Wykolejeniec/Przedmowa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Wykolejeniec“ jest moją drugą powieścią w ścisłem tego słowa znaczeniu; drugą jako pomysł, drugą jako wykonanie, drugą niejako w swojej istocie. W przerwie między „Szaleństwem Almayera“ a tą powieścią nie wahałem się, nie snułem mglistych planów ani projektów, żaden inny temat mi się nie marzył. Po wydaniu „Szaleństwa Almayera“ dręczyła mię tylko jedna wątpliwość: czy wogóle pisać jeszcze do druku. W owych dniach, które dziś tak mi zblakły, przeżyłem wiele gorzkich chwil. Ani w myśli, ani w sercu nie wyrzekłem się był wówczas marynarskiego zawodu. W gruncie rzeczy czepiałem się go rozpaczliwie, tem rozpaczliwiej że — wbrew własnym chęciom — czułem iż coś się zmieniło w mym stosunku do morza. Z „Szaleństwem Almayera“ skończyłem był raz na zawsze. Przeminął nastrój, z którego wynikła ta książka. Ale zostało mi w pamięci przeżycie nie związane z morzem ani myślą ani uczuciem, i sądzę że ta część mojej istoty, która tkwi korzeniami w stałości, zatrzęsła się w posadach. Padłem ofiarą sprzecznych popędów i wskutek tego pogrążyłem się w bezruchu. Ponieważ niepodobna mi było trzymać się obu dróg, postanowiłem nie trzymać się żadnej. Odkrywanie nowych wartości, to przeżycie bardzo chaotyczne; człowiek gubi się wśród zamętu — potrącany ze wszystkich stron, ogarnięty chwilową ciemnością. Duch mój unosił się obojętnie na falach tego chaosu.
Odpowiedzialność za „Wykolejeńca“ spada właściwie na pewne zdanie wypowiedziane przez Edwarda Garnetta. Nic w tem dziwnego, że w owym czasie powiernikiem moim był pierwszy z przyjaciół, jakich zdobyłem sobie piórem. Pewnego wieczoru jedliśmy razem obiad; Garnett, wysłuchawszy zwierzeń o mych wątpliwościach (obawiam się że zaczynało go to zlekka nudzić), zwrócił mi uwagę, iż niema potrzeby abym rozstrzygał nieodwołalnie o swej przyszłości. Potem dodał: „Masz styl, masz temperament pisarza; dlaczego nie napiszesz drugiej powieści?“ Zdaje mi się że — o ile ktoś może chcieć oddziałać na życie drugiego człowieka — Edward Garnett pragnął bardzo abym pisał dalej. Muszę zaznaczyć że był względem mnie bardzo cierpliwy i łagodny — i wówczas, i zawsze. Lecz w zdaniu przytoczonem powyżej i wypowiedzianem tonem obojętnym uderza mię nietyle łagodność co mądrość życiowa. Gdyby Garnett był powiedział: „Dlaczego nie miałbyś pisać dalej?“ — bardzo możliwe że odstraszyłby mię raz na zawsze od pióra i atramentu; natomiast w propozycji aby „napisać drugą powieść“ nie było nic coby mogło mię przestraszyć lub obudzić mój sprzeciw. I tak się stało że martwy punkt w biegu mych spraw został chytrze przezwyciężony. Dokonało tego słowo: „drugą“. Była mniej więcej jedenasta, gdy w piękną noc londyńską szliśmy z Edwardem wzdłuż nieskończenie długich ulic, rozmawiając o wielu rzeczach; pamiętam że, wróciwszy do domu, siadłem i przed pójściem spać napisałem mniej więcej pół strony „Wykolejeńca“. Tem samem skazałem się ostatecznie — nie powiem na drugie życie, ale na napisanie drugiej książki. Jest widać w mym charakterze jakiś rys, nie pozwalający mi rzucić na dobre czegoś co raz rozpocząłem. Odkładałem wiele zaczętych prac. Odkładałem je ze smutkiem, ze wstrętem, z wściekłością, z melancholją, z uczuciem wzgardy dla siebie, ale nawet w najcięższych chwilach miałem niepokojącą świadomość, że będę musiał wrócić do rozpoczętego dzieła.
„Wykolejeniec“ należy do powieści, których nigdy nie odkładałem, i choć przyniósł mi nazwę „pisarza egzotycznego“, nie sądzę aby to oskarżenie było uzasadnione. Nie mogę ani rusz wykryć egzotycznego ducha w pomyśle czy też w stylu „Wykolejeńca“, choć jest to bezwątpienia najbardziej podzwrotnikowe z mych wschodnich opowiadań. W ciągu pisania przejąłem się bardzo jego tłem, zapewne dlatego że (czemu się nie przyznać?) wątek tej powieści nigdy nie był zbyt bliski memu sercu. Zaprzątał znacznie silniej moją wyobraźnię niż moje uczucie. Co się zaś tyczy Willemsa, miałem dla niego tylko tego rodzaju względy, jakich niepodobna się ustrzec w stosunku do własnego tworu. To jasne że nie mogłem być obojętny dla tego człowieka, ściągnąwszy na jego głowę tyle zła jedynie przez to, że wyobraziłem go sobie takim jakim jest w powieści — a wyobraziłem to sobie na bardzo nikłej podstawie.
Człowiek, z którego wysnułem postać Willemsa, nie był sam przez się szczególnie ciekawy. Zainteresowało mię jego podrzędne stanowisko, jego dziwna, dwuznaczna pozycja europejczyka, wyniszczonego, otoczonego nieprzyjaźnią, podejrzliwością i ledwie tolerowanego w tej osadzie zagubionej w głębi leśnej krainy, nad posępną rzeką, którą odwiedzał jeden jedyny statek białych — nasz statek. Willems miał zapadłe, wygolone policzki, gęsty siwy wąs i oczy bez żadnego wyrazu; ubrany był zawsze w nieskazitelnie czystą piżamę, mocno u szyi wystrzępioną i odkrywającą całkowicie chudy kark; gołe jego nogi tkwiły w słomianych trepach. Za dnia snuł się, milcząc, wśród chat, prawie równie niemy jak zwierzę i snać bardziej niż zwierzę bezdomny. Nie wiem co robił z sobą w nocy. Musiał mieć jakiś kąt, szałas czy szopę z liści palmowych, gdzie chował brzytwę i zmianę nocnej bielizny. Otaczała go jakby atmosfera błahej tajemnicy, niekoniecznie ponurej lecz najwidoczniej brzydkiej. Rozpytując się na wszystkie strony, zdobyłem o nim tylko jedną pewną wiadomość; okazało się że właśnie on „wprowadził na rzekę Arabów“. Musiało się to stać przed wielu laty. Ale jak tego dokonał? Wiedziałem że Almayer wywodzi wszystkie swoje nieszczęścia z owego wyrocznego zdarzenia; a jednak, gdy pierwszy raz jedliśmy u niego obiad, był tam również Willems i siedział obok nas przy stole — jawnie przez wszystkich ignorowany; nikt się do niego nie odzywał i tylko Almayer podkreślał od czasu do czasu jego istnienie, rzucając nań jadowitym wzrokiem. Przyglądałem się temu, zdumiony. W ciągu całego wieczoru Willems odważył się wypowiedzieć jedną jedyną uwagę; nie zrozumiałem jej, albowiem wymawiał słowa niewyraźnie, jak człowiek który zapomniał mówić. Potem zamilkł. Usunął się wkrótce — czego rozmyślnie nikt nie zauważył — może do lasu? Ogrom puszczy znajdował się tuż, o trzysta jardów od werandy, gotów wszystko pochłonąć. Almayer, który rozmawiał wówczas z moim kapitanem, patrzył gniewnie, nie przestając mówić, na oddalające się plecy Willemsa. Czyż nie on wprowadził na rzekę Arabów? Lecz nazajutrz rano Willems pojawił się znów na werandzie Almayera. Z mostka naszego parowca widziałem wyraźnie ich obu jedzących śniadanie sam na sam — zapewne w głuchem milczeniu; Willems jak zawsze wyglądał na człowieka, którego już nic na świecie nie obchodzi. Almayer zaś od czasu do czasu rzucał nań wzrokiem wybitnie niechętnym.
Najwidoczniej Willems żył wówczas z łaski Almayera. Ale kiedym wrócił do Sambiru po paru miesiącach, dowiedziałem się że Willems wyruszył na wyprawę w górę rzeki — jako dowódca parowej szalupy należącej do Arabów — aby dokonać tam jakiegoś odkrycia. Wskutek dziwnej niechęci, z jaką wszyscy unikali rozmowy o Willemsie, niepodobna mi było dociec na czem polegał właściwie cel owego przedsięwzięcia. W dodatku byłem przybyszem nowym, najmłodszym z całej kompanji, i podejrzewam że nie uważano abym zasługiwał na pełne zaufanie. Nie przejmowałem się tem zbytnio. Atmosfera intryg i tajemnic, towarzysząca wszelkim sprawom związanym z Almayerem, bawiła mię niesłychanie. Almayer był widocznie bardzo poruszony. Zdaje się że odczuwał dotkliwie brak Willemsa. Miał wyraz twarzy ponury, stroskany i wiódł poufne rozmowy z mym kapitanem. Dolatywały mnie tylko fragmenty szeptanych zdań. Pewnego ranka, kiedy przyszedłem na pokład aby zasiąść do śniadania, Almayer rozprawiający zniżonym głosem nagle umilkł. Twarz kapitana była nieprzenikniona. Zapadła chwila głębokiej ciszy, poczem Almayer wybuchnął głośno ze złością, jakby nad sobą nie panując:
— Jedno jest pewne; jeśli on znajdzie tam coś, co będzie przedstawiało jakąkolwiek wartość, otrują go jak psa.
Zdanie to, choć oderwane, było niezmiernie interesujące jako pokarm dla myśli. Po trzech dniach opuściliśmy rzekę i nigdy nie wróciłem już do Sambiru; ale cokolwiek się stało z pierwowzorem mojego Willemsa, nikt nie zaprzeczy że w powieści zgotowałem mu mniej nędzną dolę.
1919.