<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wielhorski
Tytuł Wspomnienia z wygnania 1865-1874
Wydawca Zygmunt Wielhorski
Data wyd. 1875
Druk Ludwik Morzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Przyjazd do Solwyczegodska.

Nareszcie jestem w Solwyczegodsku. Rad niezmiernie, że wyjdę z tego ciągłego stanu oczekiwania, w jakim od roku zostawałem. Nie wiedziałem co mnie tu czeka, ale w każdym razie opuszczałem więzienie; okna moje już nie będą zakratowane; żandarm nie będzie dniem i nocą przez otwór we drzwiach, bezustannie śledził każdego mojego poruszenia, przysłuchiwał się każdemu memu słowu; będę mógł odetchnąć świeżém powietrzem, kiedy tylko zechcę, i nie będę słyszał po dziesięciu minutach przechadzki, głosu wołającego: czas już wracać do numeru; będę widział ludzi, którzy chętnie mówią, którzy odpowiadają na zrobione im zapytanie, którzy chodzą, śmieją się, płaczą, wreszcie ludzi, którzy żyją, a nie, jak w cytadeli, gdzie wszyscy milczą upornie i tylko pilnie słuchają, z twarzą nieruchomą, jak woskowe figury, z ruchami tak jednostajnemi, jak gdyby te ruchy zależały od poruszenia sprężyn; wreszcie nie będą mnie już strzegły ani bagnety żołnierzy, ani rewolwery żandarmów.
Włóczyłem się już był dużo po świecie, zwiedziłem prawie całą Europę, byłem, jak to powiadają, i na wozie i pod wozem. Sześćdziesiąty trzeci rok ostrzelał mnie z niewygodami i niedostatkiem, wróżyłem sobie zatém, jeśli nie szczęśliwe i wesołe, to przynajmniéj znośne życie.
Jakże wszystko widziałem wtedy w różowych kolorach! Cóż, myślę sobie, parę lat, przypuśćmy nawet trzy albo cztery przepędzić tutaj, to przecież nie koniec świata. Niestety! nie przewidywałem wtedy, nie mógłem sobie wystawić, co to jest wygnanie. Było ono dla mnie straszne, lepiéj, żeby, mnie śmierć była spotkała, jak męczarnie, przez które przeszedłem; tak śmierć, bo śmierć to koniec cierpień a ja byłem żywcem pogrzebany.
Z uśmiechem, radością prawie witałem Solwyczegodsk, mój Boże! czyż mógłem się wtedy domyśleć, że on będzie moim grobem, tak, grobem, bo tu pogrzebałem wszystkie dary, dane mi od Boga: młodość, wiarę, wszystkie marzenia o przyszłości, a natomiast tylko rozpacz, znudzenie i zwątpienie zamieszkały w mojéj duszy. Do takiego przeistoczenia potrzeba było wiele czasu. Amerykanie nażywają czas pieniądzem, Moskal czas powinien nazywać burzycielem, to téż go on nie szczędzi. Dziewięć lat wygnania wiele z człowieka może zrobić; te dziewięć lat z pełnego szlachetnych i gorących uczuć młodzieńca, wierzącego we wszystko, co dobre i piękne, zrobiły starym, nudnym, szorstkim seeptykiem.
Za daleko zapuściłem się w moje wspomnienia. Dziś, kiedy za prawdziwie bohaterskiemi staramiami mojéj najdroższéj matki jestem wolny, chcę raczéj wyszukiwać i opowiadać zdarzenia, z jaśniejszych dni mego wygnania.
Q godzinie 6 stanąłem w Solwyczegodsku, było za rano, żeby iść do isprawnika (naczelnika powiatu). Zatrzymałem się na pocztowéj stacyi, kazałem przynieść samowar, trochę się ogarnąłem, choć nie zmieniłem mego podróżnego ubrania. Koło godziny 8 w towarzystwie nieśmiertelnych dwóch żandarmów, ale już wołogodskich a nie moich dawnych warszawskich, poszedłem do isprawnika, Był nim p. Judycki; ród swój wywodził on z cżernichówskiéj gubernii i sam utrzymywał, że rodzina jego pochodzi z Polski; miał lat około sześćdziesiąt. Był to staruszek bardzo przyjemnéj powierzchowności, zupełnie siwy i nadzwyczaj czysty. Zastałem go przy herbacie; prosił mnie siedzieć, herbatą częstował, nie mógłem mu się wymówić, chociaż utrzymywałem, że dopiero co piłem na pocztowéj stacyi, Żandarmów zaraz odesłał, mówiąc mi, że teraz jestem zupełnie wolny; uprzedził mnie jednak, żebym listy, jakiebym sobie życzył pisać, oddawał jemu odpieczętowane, bo nie wolno mi będzie korespondować bezpośrednio; oraz żebym się z miasta nigdzie nie wydalał. Trochę mi to było nieprzyjemnie, że przez jego ręce będzie musiała przechodzić moja korespondencya, ale trudno było temu zaradzić. Wymienił mi natsępnie nazwiska kilku Polaków wygnańców, pytając się, czy ich nie znam, żeby się tymczasem, nim znajdę mieszkanie, u którego ulokować. Wszystkie nazwiska były mi obce, radził mi zatém udać się do p. R., dodając, że to bardzo porządny człowiek i że mi pomoże do znalezienia stancyi i urządzenia się.
Po godzinie rozmowy isprawnik ścisnął mnie ża rękę i powiedział:
— Proszu być znakomym (proszę u mnie bywać),
i kazał mnie odprowadzić swemu służącemu do p. R.
Pana R. zastałem w łóżku, lecz zaraz wstał i ubrał się; chciał mnie częstować herbatą, ale zaklinałem go, żeby jak najprędzéj poszedł zemną szukać mieszkania, mówiąc, że dziewięć dni i nocy przepędziłem w drodze, że czuję niezmierną pótrzebę wypoczynku i że jedyna rzecz, któréj obecnie pragnę, jest dostać się do łóżka. Wyszliśmy zaraz, zaprowadził mnie do mieszczanina Piankowa, który miał na szczęście próżny dom, składający się z trzech pokoi i kuchni, sam zaś z żoną mieszkał w oficynie, odstąpił mi go za trzy ruble miesięcznie wraz z meblami. Nie targujac się zaraz z góry zapłaciłem, a po rzeczy posłałem na pocztową stacyą. Ledwie je przyniesiono, wydobyłem pościel, miałem z sobą i materac, gospodyni łóżko posłała, panu R. podziękowałem, a przeprosiwszy go zaraz się położyłem.
Radość moja w téj chwili była nie do wypowiedzenia, nie do opisania. Sam, sam jeden w swoim pokoju, bez bagnetów na karku, bez zamków i ryglów u drzwi. Byłem niezmiernie zmęczony, lecz sen nie kleił moich powiek. Używałem swobody, śmiałem się sam do siebie, wstawałem, chodziłem po pokoju, próbowałem, czy drzwi są otwarte, znów się kładłem, wciskałem głowę w poduszkę, aby usnąć, ale gdzież tam, ani rady, znowu wstawałem, tańcowałem, rozmawiałem sam z sobą. — Jesteś wolny! — Czy ty to zrozumiesz? — Jesteś wolny! Nie mógłem wytrzymać w pokoju. Ubrałem się starannie. Kazałem dać sobie śniadanie, bo już było koło godz. 1 i zawołać sanki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wielhorski.