy w ręce na pogotowiu.
Walter nie zaciekawiony, jak ja, pięknością nowych dla mnie widoków, nie mógł się oprzeć znużeniu i wkrótce zasnął snem sprawiedliwego.
Wtem z kozła rozległ się okrzyk: „Zbójcy!" i w tej samej chwili ujrzałem postać w bieli galopem zbliżającą się do nas. Brat mój, zbudzony krzykiem, nie namyślając się długo, strzelił do owej postaci, znajdującej się już tuż przy naszych koniach i także krzyczącej na całe gardło. Szczęściem, nie trafił. Jak się wkrótce okazało, nie był to żaden zbójca, tylko Ormianin, który przed zbójcami uciekał i u nas szukał opieki. I to się też wyjaśniło, że owi zbójcy istnieli tylko w wyobraźni Ormianina. Nieostrożność jego mogła go przyprawić o śmierć i to z własnej tylko winy — jest to bowiem zwyczajem, ogólnie na Kaukazie przyjętym, ażeby do napotykanych podróżnych nie zbliżać się nigdy inaczej, jak tylko w wolnem tempie.
Wkrótce po tem zdarzeniu byliśmy świadkami niezwykle pięknego zjawiska natury. Nagle na widnokręgu tego kolosalnego stepu zajaśniało wielkie, wspaniałe, różnobarwne światło; od meteoru różniło się tem, że nieruchomo pozostawało na jednym punkcie nieba. Łamaliśmy sobie głowy nad przyczyną tego zjawiska. Wkrótce zbladło i zmalało do rozmiarów zwyczajnej gwiazdy. Była to Wenus wschodząca: chmury stepowe i ciemności, zalegające ziemię w stronach południowych, nawet przed samym wschodem słońca, sprawiły, że nam się wydała tak wielką i świetną.
Zanocowaliśmy w kolonii szwabskiej, zwanej Annenfeld, położonej na stromym stoku góry, która prowadzi do kopalni Kedabeg. Takich kolonij niemieckich jest na Kaukazie bardzo wiele; właściwie i Tyflis jest niczem innem. Początek swój zawdzięczają pobożnym lutrom szwabskim, którzy na początku XIX wieku całemi gromadami przez Austryę i Rosyę ciągnęli na wschód do owej ziemi obiecanej, gdzie się spodziewali wszelkich rozkoszy ziemskich i niebieskich. Rząd rosyjski bardzo chętnem okiem patrzył wówczas na dobrych rolników niemieckich, osiedlających się na Kaukazie. Namówił więc Szwabów, aby wysłali komisyę na zwiady do Jerozolimy, czy rzeczywiście znajdą tam grunty zdatne pod uprawę. Członkowie komisyi za powrotem najmocniej odradzali dalszą podróż na wschód. A że rząd rosyjski bezpłatnie ofiarował kolonistom znaczne przestrzenie urodzajnej ziemi, pozostali więc na miejscu i do dziś dnia zachowali obyczaje i cały swój charakter niemiecki.
Z Annenfeldu prowadzi droga stroma i kamienista w górę do kopalni Kedabeg. Przekroczywszy ostatnią przełęcz górską, podróżny widzi przed sobą małe, ale zupełnie po europejsku zbudowane miasto fabryczne z wysokiemi kominami i rozległemi zabudowaniami, a pomiędzy niemi kościół, szkołę i po europejsku urządzoną restauracyę. Ale, co więcej, po wysokim wiadukcie pędzi pociąg kolei żelaznej, która łączy rozmaite miejscowości fabryczne, rozrzucone na przestrzeni 30-tu kilometrów. Tak oryginalny obraz nowożytnej kultury wśród dzikiej pustyni przyciągał tu podróżnych i ciekawych z najodleglejszych stron, nawet z Persyi. Naturalnie, że nie odrazu tak wyglądał Kedabeg.
Początkowo, oprócz drewnianego domu dyrektora, zaledwie było kilka chat i zabudowań fabrycznych; robotnicy wszyscy bez wyjątku mieszkali w grotach i jaskiniach górskich. Z wielką nawet trudnością zdołała dyrekcja przyzwyczaić robotników azyatyckich do mieszkania w domach zbudowanych z kamienia. Gdy jednak przy pomocy kobiet dało się to nareszcie przeprowadzić, rozwiązaną została tem samem i kwestya robotnicza.
Ludzie tamtejsi mają tak małe potrzeby, że nic ich nie zmusza do przeciągłej pracy. Skoro tylko zarobią cośkolwiek, co im starczy na kilkotygodniowe utrzymanie, wnet przestają pracować i wypoczywają. Na to był tylko jeden sposób: przyzwyczaić ich do sposobu życia i do potrzeb, których zaspokojenie wymaga ciągłej pracy. Bodźcem zaś okazało się wrodzone kobietom upodobanie do przyjemnego życia rodzinnego i łatwo obudzić się dająca próżność i chęć do strojów. Gdy zostały wybudowane domy dla robotników i udało się namówić kilka stadeł do zamieszkania ich, odrazu podobały się kobietom te mieszkania wygodne i przyjemne.
Z czasem zagustowały i w wykwintniejszem urządzeniu; pojawiły się lustra i dywany; zaszły zmiany w strojach, słowem, miały potrzeby, na zaspokojenie których mężowie musieli pracować, czując też zadowolenie ze zmienionego trybu życia. Po krótkim czasie cisnęli się wszyscy do murowanych domów i dyrekcya zmuszona była wystawić dostateczną ilość tychże dla pomieszczenia wszystkich stale przy kopalni pracujących robotników.
Mogę tylko zalecić ten sam sposób postępowania wszystkim pionierom cywilizacyi na koloniach.
Człowiek, który nie ma potrzeb, jest wrogiem wszelkiego kulturalnego postępu. Dopiero gdy się w nim obudzą potrzeby, a on w skutek tego przyzwyczai się do pracy, wtedy staje się wdzięcznem polem dla usiłowań kulturalnych tak społecznej, jak religijnej natury. Od tych ostatnich zaczynając, osiągniemy zawsze tylko pozorne wyniki.
Łatwo można zrozumieć, że pomyślne rezultaty, otrzymane przez nas w Kedabeg zjednały nam pewien rozgłos i ze wszystkich stron zaczęły napływać propozycye kupna nowych kopalni. Zarówno ja, jak i mój brat, byliśmy temu najmocniej przeciwni, gdyż sam Kedabeg przyczyniał nam dosyć kłopotów i kosztów. Ale mimo to nieraz nie mogliśmy się uchylić od zwiedzania rozmaitych pokładów kruszcowych, mianowicie jeżeli te były własnością osób wpływowych.
Kiedy po śmierci mojego brata, Waltera, udałem się w r. 1868 po raz drugi do Kadebegu, musiałem odbyć dwie wycieczki w góry Kaukazkie. Jedna z nich zwłaszcza, z Suchum-Kale do Eibeldy, była niezmiernie interesującą.
Góra Elborus (18,000 st. wysokości), najwyższa w Europie, z bardzo niewielu punktów jest widoczna w całej wysokości, a to dlatego, że otoczona jest, niby pierścieniem, wysokiem pasmem gór.
Przestrzeń pomiędzy Elborusem i owym pierścieniem jest też prawie niedostępna; przerzynają ją bowiem mniejsze poprzeczne łańcuchy, dzieląc ją tym sposobem na rozmaite części. Jedną z tych części jest Eibelda, naturalna, niezdobyta forteca, którą kilku ludzi przed niezliczonem wojskiem obronić może. To też gdy cały Kaukaz już był w ręku Rosyi, niezwyciężona Eibelda pozostawała, jeszcze długo w ręku nielicznej, ale osobne plemię stanowiącej ludności.
Dopiero z jednej strony głód, a z drugiej korzystne obietnice, poczynione tym mieszkańcom przez Rosyę, skłoniły ich do opuszczenia fortecy.
Może w rok po tych wypadkach zwrócił się jenerał Heyman, gubernator Suchum-Kale, do brata mojego Ottona (po śmierci Waltera on objął jego miejsce przy kopalniach i został także konsulem niemieckim) z prośbą o zwiedzenie bogatych pokładów miedzi i srebra w Eibelda. Właśnie znajdowałem się wtedy na Kaukazie dla zainstalowania nowego dyrektora, którego przywiozłem z Europy. Jenerał Heyman ponowił więc swoją prośbę i obiecywał uczynić podróż naszą, o ile możności, wygodną i bezpieczną. Nie mogłem się oprzeć tej pokusie: chciałem dotrzeć do samego serca gór Kaukazkich, tembardziej, że dotąd żadnego Europejczyka noga tam nie postała. Utworzono tedy mały oddział wojskowy pod dowództwem pułkownika rosyjskiego i ten miał nas doprowadzić do Eibeldy.
Droga, zacząwszy od samego miasta, szła doliną małego potoku górskiego o nadzwyczajnie bujnej roślinności. Jechaliśmy konno wciąż pod górę krainą zupełnie dziewiczą, niedostępną przynajmniej dotąd wszelkiej kulturze. Zdala widniały śnieżne szczyty gór Kaukazkich, a u stóp ich lśniło się morze, jak wielka tafla lustrzana. Przenocowawszy w małej rosyjskiej kwaterze wojskowej, puściliśmy się w drogę nazajutrz o wschodzie słońca i zbliżyliśmy się wkrótce do właściwego łańcucha gór. Bez wielkiego utrudzenia dotarliśmy do miejscowości zwanej Eibelda, która jest dopiero wstępem do właściwej fortecy. Do tej ostatniej prowadzi tylko jedno wejście, szeroka dosyć szczelina górska, w głębi której szumi i bałwani się potok. Na brzegu tej szczeliny wznosiła się po jednej stronie ogromna, może na 1,000 stóp wysoka ściana, niemal prostopadła i długa przeszło na wiorstę. Może w połowie jej wysokości utworzył się poziomo biegnący występ tak szeroki, że od biedy można było konno po nim przejechać. To była jedyna droga do Eibeldy — musieliśmy ją tedy przebyć. Oficer jechał przodem, poradziwszy nam poprzednio, ażebyśmy nie patrzyli w przepaść, tylko prosto na łeb konia i posunęli go zupełnie swobodnie. W milczeniu przejechaliśmy szczęśliwie może pół drogi. Tu już pokazywało się nieco roślinności i ta zakrywała nam straszną przepaść. Wtem spostrzeżono, że koń oficera jadącego przedemną powoli się zniżył i oficer po stronie ściany spokojnie zeskoczył z siodła. Koń się podniósł i szedł dalej obok swojego pana. Bezwiednie prawie poszedłem za przykładem oficera i zsunąłem się z konia. Gdym przebył szczęśliwie to niebezpieczne miejsce, w którem koń oficera, zwiedziony roślinnością, potknął się, obejrzałem się na mego brata. Ku wielkiej mojej radości spostrzegłem, że cała kawalkata poszła za moim przykładem. Tak więc bez szwanku dotarliśmy do końca przesmyku i odpoczęliśmy przy doskonałem śniadaniu, w czarującej grocie z widokiem na głęboką i szeroką dolinę rzeki; ściany i sklepienie groty wyłożone były delikatnym mchem.
Ztąd już nie było żadnej drogi i do dziś dnia nie mogę zrozumieć, jakim sposobem przewodnik nasz mógł się oryentować w tym wspaniałym lesie dziewiczym. Od wschodu do zachodu ciągnęły się faliste wzgórza, co najmniej na 700 stóp wysokie, które wciąż musieliśmy przebywać. Południowe stoki tych gór zarośnięte były pysznemi drzewami: dęby, kasztany i orzechy włoskie w górze tworzyły sklepienia tak gęste, że ani liany, ani żadne inne pnącze nie mogły się tu rozwijać. Z pewnością nigdy ręka ludzka nie dotknęła żadnego z tych drzew i dlatego obok młodego, zielonego pokolenia sterczały stare i zeschłe olbrzymy.
Zupełnie inny widok przedstawiały północne stoki. Słońce nie zdołało wysuszyć tu ziemi. Mimo spadzistości grunt był tak wilgotny i bagnisty, że z trudnością posuwaliśmy się naprzód. Wszędzie rozrastały się pnącze, a nawet sitowia, i to tak bujnie, że jeździec z koniem mógł się w nich ukryć.
O zachodzie słońca stanęliśmy nareszcie u wrót skalistych, tworzących wejście do tej fortecy, zbudowanej przez samą naturę. Po za temi wrotami przedstawił się oczom naszym widok tak piękny i wspaniały, że w pierwszej chwili osłupieliśmy z podziwu. Przed nami stał potężny Elborus, pokryty śniegiem i oblany blaskiem zachodzącego słońca. Na prawo i na lewo ciągnęły się łańcuchy śnieżnych gór. A na dole skalista dolina dotykała stóp Elborusa.
Przebycie tej doliny utrudniała ogromnie roślinność kolczasta tak bujna, żeśmy się zaledwie przedostać mogli. Przezwyciężywszy i tę przeszkodę, wkwaterowaliśmy się do chat opuszczonych przez dawnych mieszkańców i tam przebyliśmy noc, zażywając spoczynku, który nam się należał po tak uciążliwej drodze.
Nazajutrz zwiedziliśmy starą kopalnię miedzi; górnik, który nam towarzyszył, orzekł, że nie warta jest eksploatowania, a gdyby nawet jak najobfitszy obiecywała plon, to i tak położenie jej uniemożliwiłoby wszelką eksploatacyę. Mój brat i ja tymczasem lubowaliśmy się cudnej piękności prawdziwie wspaniałym widokiem. Przy świetle słońca daleko lepiej, niż wieczorem, można było podziwiać dziki i romantyczny krajobraz. Elborus, jego lodowce i pola śniegowe, strumienie spływające z gór, wszystko lśniło się i błyszczało, jak roztopione srebro. Staliśmy na płaskowzgórzu, które się ostro spuszcza ku dolinie, oddzielającej je od Elborusa; za nami i dokoła wznosiły się wysokie góry, zasłane zielenią, prawdziwie kaukazką roślinnością. Obeszliśmy płaskowzgórze dookoła, odkrywając coraz nowe i coraz piękniejsze widoki.
Drogę powrotną do Suchum-Kale odbyliśmy w ten sam sposób, jak drogę do Eibeldy, tylko nieco mniej uciążliwie dzięki nabytemu doświadczeniu. Niestety, musiałem teraz zapłacić daninę niebezpiecznemu klimatowi tej uroczej krainy. Podczas noclegu czułem się już niezdrów. Młody lekarz wojskowy, towarzyszący nam, poznał odrazu symptomaty panującej w tych stronach febry i zastosował zwykłe środki. Zażyłem dużą dawkę chininy, tak, że mogłem jechać dalej; na drugi dzień drugą i nareszcie po trzech dniach trzecią, znacznie słabszą. Febra narazie występowała łagodniej, ale skutki długo jeszcze dawały mi się we znaki.
Drugą wycieczkę w góry Kaukazkie przedsięwzięliśmy dla zwiedzenia pokładów rudy, położonych w równie niedostępnej okolicy i należących do książęcej rodziny gruzińskiej. Droga z Tyflisu szła na Kachetyę, ową kolebkę hodowli szczepu winnego, gdzie po dziś dzień obchodzą uroczystości i święta, przypominając rzymskie Saturnalia. Przewodnikami naszymi byli dwaj synowie książęcy, a u podnóża gór przyłączył się do nas sam książę z pozostałymi synami. Oryginalna była ich rezydencya, gdzieśmy spędzili jednę noc. Na płaszczyźnie, przylegającej do samych gór, wznosił się dom drewniany, zbudowany na słupach co najmniej czterometrowej wysokości. Nie było innego sposobu dostać się do wnętrza, jak po drabinie. Całą szerokość domu zajmowała jedna wielka sala o wielu bardzo oknach, pod któremi stał stół szeroki na dwa metry. Ten stół był jedynym meblem i służył do rozmaitego użytku. W południe nakrywano go w jednym końcu dywanem i ustawiano na nim potrawy i chleby rozmaitych rozmiarów. Wielkie plastry chleba, a raczej ciasta cienko rozwałkowanego, nietylko były przeznaczone do jedzenia, ale zastępowały obrus i serwety i niemi także wycierano naczynia. Dla nas, cudzoziemców, przyniesiono krzesła; gdyśmy już usiedli, wtedy stary książę i jego synowie wskoczyli na stół i zasiedli naprzeciwko nas, obok swoich nakryć. Tylko my używaliśmy widelcy i noży; książę i jego rodzina jedli palcami, według zwyczaju czysto wschodniego. Jedzenie było nadzwyczaj smaczne, a wino kachetyńskie, podawane w rogach bawolich, wyborne; ale Europejczycy, jakkolwiek jedli i pili dużo, nie mogli w żaden sposób dotrzymać placu krajowcom. Pod noc dowiedzieliśmy się, jakie było drugie przeznaczenie tego stołu: wszystkie posłania, zarówno dla nas, jak i dla książąt, rozłożono na nim.
Nazajutrz bardzo rano puściliśmy się w dalszą w drogę; pięliśmy się pod górę na naszych rączych i zwinnych konikach. O zmierzchu byliśmy już blizcy celu naszej podróży, jednak wypadało zanocować w drodze. Rozłożyliśmy się obozem na wspaniałej przełęczy, między dwoma strumieniami górskiemi. Nad głowami mieliśmy sklepienie z olbrzymich drzew i gałęzi, a przed nami otwarty widok na Kachetyę i po za nią ciągnące się góry. Nadzwyczaj zręczni drabanci książęcy ułożyli i urządzili wszystko w mgnieniu oka tak wygodnie, że przyjemniejszego noclegu nie można sobie wyobrazić. Przygotowano wieczerzę i całą noc krążyły kielichy z doskonałem winem. Książę ani jednego słowa nie mówił i nie rozumiał w innym języku, jak po gruzińsku, cokolwiek powiedział, tłomaczono nam na rosyjski. A że po niemiecku nie rozumiał żaden z naszych towarzyszów, więc brat mój pozwalał sobie na żarty, za które pewnoby nas zasztyletowano, gdyby były zrozumiane i gdybyśmy ich nie pokrywali gestami i minami, wyrażającemi najgłębsze uszanowanie.
Na drugi dzień obejrzeliśmy pokłady kruszcowe, wprawdzie bardzo bogate, ale zamknięte w miejscowości zupełnie niedostępnej, o czem przekonawszy się, zabraliśmy się do odwrotu. Nad wieczorem byliśmy znowu w rezydencyi książęcej; tam przenocowaliśmy i pożegnawszy księcia i jego rodzinę, przez dolinę kachetyńską i stepy puściliśmy się ku Kedabegowi. Trudne było niezmiernie przejście przez rzekę Kurę. Znaleźliśmy na brzegu jednę jedyną łódkę i to bez wioseł, które zresztą wobec silnego prądu nie na wieleby się zdały. Sposób przeprawiania się, używany przez naszych towarzyszów, był oryginalny i mogę go polecić wszystkim autorom opisującym pierwotne środki komunikacyi. Dwa najlepsze konie wprowadzono do wody tak daleko, że straciły grunt pod nogami. Wtedy dwóch Tatarów, znajdujących się w łódce, chwyciło się za ogony końskie; takim sposobem konie, płynąc, ciągnęły za sobą łódkę i znajdujących się w niej podróżnych. Wysadziwszy na ląd pierwszą partyę, wracała łódka po drugą i tak wciąż, dopóki nie zostali sami Tatarzy. Nareszcie i ci, chwyciwszy się ogonów końskich, przepłynęli na drugą stronę.
Na wszystkich naszych wycieczkach w góry mieliśmy sposobność podziwiać zręczność i wytrwałość małych kaukazkich koni. Niezmordowanie i bez szwanku wspinają się z jeźdźcem po najtrudniejszych ścieżkach górskich. I wogóle wszyscy są tu tego przekonania, że nierównie jest bezpieczniej odbywać wycieczki konno niż pieszo.
Oba razy wracałem z Kaukazu na Konstantynopol; pierwszy powrót zwłaszcza obfitował w szczególniejsze przygody. Stała pogoda trzymała się do połowy grudnia; dopiero po wyjeździe naszym z Kedabegu zmieniła się i na Rionie zaczęły się już flagi. Z trudnością dotarliśmy do Poti i tam dowiedzieliśmy się, że okręt, który nas miał zabrać, nie zatrzymał się w porcie, gdyż w taką niepogodę nie mógł żadną miarą przybić do brzegu. Całe nasze towarzystwo, przybyłe na statku, zmuszone było na tydzień wprowadzić się do jedynego, bardzo nędznego hotelu. Był to z pewnością najnieprzyjemniejszy tydzień w mojem życiu. Straszliwe wichry szalały całemi nocami nietylko na dworze, ale i w moim pokoju. Kilka razy wstawałem, oglądałem okna i drzwi, ale wszystko było zamknięte. Dopiero zrana spostrzegłem, że pokój mój zasypany był śniegiem i przekonałem się, że napadał przez szpary w podłodze. Grunt w Poti jest tak bagnisty, że domy budują na palach i to jest powód, dlaczego tam śnieg pada w zamkniętym pokoju. Burza i flaga trwała kilka dni bez przerwy, a co mi do reszty obrzydziło ten pobyt, to zapalenie oka, na które mocno cierpiałem. Ta choroba bolesna i brak lekarza, któryby mi ulgę przynajmniej przyniósł, ciasnota, nagromadzenie najrozmaitszej publiczności, ohydne jedzenie i jeszcze gorsza usługa — czyniły życie nieznośnem w całem znaczeniu tego wyrazu.
Nareszcie zjawił się tak upragniony okręt i mimo wielkich trudności, ja i trzech innych pasażerów odpłynęliśmy nareszcie. Przeprawa była burzliwa aż do samego Bosforu i wytrzymałość nasza wystawiona na ciężką próbę, aleśmy wszyscy czterej wyszli z niej zwycięzko, ku wielkiemu zdziwieniu kapitana. A że towarzystwo na okręcie znaleźliśmy liczne i interesujące, więc mimo wichrów i burzy czas nam schodził prędko i przyjemnie.
W Trebizondzie, gdzieśmy na parę godzin wylądowali, przytrafiła mi się znów niemiła przygoda. Za miastem znajduje się mała płaszczyzna, udałem się tam spacerem, żeby się raz jeszcze nacieszyć pięknym widokiem i wracałem do miasta doskonałą szosą, tylko co zbudowaną, która od strony morza nie miała żadnej poręczy. Naraz spotykam całą trzodę osłów objuczonych workami ze zbożem. Byłem tyle nieostrożny, że usunąłem się na bok ku stromej ścianie, nie mającej poręczy. Z początku jakoś było nieźle, ale osły coraz gęściej się cisnęły tak, że nakoniec zajęły całą szerokość szosy. Broniłem się, uderzając kijem na wszystkie strony, ale nic nie pomogło. Chciałem wskoczyć na którego osła i to się nie udało; musiałem się wciąż usuwać, aż nareszcie spadłem w błoto między krzaki — i to mnie uratowało, spadłem bowiem ze znacznej wysokości. Przekonawszy się, że nie poniosłem żadnych poważnych obrażeń, wydrapałem się z trudem z cierni i pokrzyw i po wielu daremnych usiłowaniach wydostałem się na szosę. Na szczęście, znalazłem jakąś sadzawkę, w której oczyściłem jako tako i siebie i ubranie tak, że mogłem przejść przez miasto i dostać się na okręt. Szczęściem, czekali tam na mój powrót.
W dalszej podróży wiatr przemienił się w wicher straszliwy, tak, że kapitan bojąc się o swój stary statek, schronił się do portu Synopu. Po dwakroć próbował wypłynąć na morze, ale za każdym razem wpędzał go wiatr z powrotem do portu. Wtedy to naocznie się przekonałem, jak słusznie Grecy nazywali morze Czarne „niegościnnem morzem.” W porcie Pera natrafiłem na okręt austryacki, który właśnie miał odpłynąć do Tryestu. Wylądowaliśmy szczęśliwie w ostatni dzień roku. Po drodze, w Syra i na wyspie Korfu, obeszli się z nami jak z podejrzanymi o zarazę i musieliśmy wywiesić osławioną żółtą flagę, ponieważ cholera panowała w Egipcie.