Wspomnienia z wygnania 1865-1874/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia z wygnania 1865-1874 |
Wydawca | Zygmunt Wielhorski |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Ludwik Morzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pewném państwie, w pewném cesarstwie był król, imieniem Gołochwast Gołochwastowicz, który miał przecudną córkę Milistryssę Gołochwastównę, a ponieważ sam bardzo lubił zmyślać, zatém przyrzekł ją w zamęzcie temu, który lepiéj jeszcze od niego skłamać potrafi.
Wiadomość tę po całym świecie rozgłaszali heroldy, doszła przeto i do rosyjskiego państwa i do uszów sławnego, kapitana Fumki. „Popróbuję”, powiedział do siebie Fumka, „może tóż mi się uda pozyskać królewnę za żonę, mam reputacyą wielkiego łgarza.“ Kazał przygotować trójkę koni i na drugi dzień rano wyprawił się ze swoim dieńszczykiem Jeromką. Jechali nad rzeką i zobaczyli płynącą obręcz od beczki, co zauważył kapitan i rzekł do Jeromki:
— Patrz, obręcz płynie.
— Nie baryń, to nie obręcz, tylko kamień młyński.
Ta odpowiedź tak się Fumce spodobała, że wtajemniczył służącego W swoje zamiary, zalecił mu ostrożność w postępowaniu, oraz żądał pomocy w razie potrzeby.
Po długiéj podróży przyjechali nareszcie, a król dowiedziawszy się, że przybył z Rosyi kapitan, kazał go zaraz do siebie przywołać. Ugościwszy go należycie, spytał, czegoby żądał?
— Słyszałem o ogłoszeniu Waszéj Królewskiéj Mości.
— Więc przyjechałeś starać się o rękę mojéj córki? dobrze, przekonamy się zaraz o twoich talentach.
Klasnął w ręce; wszedł służący, któremu coś do ucha powiedział i zaraz go wyprawił, a sam siadł i kazał Fumce siąść obok siebie.
Ledwie parę minut upłynęło, aż otwierają się ogromne drzwi i wchodzi dwunastu ludzi uginających się pod ciężarem jednéj ogromnéj główki kapusty.
— A co, c u was rośnie taka kapusta? rzekł król, obracając się do Fumki.
— Najjaśniejszy Paniel U nas kapustka brukselska ma daleko większe główki: i tak, kiedy byłem jeszcze na służbie, miałem pod komendą rotę wojska, t. j. 250 ludzi. Kiedy trzeba było dla nich robić zapas kwaszonéj kapusty na zimę, to nigdy więcéj nie kupowałem jak jednę główkę, a moi ludzie jedli przez całą zimę i wiosnę, i jeszcze ze 100 beczek sprzedałem. A jeżeli, mi nie wierzycie, Najjaśniejszy Panie, to spytajcie się mego dieńszczyka Jeromki.
— Żawołać mi tu zaraz Jeromkę, rzekł król do swojego dworzanina.
Jeromka zaraz się zjawił.
— Czy to prawda, co twój pan utrzymuje, zapytał go król i powtórzył słowa Fumki.
— Nie mogę wiedzieć, Najjaśniejszy Panie, bo przyjąłem służbę u mojego pana, gdy już wziął dymisyą, ale w ogrodzie naszego pana to taka rośnie kapusta, że chociaż jest do tysiąca Czeladzi, to tylko jedną główkę kwaszą i to sam środek, a liście z téj saméj główki wystarczają przez całą zimę na pożywienie tysiącom krów, które pan mój chowa.
— Dobrzę, rzekł król, idź sobie.
Jeromka wyszedł.
W kilka chwil wniesiono znowu ogórek takiéj wielkości, że dwunastu tęgich chłopów ledwo go unieść mogło.
— A takie ogórki czy macie? zapytał król Fumki.
— Najjaśniejszy Panie! U nas zarodki ogórków są większe: i tak, kiedy byłem jeszcze w służbie, miałem pod komendą rotę wojska, to jest 250 ludzi. Znajdowaliśmy się w marszu i przyszliśmy nad ogromną rzekę, na któréj mostu nie było, ani téż promów nie było można dostać. Było to w lecie, miałem z sobą zapas ogórków dla wojska, kazałem jeden przeciąć na pół w podłóż, wyrzucić ziaroka i spuścić jednę połowę na wodę. Cała moja rota z bagażami i furgonami w niéj się pomieściła, z ziarnek mieliśmy doskonałe wiosła i szczęśliwie, jak na jakim okręcie, przebyliśmy rzekę. A jeżeli mi nie wierzycie, Najjaśniejszy Panie, spytajcie się mego dieńszczyka Jeromki.
— Zawołać mi tu zaraz Jeromki, rzekł król do swojego dworzanina.
Jeromka niebawem się zjawił.
— Czy to prawda, co twój pan utrzymuje, zapytał go król i powtórzył słowa Fumki.
— Nie mogę wiedzieć, Najjaśniejszy Panie, bo przyjąłem służbę u mojego pana, gdy już miał dymisyą, ale w ogrodzie u nas to dopiero rosną, ogórki — ale niech Najjaśniejszy Pan posłucha: Raz było to w jesieni, przyjechali do mego pana goście, na drugi dzień wyruszyliśmy na polowanie z chartami; było 12 panów, a każdy z nich miał 12 ludzi, a każdy z ludzi miał 12 chartów; pomyka zając, psy lecą za zającem, my za psami. Zając wskakuje do ogrodu, psy za nim, my za psami. Na grzędzie leżał ogórek, nasiennik i miał z boku małą wygniłą dziurkę, zając do niéj wpada, psy za zającem, my za psami; ale tak się szarak musiał dobrze skryć, żeśmy go przez cały dzień w tym ogórku szukali i nie mogliśmy go znaleść.
Król pokiwał głową.
— Dobrze, rzekł, idź sobie.
Jeromka wyszedł.
— Pójdziemy się przejść, rzekł król do Fumki.
Wyszli, a król pokazywał Fumce swój Ogromny pałac, jakiego nie ma drugiego na świecie.
— A takie pałace czy macie? zapytał król Fumki.
— Najjaśniejszy Panie, u mnie chlewy są większe. Kiedy mój pałac budowali, to razu jednego cieśli, który dach stawiał, wypadła z ręki siekiera, musiał zejść, aby ją podnieść, lecz zanim zeszedł, to jaskółki przylepiły do toporzyska gniazdo i nawet małe już się wykluły, a on ciągle schodził. A jeżeli nie wierzycie, Najjaśniejszy Panie, spytajcie się mojego dieńszczyka Jeromki.
— Żawołać mi tu zaraz Jeromki, rzekł król do swojego dworzanina.
Jeromka niebawem się zjawił.
— Czy to prawda, co twój pan utrzymuje? zapytał go król i powtórzył słowa Fumki.
— Nie mogę wiedzieć, N. P., bo przyjąłem służbę u mojego pana, gdy już pałac był ukończony, ale tylko to powiem, że kiedy razu jednego kury wlazły na dach, to zaczęły skubać gwiazdy, a kogut to nawet dziobał księżyc. Niechno N. P. się przypatrzy, oto świeci, ale jeszcze udziobany kawałek mu nie odrósł.
W istocie księżyc był w pierwszéj kwadrze.
Ten ostatni argument zwyciężył króla, to téż obiecał oddać rękę swéj córki łgarzowi Fumce.
Ale gdy go przedstawiono królewnie, to na żaden sposób nie chciała się zgodzić, bo kochała się już w jakimś księciu węgierskim.
Długo jeszcze bajarz opowiadał, ale nie podobna powtarzać tego, co mówił, dość, że skończyło się na tém, że po wielu figlach i przejściach udało się kapitanowi Fumce, zawsze z pomocą swego dzieńszczyka, Jeromki, pozyskać rękę królewnéj. Przy zaślubinach daną była wspaniała uczta, na któréj, rzekł kończąc bajarz, i ja się znajdowałem.
Tak, jak z pieśni ludowych możemy sądzić o charakterze ludu, tak samo i z bajek, które są właściwe rosyjskiemu narodowi, możemy wnioskować o jego usposobieniach. Słyszałem setki tych opowiadań, jednak nigdy, w żadném, uczciwość nie odnosi zwycięztwa. Najczęściéj chytrość, przebiegłość tryumfuje, a czasem tylko bohaterska odwaga.
W istocie takim jest lud moskiewski; u niego czest’ (honor) idzie w parze z rozumem, a rozum zasadza się na tém, żeby nie zostać złapanym na gorącym uczynku. Jeżeli są uczciwi, to tylko z obrachowania.
Po skończoném opowiadaniu dano wieczerzę, składającą się wyłącznie z ryb dobrych gatunków, ale fatalnie przyrządzonych; po wieczerzy, pożegnawszy gospodarza i wszystkich jego gości, odjechaliśmy do domu. Przyznam się, że mnie te całodzienne odwiedziny i sztywność, którą trzeba było zachowywać, bardzo zmęczyły, to téż z przyjemnością powitałem domek Girkonta.
— Dzielnie nam się udało! zawołał Wysoki, gdyśmy sami zostali. Pop był niezrównany, kiedy dawał błogosławieństwo.
— A starszyna? jaką nam ucztę wyprawił, dodał Girkont. Chciałeś pan rozmaitości, to ją pan masz. Jutro rano pewno się wszyscy zbiorą, żeby panom podziękować za ich łaski.
— Już mię potężnie znudzili, odpowiedziałem.
— Nic nie pomoże, rzekł Wysoki, kiedyśmy przyjechali, musimy się zastósować do okolicznoŚci, będziemy się bawić do upadłego.
— Właśnie pytał mi się starszy pisarz, mówił Girkont, czy panowie przyjmą u niego jutro rano śniadanie.
— Naturalnie! i jutro i po jutrze! co dzień, póki tu będziemy, wołał Wysoki, przecie po to przyjechaliśmy. Niech żyje Bereznawłock! jego popi i starszyny i pisarze!
— Ale powiedzcie mi proszę, zapytałem, zkąd ten wójt ma tyle wina i wcale dobrego?
— Ze wszystkich stron mu nawożą, odpowiedział Girkont, to z Archangielska, to z Wołogdy. Bogaci chłopi muszą się opłacać, inaczéj nie dawałby im paszportu, nawet z Petersburga mu przywożą.
— A czy dużo go jeszcze ma? zapytał Wysoki.
— Nie bój się, nie wypijesz.
— Powiedz mi, czy i pisarz ma takie wina?
— Jeszcze lepsze i więcéj, odpowiedział Girkont.
— Kiedy tak, to możemy spać spokojnie, rzekł Wysoki, już widzę, że z pragnienia nie umrzemy.
Stepanida, jak mogła najlepiéj, urządziła nam posłanie na połatkach, położyliśmy się, a w kilka minut smaczno zasnęli, nie przewidując, jaka burza srożyła się nad nami.