Wykolejeniec/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
„Wykolejeniec“ jest moją drugą powieścią w ścisłem tego słowa znaczeniu; drugą jako pomysł, drugą jako wykonanie, drugą niejako w swojej istocie. W przerwie między „Szaleństwem Almayera“ a tą powieścią nie wahałem się, nie snułem mglistych planów ani projektów, żaden inny temat mi się nie marzył. Po wydaniu „Szaleństwa Almayera“ dręczyła mię tylko jedna wątpliwość: czy wogóle pisać jeszcze do druku. W owych dniach, które dziś tak mi zblakły, przeżyłem wiele gorzkich chwil. Ani w myśli, ani w sercu nie wyrzekłem się był wówczas marynarskiego zawodu. W gruncie rzeczy czepiałem się go rozpaczliwie, tem rozpaczliwiej że — wbrew własnym chęciom — czułem iż coś się zmieniło w mym stosunku do morza. Z „Szaleństwem Almayera“ skończyłem był raz na zawsze. Przeminął nastrój, z którego wynikła ta książka. Ale zostało mi w pamięci przeżycie nie związane z morzem ani myślą ani uczuciem, i sądzę że ta część mojej istoty, która tkwi korzeniami w stałości, zatrzęsła się w posadach. Padłem ofiarą sprzecznych popędów i wskutek tego pogrążyłem się w bezruchu. Ponieważ niepodobna mi było trzymać się obu dróg, postanowiłem nie trzymać się żadnej. Odkrywanie nowych wartości, to przeżycie bardzo chaotyczne; człowiek gubi się wśród zamętu — potrącany ze wszystkich stron, ogarnięty chwilową ciemnością. Duch mój unosił się obojętnie na falach tego chaosu.
Odpowiedzialność za „Wykolejeńca“ spada właściwie na pewne zdanie wypowiedziane przez Edwarda Garnetta. Nic w tem dziwnego, że w owym czasie powiernikiem moim był pierwszy z przyjaciół, jakich zdobyłem sobie piórem. Pewnego wieczoru jedliśmy razem obiad; Garnett, wysłuchawszy zwierzeń o mych wątpliwościach (obawiam się że zaczynało go to zlekka nudzić), zwrócił mi uwagę, iż niema potrzeby abym rozstrzygał nieodwołalnie o swej przyszłości. Potem dodał: „Masz styl, masz temperament pisarza; dlaczego nie napiszesz drugiej powieści?“ Zdaje mi się że — o ile ktoś może chcieć oddziałać na życie drugiego człowieka — Edward Garnett pragnął bardzo abym pisał dalej. Muszę zaznaczyć że był względem mnie bardzo cierpliwy i łagodny — i wówczas, i zawsze. Lecz w zdaniu przytoczonem powyżej i wypowiedzianem tonem obojętnym uderza mię nietyle łagodność co mądrość życiowa. Gdyby Garnett był powiedział: „Dlaczego nie miałbyś pisać dalej?“ — bardzo możliwe że odstraszyłby mię raz na zawsze od pióra i atramentu; natomiast w propozycji aby „napisać drugą powieść“ nie było nic coby mogło mię przestraszyć lub obudzić mój sprzeciw. I tak się stało że martwy punkt w biegu mych spraw został chytrze przezwyciężony. Dokonało tego słowo: „drugą“. Była mniej więcej jedenasta, gdy w piękną noc londyńską szliśmy z Edwardem wzdłuż nieskończenie długich ulic, rozmawiając o wielu rzeczach; pamiętam że, wróciwszy do domu, siadłem i przed pójściem spać napisałem mniej więcej pół strony „Wykolejeńca“. Tem samem skazałem się ostatecznie — nie powiem na drugie życie, ale na napisanie drugiej książki. Jest widać w mym charakterze jakiś rys, nie pozwalający mi rzucić na dobre czegoś co raz rozpocząłem. Odkładałem wiele zaczętych prac. Odkładałem je ze smutkiem, ze wstrętem, z wściekłością, z melancholją, z uczuciem wzgardy dla siebie, ale nawet w najcięższych chwilach miałem niepokojącą świadomość, że będę musiał wrócić do rozpoczętego dzieła.
„Wykolejeniec“ należy do powieści, których nigdy nie odkładałem, i choć przyniósł mi nazwę „pisarza egzotycznego“, nie sądzę aby to oskarżenie było uzasadnione. Nie mogę ani rusz wykryć egzotycznego ducha w pomyśle czy też w stylu „Wykolejeńca“, choć jest to bezwątpienia najbardziej podzwrotnikowe z mych wschodnich opowiadań. W ciągu pisania przejąłem się bardzo jego tłem, zapewne dlatego że (czemu się nie przyznać?) wątek tej powieści nigdy nie był zbyt bliski memu sercu. Zaprzątał znacznie silniej moją wyobraźnię niż moje uczucie. Co się zaś tyczy Willemsa, miałem dla niego tylko tego rodzaju względy, jakich niepodobna się ustrzec w stosunku do własnego tworu. To jasne że nie mogłem być obojętny dla tego człowieka, ściągnąwszy na jego głowę tyle zła jedynie przez to, że wyobraziłem go sobie takim jakim jest w powieści — a wyobraziłem to sobie na bardzo nikłej podstawie.
Człowiek, z którego wysnułem postać Willemsa, nie był sam przez się szczególnie ciekawy. Zainteresowało mię jego podrzędne stanowisko, jego dziwna, dwuznaczna pozycja europejczyka, wyniszczonego, otoczonego nieprzyjaźnią, podejrzliwością i ledwie tolerowanego w tej osadzie zagubionej w głębi leśnej krainy, nad posępną rzeką, którą odwiedzał jeden jedyny statek białych — nasz statek. Willems miał zapadłe, wygolone policzki, gęsty siwy wąs i oczy bez żadnego wyrazu; ubrany był zawsze w nieskazitelnie czystą piżamę, mocno u szyi wystrzępioną i odkrywającą całkowicie chudy kark; gołe jego nogi tkwiły w słomianych trepach. Za dnia snuł się, milcząc, wśród chat, prawie równie niemy jak zwierzę i snać bardziej niż zwierzę bezdomny. Nie wiem co robił z sobą w nocy. Musiał mieć jakiś kąt, szałas czy szopę z liści palmowych, gdzie chował brzytwę i zmianę nocnej bielizny. Otaczała go jakby atmosfera błahej tajemnicy, niekoniecznie ponurej lecz najwidoczniej brzydkiej. Rozpytując się na wszystkie strony, zdobyłem o nim tylko jedną pewną wiadomość; okazało się że właśnie on „wprowadził na rzekę Arabów“. Musiało się to stać przed wielu laty. Ale jak tego dokonał? Wiedziałem że Almayer wywodzi wszystkie swoje nieszczęścia z owego wyrocznego zdarzenia; a jednak, gdy pierwszy raz jedliśmy u niego obiad, był tam również Willems i siedział obok nas przy stole — jawnie przez wszystkich ignorowany; nikt się do niego nie odzywał i tylko Almayer podkreślał od czasu do czasu jego istnienie, rzucając nań jadowitym wzrokiem. Przyglądałem się temu, zdumiony. W ciągu całego wieczoru Willems odważył się wypowiedzieć jedną jedyną uwagę; nie zrozumiałem jej, albowiem wymawiał słowa niewyraźnie, jak człowiek który zapomniał mówić. Potem zamilkł. Usunął się wkrótce — czego rozmyślnie nikt nie zauważył — może do lasu? Ogrom puszczy znajdował się tuż, o trzysta jardów od werandy, gotów wszystko pochłonąć. Almayer, który rozmawiał wówczas z moim kapitanem, patrzył gniewnie, nie przestając mówić, na oddalające się plecy Willemsa. Czyż nie on wprowadził na rzekę Arabów? Lecz nazajutrz rano Willems pojawił się znów na werandzie Almayera. Z mostka naszego parowca widziałem wyraźnie ich obu jedzących śniadanie sam na sam — zapewne w głuchem milczeniu; Willems jak zawsze wyglądał na człowieka, którego już nic na świecie nie obchodzi. Almayer zaś od czasu do czasu rzucał nań wzrokiem wybitnie niechętnym.
Najwidoczniej Willems żył wówczas z łaski Almayera. Ale kiedym wrócił do Sambiru po paru miesiącach, dowiedziałem się że Willems wyruszył na wyprawę w górę rzeki — jako dowódca parowej szalupy należącej do Arabów — aby dokonać tam jakiegoś odkrycia. Wskutek dziwnej niechęci, z jaką wszyscy unikali rozmowy o Willemsie, niepodobna mi było dociec na czem polegał właściwie cel owego przedsięwzięcia. W dodatku byłem przybyszem nowym, najmłodszym z całej kompanji, i podejrzewam że nie uważano abym zasługiwał na pełne zaufanie. Nie przejmowałem się tem zbytnio. Atmosfera intryg i tajemnic, towarzysząca wszelkim sprawom związanym z Almayerem, bawiła mię niesłychanie. Almayer był widocznie bardzo poruszony. Zdaje się że odczuwał dotkliwie brak Willemsa. Miał wyraz twarzy ponury, stroskany i wiódł poufne rozmowy z mym kapitanem. Dolatywały mnie tylko fragmenty szeptanych zdań. Pewnego ranka, kiedy przyszedłem na pokład aby zasiąść do śniadania, Almayer rozprawiający zniżonym głosem nagle umilkł. Twarz kapitana była nieprzenikniona. Zapadła chwila głębokiej ciszy, poczem Almayer wybuchnął głośno ze złością, jakby nad sobą nie panując:
— Jedno jest pewne; jeśli on znajdzie tam coś, co będzie przedstawiało jakąkolwiek wartość, otrują go jak psa.
Zdanie to, choć oderwane, było niezmiernie interesujące jako pokarm dla myśli. Po trzech dniach opuściliśmy rzekę i nigdy nie wróciłem już do Sambiru; ale cokolwiek się stało z pierwowzorem mojego Willemsa, nikt nie zaprzeczy że w powieści zgotowałem mu mniej nędzną dolę.
1919.
Kiedy Willems zboczył z prostego i wąskiego szlaku uczciwości — takiej jak ją rozumiał — uczynił to w przekonaniu, że wróci bezwzględnie na jednostajną lecz bezpieczną ścieżkę cnoty, z chwilą gdy jego mała wycieczka na przydrożne bagna osiągnie pożądany skutek. Miał to być krótki epizod wśród potoczystej opowieści jego życia, niejako zdanie w nawiasie — rzecz bez znaczenia, wykonana niechętnie lecz zgrabnie i prędko zapomniana. Wyobrażał sobie, iż będzie potem mógł w dalszym ciągu patrzeć na blask słońca, rozkoszować się cieniem, oddychać wonią kwiatów w ogródku przed domem. Myślał że nic się nie zmieni, że jak dawniej będzie mógł tyranizować dobrodusznie żonę metyskę, spoglądać z pogardliwą czułością na swe blade dziecko o żółtej cerze, opiekować się wyniośle ciemnoskórym szwagrem, który przepadał za czerwonemi krawatami, nosił skórzane trzewiki na małych nogach i był bardzo pokorny wobec białego małżonka swej szczęśliwej siostry. Wszystko to stanowiło rozkosze życia Willemsa; nie był w stanie zrozumieć, że moralne znaczenie jakiegoś jego czynu mogłoby wpłynąć ujemnie na samą istotę rzeczy; że mogłoby przyćmić blask słońca, zniszczyć woń kwiatów, uległość żony, uśmiech dziecka, lękliwy szacunek Leonarda da Souza i całej jego rodziny. Uwielbienie tych ludzi było największym zbytkiem Willemsa. Wykańczało i uzupełniało jego egzystencję, utrwalając w nim nieustannie poczucie bezsprzecznej wyższości. Lubował się w pospolitych kadzidłach palonych przed ołtarzem białego człowieka, zaufanego urzędnika firmy Hudig i Sp. — tego szczęściarza, który wyświadczył zaszczyt członkom rodziny Da Souza, żeniąc się z ich córką, siostrą, kuzynką — który się wybił i zajdzie napewno bardzo wysoko.
Rodzina Da Souza stanowiła liczną, niechlujną gromadę, gnieżdżącą się na krańcach Makassaru w zniszczonych bambusowych domkach otoczonych zaniedbanemi dziedzińcami. Willems traktował krewnych żony z góry — może nawet lekceważąco; nie miał złudzeń co do ich wartości. Była to banda leniwych metysów i Willems zapatrywał się na nich trzeźwo — na tych chudych, drobnych mężczyzn w różnym wieku, obszarpanych i nieumytych, którzy wałęsali się bez celu, szurając pantoflami; na te nieruchawe stare kobiety, wyglądające jak potworne wory z czerwonego perkalu wypchane bezkształtnemi bryłami tłuszczu i rozmieszczone na zbutwiałych rattanowych krzesłach, po cienistych zakątkach werand pełnych kurzu; na te smukłe, długowłose młode kobiety o wielkich oczach i żółtej cerze, snujące się wśród brudu i śmieci swych mieszkań tak ociężale, jakby każdy ich krok miał być ostatni. Willems słuchał krzykliwych kłótni tych ludzi, wrzasku ich dzieciarni, pochrząkiwania ich świń; czuł zapachy płynące od kup śmieci na ich dziedzińcach i przejmowało go obrzydzenie.
Ale żywił i odziewał tę bandę niechlujów, zwyrodniałe potomstwo zwycięzców portugalskich; był ich opatrznością, pobudzał ich do pochlebstw i czuł się uszczęśliwiony gdy na jego cześć wyśpiewywali pochwały, tkwiąc w lenistwie, w brudzie nieopisanym i beznadziejnym. Potrzeby ich były duże, lecz mógł obdarzyć ich wszystkiem czego chcieli, nie rujnując się bynajmniej. Wzamian miał milczący ich lęk, gadatliwe uwielbienie, hałaśliwą cześć. Pięknie jest być opatrznością i dzień w dzień o tem słyszeć. Daje to człowiekowi poczucie bezmiernej wyższości, a Willems w niem się lubował. Nie zgłębiał swych uczuć, lecz chyba najwyższą jego rozkoszą była głęboko zakorzeniona pewność, że gdyby cofnął hojną dłoń — czego nie przewidywał — to wielbiące go istoty umarłyby z głodu. Hojność jego zdemoralizowała ich wszystkich. Łatwo to przyszło. Odkąd się do nich zniżył i poślubił Joannę, wszyscy jej krewni stracili tę nikłą zdolność i siłę do pracy, jaką mogliby z siebie wydobyć pod naciskiem konieczności. Żyli teraz z jego woli i łaski. Była to potęga. Willems rozkoszował się nią.
Na innej, może niższej płaszczyźnie, nie brakowało mu mniej złożonych lecz bardziej konkretnych rozrywek. Lubił proste gry polegające na zręczności, naprzykład bilard; a także grę mniej prostą i wymagającą zręczności zupełnie innego rodzaju — pokera. Był najzdolniejszy z uczniów pewnego Amerykanina o spokojnych oczach i lapidarnej mowie, który wychynął tajemniczo z pustki Pacyfiku i znalazł się w Makassarze, gdzie się obijał czas jakiś wśród wirów miejskiego życia, poczem równie zagadkowo rzucił Makassar dla słonecznej samotności oceanu Indyjskiego. Pamięć o cudzoziemcu z Kalifornji została uwieczniona w pokerze — ta gra stała się odtąd popularna w stolicy Celebesu — oraz w tęgim cocktailu, którego przepis po dziś dzień przekazują sobie w narzeczu Kwang–tung naczelni kelnerzy Chińczycy hotelu Sunda. Willems był znawcą napitków i adeptem gry w pokera. Nie chlubił się zbytnio temi talentami. Lecz zaufaniem, którem darzył go zwierzchnik — Hudig — pysznił się i przechwalał natrętnie. Wypływało to z wielkiej dobroduszności Willemsa i przesadnego poczucia obowiązku względem samego siebie oraz świata wogóle. Czuł tę nieodpartą potrzebę pouczania ludzi, która łączy się ściśle z wielką ignorancją. Każdy ignorant wie o jakiejś jednej rzeczy, i właśnie ta rzecz jest jedynie godna poznania; zapełnia cały jego horyzont. Willems posiadał wiedzę o sobie.
Począwszy od dnia, kiedy pełen złych przeczuć, uciekł z holenderskiego wschodnio–indyjskiego statku na redzie Samarangu, zaczął się nad sobą zastanawiać, rozpatrywać swe właściwości, swe talenty, owe cechy, które pomagały mu wziąć los za łeb i zapewniły korzystne stanowisko jakie obecnie zajmował. Skromny z natury, nie miał do siebie zaufania, więc też powodzenie zdumiało go, prawie przestraszyło; a gdy się wreszcie opanował po wielokrotnych wstrząsach zdumienia, stał się wściekle zarozumiały. Uwierzył w swoje wielkie zdolności i swoją znajomość świata. Niechże i inni dowiedzą się o nich — dla własnego dobra i dla większej chwały jego, Willemsa. Wszyscy ci życzliwi ludzie, co go klepali po plecach i witali hałaśliwie, powinni korzystać z jego przykładu. Oto dlaczego Willems musi mówić o sobie.
Opowiadał też wszystko sumiennie. Popołudniu wykładał przy kawiarnianym stoliku swoją teorję powodzenia, maczając od czasu do czasu wąsy w drobno potłuczonym lodzie cocktailu; wieczorem zaś rozprawiał często przy bilardzie, z kijem w ręku, wobec jakiegoś młodocianego słuchacza. Kule bilardowe stały nieruchomo, jakby też zasłuchane, pod żywym blaskiem naftowych lamp wiszących nisko nad suknem i ocienionych kloszami; daleko w cieniu wielkiego pokoju znużony markier Chińczyk stał oparty o ścianę; maska jego twarzy pozbawionej wyrazu wyglądała blado pod mahoniową tablicą do zapisywania punktów, powieki opadały mu sennie wskutek zmęczenia wywołanego późną godziną, a szemrzący monotonnie potok niezrozumiałych słów płynął wciąż z ust białego. Zapadała nagła przerwa w rozmowie; potem gra rozpoczynała się znów głośnym stukiem i ciągnęła się jakiś czas wśród płynnego, cichego warkotu oraz przytłumionych, głuchych uderzeń, gdy kule toczyły się zygzakami ku niezawodnie udanemu karambolowi. Przez wielkie okna i otwarte drzwi wpływała słona wilgoć morza, słaba woń szlamu i kwiatów z hotelowego ogrodu, mieszając się z zapachem nafty płynącym od lamp i występując coraz silniej w miarę jak się noc posuwała. Gdy gracze schylali się aby uderzyć kule, głowy ich nurkowały w światło, odskakując po chwili żwawo w zielonawy mrok wielkich kloszów; zegar cykał miarowo, niewzruszony Chińczyk powtarzał wciąż liczby bezdusznym głosem, jak wielka gadająca lalka — i Willems partję wygrywał.
Zaznaczał że robi się późno i że jest człowiekiem żonatym, mówił protekcjonalnie dobranoc i wychodził na długą, pustą ulicę. O tej godzinie biały kurz na drodze wyglądał jak olśniewający pas księżycowego światła, a oko szukało spoczynku w ciemniejszym blasku rzadkich naftowych latarni. Willems szedł do domu wzdłuż murów, przez które przelewała się bujna ogrodowa roślinność. Domy na prawo i lewo były ukryte za czarnemi masywami rozkwitłych krzewów. Willems miał ulice wyłącznie dla siebie. Szedł pośrodku a jego cień sunął przed nim uniżenie. Willems patrzył nań z upodobaniem. Cień szczęściarza. Trochę mu się kręciło w głowie od cocktailów i upojenia własną chwałą.
Jak często ludziom opowiadał, przybył na Wschód przed czternastu laty i był chłopcem do sprzątania kajut na statku. Zupełnie małym chłopcem. I jego cień musiał być mały; Willems nie zdawał sobie wówczas sprawy że nie posiada nic, że nawet własnego cienia nie śmiałby nazwać swoją własnością. A teraz patrzył na cień zaufanego urzędnika firmy Hudig i Sp., wracającego do domu. Cóż za wspaniały los! Jakie łaskawe jest życie dla szczęśliwych graczy! Willems wyszedł zwycięsko z gry życia, a także i z partji bilardu. Przyśpieszył kroku, pobrzękując wygranemi pieniędzmi i myśląc o pamiętnych dniach, które znaczyły jego drogę. Wspomniał wyprawę do Lomboku po kuce — pierwszy ważny interes powierzony mu przez Hudiga; potem przebiegł myślą inne, ważniejsze sprawy: tajny handel opjum, nielegalną sprzedaż prochu, wielką tranzakcję przemycaną bronią, trudną aferę z radżą Goaku. Tę ostatnią przeprowadził tylko dzięki odwadze; stawił czoło dzikiemu władcy w jego własnej izbie obrad, przekupił go pozłacaną oszkloną karetą, która — jak wieść niesie — służy teraz za kojec na kury; zasypał go argumentami; nabrał go co się zowie. Oto jak się zdobywa powodzenie. Willems potępiał prymitywną nieuczciwość, która sięga do cudzej kasy; można przecież prawo omijać i naciągać zasady handlu do ostateczności. Niektórzy nazywają to oszustwem. Są to durnie, jednostki słabe, godne pogardy. Ludzie mądrzy, silni, szanowani w skrupuły się nie bawią. Gdzie wchodzą w grę skrupuły, tam siła jest wykluczona. Willems pouczał o tem często młodych ludzi. Była to jego doktryna, a on sam stanowił jaskrawy przykład jej słuszności.
Co noc wracał do domu po dniu wypełnionym pracą i przyjemnościami, upojony dźwiękiem własnych słów wynoszących pod niebiosa jego powodzenie. Tak oto właśnie wracał w trzydziestą rocznicę swoich urodzin. Spędził w dobranem towarzystwie przyjemny, hałaśliwy wieczór, i gdy szedł pustą ulicą, poczucie własnej wielkości ogarnęło go, uniosło ponad biały pył drogi, napełniło go radosnem uniesieniem i żalem. Tam w hotelu nie wymierzył sobie należytej sprawiedliwości, mówił o sobie zbyt mało, nie wywarł na słuchaczach dość silnego wrażenia. Nic nie szkodzi. Powetuje to sobie innym razem. A teraz, po powrocie do domu, każe żonie wstać z łóżka i słuchać. Dlaczegoby nie miała wstać? i przygotować dla niego cocktail, i słuchać cierpliwie. Otóż to właśnie. Będzie musiała wstać. Jeśli mu się spodoba, postawi na nogi całą rodzinę Da Souza. Na jedno jego słowo przyjdą wszyscy, zasiądą, milcząc, w nocnem odzieniu na twardej, zimnej ziemi dziedzińca i będą go słuchali, póki nie przestanie wykładać ze szczytu schodów o swojej wielkości i dobroci. Słuchaliby go, a jakże. Ale na dziś wystarczy mu żona.
Żona! Zżymnął się w duchu. Okropna kobieta o zastrachanych oczach i kącikach ust opuszczonych boleśnie; będzie go słuchała bez ruchu, milcząc, zgnębiona i pełna podziwu. Przyzwyczaiła się już do tych nocnych rozpraw. Zbuntowała się raz — na początku. Tylko raz jeden. A teraz, gdy Willems pił i rozprawiał wyciągnięty na leżaku, pani Willems stała u przeciwległego końca stołu, oparłszy ręce o jego brzeg; zalęknione jej oczy wisiały na wargach męża bez słowa, nie śmiała drgnąć, ledwie śmiała oddychać; odprawiał ją wreszcie pogardliwem: „Idź spać, niedojdo“. Wówczas wzdychała głęboko i powoli wysuwała się z pokoju, przejęta ulgą lecz niewzruszona. Nic nie mogło jej zaskoczyć, doprowadzić do wymyślania lub płaczu. Nie skarżyła się ani buntowała.
Pierwsze starcie między nimi było decydujące. Aż zanadto, myślał Willems z niezadowoleniem. Widocznie zastraszył ją raz na zawsze. Okropna kobieta. A niech to licho weźmie! Pocóż u djabła dał się dobrowolnie osiodłać! Hm! No tak — potrzebował domu, i miał wrażenie, że ten ożenek podoba się Hudigowi, i Hudig dał mu tę willę, ten ukwiecony dom, do którego teraz Willems zdążał w chłodnym blasku księżyca. I plemię Da Souza go uwielbiało. Człowiek jego pokroju mógł wszystko przeprowadzić, wszystkiemu podołać, ubiegać się o wszystko. Nim znowu pięć lat upłynie, ci biali, którzy w niedzielę przychodzą na karty do gubernatora, przyjmą go do swego grona — wraz z żoną metyską i wszystkiem innem! Hurra! Zobaczył że jego cień rzucił się naprzód, wywijając kapeluszem wielkim jak baryłka od rumu, u końca ramienia długiego na kilka jardów... Kto to krzyknął: hurra?... Uśmiechnął się do siebie zawstydzony; zagłębił ręce w kieszeniach, przyśpieszając kroku, a twarz nagle mu spoważniała.
Za Willemsem — na lewo — żarzyło się cygaro w bramie frontowego dziedzińca pana Vincka. Oparty o jeden z ceglanych słupów, pan Vinck, kasjer firmy Hudig i Sp., palił ostatnie wieczorne cygaro. Wśród cieni strzyżonych krzaków żwir zgrzytał lekko pod nogami pani Vinck, która chodziła miarowym krokiem po okrągłej ścieżce przed willą.
— O, Willems wraca pieszo do domu, zdaje się pijany — powiedział pan Vinck przez ramię. — Widziałem jak podskoczył i wywijał kapeluszem.
Zgrzytanie żwiru ustało.
— Wstrętny człowiek — rzekła spokojnie pani Vinck. — Mówią że bije żonę.
— Ach nie, duszko, nic podobnego — mruknął roztargniony pan Vinck z nieokreślonym gestem. Obraz Willemsa bijącego żonę nie interesował go wcale. Jak te kobiety się mylą! Gdyby Willems chciał dręczyć żonę, użyłby sposobów mniej prymitywnych. Pan Vinck znał dobrze Willemsa i uważał go za bardzo zdolnego, bardzo sprytnego — aż zanadto.
Pociągając szybko raz po raz dopalające się cygaro, myślał że zaufanie, okazywane Willemsowi przez Hudiga, może w danych okolicznościach podlegać lojalnej krytyce ze strony kasjera tegoż Hudiga.
— Willems staje się niebiezpieczny; on zadużo wie. Trzeba się go pozbyć — powiedział głośno pan Vinck. Ale żona jego weszła już była do domu; potrząsnął więc głową i, odrzuciwszy cygaro, ruszył za nią powoli.
Willems szedł dalej, snując nić swej olśniewającej przyszłości. Droga do potęgi leżała wyraźnie przed jego oczami, prosta i świetlana; żadnych przeszkód na niej nie widział. Zboczył ze ścieżki uczciwości sobie właściwej, ale wróci na nią niebawem aby nigdy już jej nie opuścić! Tamto była drobnostka. Willems wkrótce wszystko naprawi. Tymczasem nie powinien dać się przyłapać; wierzył w swą zręczność, swoje szczęście, swą ustaloną reputację, która odparłaby podejrzenia, gdyby kto się ośmielił je powziąć. Ale nikt się nie ośmieli! Prawda, Willems był świadom że się zlekka sprzeniewierzył swym obowiązkom. Przywłaszczył sobie czasowo trochę pieniędzy Hudiga. Była to konieczność godna pożałowania. Lecz sądził siebie z pobłażliwością, którą należy okazywać słabostkom zdolnych ludzi. Naprawi swój błąd i wszystko będzie jak przedtem; nikt na tem nie straci, a on, Willems, będzie się posuwał dalej bez przeszkód ku wspaniałemu celowi, który wytknęła sobie jego ambicja.
Wspólnika Hudiga!
Przed wejściem na schody swego domu przystanął chwilę, rozstawiwszy nogi szeroko i objął dłonią podbródek, przyglądając się w myśli przyszłemu wspólnikowi Hudiga. Rozkoszne zajęcie. Widział go w pełni bezpieczeństwa, niewzruszonego jak mur, niezbadanego jak przepaść, milczącego jak grób.
Morze, zapewne wskutek zawartej w niem soli, nadaje szorstkość zewnętrznej powłoce swych sług, lecz zachowuje słodycz ich ducha. Dawne morze; morze z przed wielu lat, którego słudzy byli mu oddanymi niewolnikami; przechodzili z młodości do starości lub nagłego zgonu, nie potrzebując wcale otwierać księgi życia, ponieważ oglądali wieczność odbitą w żywiole, który obdarzał życiem i zadawał śmierć. Jak piękna, pozbawiona skrupułów kobieta, morze przeszłości był czarowne w uśmiechu, nieodparte w gniewie, kapryśne, powabne, nielogiczne, nieodpowiedzialne — przedmiot miłości, przedmiot lęku. Czarowało, dawało radość, koiło, wzbudzając nieograniczone zaufanie, a potem zabijało w nagłym, bezpodstawnym gniewie. Lecz okrucieństwo morza odkupiał urok jego niezbadanej tajemnicy, ogrom jego obietnic, czarodziejstwo łask możliwych do osiągnięcia. Silni ludzie o dziecięcych sercach służyli mu wiernie, radzi że żyją z jego łaski — że umierają z jego dopustu. Takie było morze, zanim francuska pomysłowość wprawiła w ruch mięsień suezki, stwarzając kanał posępny lecz pożyteczny.
A później wielki całun dymu tkany przez niezliczone parowce rozpostarł się nad niespokojnem zwierciadłem Nieskończoności. Dłoń inżyniera zdarła zasłonę okrywającą groźną piękność, aby chciwe szczury lądowe bez czci i wiary mogły zgarniać dywidendy. Tajemnica została unicestwiona. Jak wszystkie tajemnice, żyła tylko w sercach swoich czcicieli. Serca zmieniły się; i ludzie się zmienili. Dawni kochający i oddani słudzy wystąpili zbrojni w ogień, w żelazo, i poskromiwszy trwogę swych serc, stali się wyrachowaną zgrają zimnych i wymagających władców. Morze lat minionych było niezrównanie piękną kochanką o niezbadanej twarzy, o oczach okrutnych i obiecujących. Morze dzisiejsze jest spracowaną wyrobnicą, pokrytą zmarszczkami i oszpeconą przez zbałwanione szlaki brutalnych śrub; wyrobnicą obdartą z przykuwającego czaru wielkich przestrzeni, wyzutą ze swego piękna, swej tajemnicy i swych obietnic.
Tom Lingard był władcą, kochankiem, sługą morza. Morze zabrało go w młodości, ukształtowało jego ciało i duszę; dało mu srogi wygląd, donośny głos, nieulękłe oczy, bezsensownie naiwne serce. Obdarzyło go hojnie wiarą w siebie aż do absurdu, głębokiem pobłażaniem, miłością ogarniającą cały świat, pogardliwym hartem, rzetelną prostotą pobudek i uczciwością celów. Uczyniwszy go tem czem był — jak kobieta — służyło mu pokornie i pozwalało wygrzewać się bezpiecznie w słońcu swych straszliwie niepewnych łask. Tom Lingard wzbogacił się na morzu i przez morze. Kochał je gorącą miłością kochanka, lekceważył je z pewnością siebie doskonałego mistrza, bał się go mądrym lękiem odważnego człowieka i poufalił się z niem, jak rozpieszczony dzieciak z dobrodusznym, opiekuńczym olbrzymem z bajki. Żywił dlań wdzięczność w uczciwem sercu. Największą dumę Lingarda stanowiło głębokie przekonanie że morze dochowa mu wierności, a zarazem niezachwiane poczucie iż przejrzał do gruntu jego zdradliwość.
Mały bryg Błyskawica pomógł Lingardowi do zdobycia bogactwa. Wyruszyli na północ — obaj młodzi — z australijskiego portu, i po paru latach nie było białego człowieka na wyspach — od Palembangu do Ternate, od Ombawy do Palawanu — któryby nie znał kapitana Toma i jego szczęśliwego okrętu. Lubiono Lingarda za rozrzutną hojność, za nieugiętą uczciwość, z początku zaś lękano się go trochę z powodu jego gwałtowności. Ale wkrótce przejrzeli go wszyscy nawskroś i rozeszło się między ludźmi, że wściekłość kapitana Toma jest mniej niebezpieczna niż uśmiech niejednego człowieka.
Szczęście sprzyjało mu wiernie. Od pierwszej i pomyślnej walki z morskimi rozbójnikami — kiedy, jak opowiadano, wyratował z okolicy Carimaty jacht jakiegoś dostojnika z Anglji — zaczęła się wielka popularność Lingarda i rosła szybko z biegiem czasu. Odwiedzał stale różne zapadłe miejscowości tej części świata i szukał wciąż nowych rynków zbytu — nietyle dla zysku co dla przyjemności ich odkrywania — więc też wkrótce stał się znany wśród Malajów, a zuchwałe, zwycięskie utarczki z piratami sprawiły, że jego imię zaczęło siać postrach. Biali, z którymi miał handlowe stosunki i którzy naturalnie czyhali na jego słabe strony, odkrywali z łatwością, iż dość było nazwać Lingarda jego malajskim tytułem aby mu wielce pochlebić. To też niekiedy — aby coś od niego uzyskać, a czasem poprostu z bezinteresownej dobroduszności — pomijano ceremonjalny zwrot „kapitanie Lingard“, nazywając go nawpół żartobliwie Radżą Lautem — Królem Morza.
Dźwigał dzielnie to imię na szerokich barach. A dźwigał je już od wielu lat, gdy wyrostek nazwiskiem Willems biegał boso po pokładzie statku Kosmopoliet IV na redzie Samarangu. Chłopiec przyglądał się naiwnie obcemu wybrzeżu, przeklinając bluźnierczemi wargami najbliższe swe otoczenie; dziecinny jego mózg zaprzątała bohaterska myśl o ucieczce. Z rufówki Błyskawicy Lingard widział wczesnym rankiem holenderski statek, który ruszył ociężale z miejsca, kierując się do portów wschodnich. Tego samego dnia późnym wieczorem Lingard stał na bulwarze przed udaniem się na pokład swego brygu. Noc była jasna, gwiaździsta, niewielki budynek komory celnej już był zamknięty, a gdy powozik, który przywiózł Lingarda, znikł w długiej alei pokrytych kurzem drzew, wracając do miasta, wydało się Lingardowi iż jest sam na bulwarze. Obudził śpiącą załogę swej łódki i czekał aż będzie gotowa do odjazdu, gdy nagle poczuł że ktoś go ciągnie za rękaw i usłyszał cienki głos mówiący bardzo wyraźnie:
— Angielski kapitanie.
Lingard odwrócił się szybko, a wówczas coś co wyglądało na bardzo chudego chłopca, odskoczyło w tył z szybkością godną uznania.
— Kto jesteś? Skądeś się tu wziął? — zapytał Lingard, drgnąwszy ze zdumienia.
Stojąc w bezpiecznej odległości, chłopiec wskazał towarowiec przycumowany u bulwaru.
— Ukrywałeś się tam, co? — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz? Mówże, do licha. Chyba nie przyszedłeś tu z figlów, żeby mię na śmierć przestraszyć — co?
Chłopiec usiłował odpowiedzieć łamaną angielszczyzną, ale Lingard przerwał mu zaraz:
— Rozumiem — wykrzyknął — uciekłeś z wielkiego żaglowca, który odpłynął dziś rano. Dlaczego nie pójdziesz tu do swoich rodaków?
— Statek odejść bardzo blisko — Sourabaya. Odesłać mnie z powrotem na statek — wyjaśnił chłopiec.
— To byłoby dla ciebie najlepsze — potwierdził Lingard z przekonaniem.
— Nie — odparł chłopiec — ja tu chcieć zostać; nie chcieć do domu. Tu zarobić pieniądze; w domu nic dobrego.
— To wprost niesłychane — rzekł do siebie zdziwiony Lingard. — Więc chodzi ci o pieniądze? No, no! I nie bałeś się uciec, ty chudy szkrabie, ty!
Chłopiec oznajmił że boi się tylko jednego: aby go nie odesłano na statek. Lingard patrzył na niego w zamyśleniu i milczał.
— Chodźno bliżej — rzekł w końcu. Wziął chłopca pod brodę, odchylił mu twarz i spojrzał w nią bystro. — Ile masz lat?
— Siedemnaście.
— Nie wyglądasz na tyle. Głodnyś?
— Trochę.
— Chcesz pojechać ze mną na tamtym brygu?
Chłopiec ruszył bez słowa ku łódce i wlazł do dziobu.
— Zna swoje miejsce — mruknął Lingard pod nosem, wstępując ciężko do łodzi; siadł na tylnej ławeczce i ujął linki do steru. — W drogę!
Malaje z załogi pochylili się jednocześnie w tył i łódź odskoczyła od brzegu, kierując się ku światłu kotwicznemu na Błyskawicy.
Tak się zaczęła karjera Willemsa.
Lingard dowiedział się w ciągu pół godziny o pospolitej historji chłopca. Ojciec jego pracował jako agent u jakiegoś handlarza okrętami w Rotterdamie; matka nie żyła. Willems był zdolny ale leniwy. Miał dużo drobnego rodzeństwa a w domu ciężkie warunki; dzieciarnię odziewano i żywiono dostatecznie, lecz pozatem chowała się samopas, a niepocieszony wdowiec dreptał cały dzień po błotnistych bulwarach w obszarpanem palcie i lichych trzewikach, wieczorem zaś, mimo znużenia, oprowadzał nawpół pijanych cudzoziemskich szyprów po miejscach tanich rozkoszy; wracał do domu późno, przesycony paleniem i piciem, gdyż musiał dotrzymywać towarzystwa owym ludziom, którzy spodziewali się grzeczności tego rodzaju ze względu na stosunki handlowe z firmą. Dobroduszny kapitan statku Kosmopoliet IV, chcąc się przysłużyć cierpliwemu i uczynnemu urzędnikowi, zaproponował że weźmie na statek jego syna; mały Willems ucieszył się niezmiernie, ale tem większe spotkało go rozczarowanie, gdy morze, zdaleka tak czarowne, przy bliższej znajomości okazało się surowe i wymagające. Beznadziejny rozdźwięk wynikł przy tem zetknięciu się Willemsa z duchem morza, i w końcu chłopiec uciekł pod wpływem nagłego impulsu. Miał instynktowną pogardę dla tej uczciwej, prostej pracy, nie dającej w rezultacie nic, coby go pociągało.
Lingard przeniknął to wkrótce. Zaproponował że go odeśle do kraju na statku angielskim, ale chłopiec prosił gorąco aby pozwolono mu zostać. Miał piękny charakter pisma, w krótkim czasie opanował doskonale angielski, dawał sobie świetnie radę z rachunkami i Lingard zatrudnił go w tym zakresie. Z wiekiem handlowe instynkty chłopca rozwinęły się zadziwiająco; Lingard zostawiał go często na którejś z wysp, powierzając mu handel, a sam robił wycieczki do różnych zapadłych miejscowości. Gdy Willems zapragnął wstąpić na służbę do Hudiga, Lingard na to zezwolił. Trochę mu było przykro że go Willems opuszcza, bo w pewien sposób przywiązał się do swego protegowanego. Ale był zeń dumny i przemówił za nim lojalnie. Z początku mawiał o Willemsie: „To sprytny chłopak — ale żaden materjał na marynarza“. Potem, gdy Willems zaczął mu pomagać w handlu, Lingard określał go jako „tego zdolnego młodzieńca“. Jeszcze później, kiedy Willems stał się zaufanym agentem Hudiga, używanym do niejednej delikatnej sprawy, prostoduszny marynarz wskazywał palcem jego plecy, szepcząc z podziwem do każdego kto mu się nawinął:
— To mądra sztuka; piekielnie mądra sztuka. Niechno pan na niego popatrzy! Zaufany człowiek starego Hudiga. Znalazłem go w rynsztoku, że tak powiem, niby zagłodzonego kociaka. Wyglądał jak szkielet. Słowo daję! A teraz zna się lepiej ode mnie na handlu wyspiarskim. To fakt. Mówię zupełnie serjo. Lepiej ode mnie! — powtarzał z powagą, a w jego uczciwych oczach malowała się niewinna duma.
Z bezpiecznej wyżyny handlowych sukcesów Willems popierał protekcjonalnie Lingarda. Miał do swego dobroczyńcy sympatję, lekceważył jednak surową prostotę cechującą postępowanie starego żeglarza. Ale były w charakterze Lingarda pewne rysy, dla których Willems czuł niejaki szacunek. Gadatliwy szyper umiał milczeć o pewnych sprawach bardzo dla Willemsa interesujących. Pozatem Lingard był bogaty, i już ta okoliczność sama w sobie wystarczyła aby wzbudzić niechętny podziw Willemsa. Podczas swych poufnych pogawędek z Hudigiem Willems mawiał zwykle o dobrodusznym Angliku: „ten głupi stary szczęściarz“; jawna irytacja dźwięczała w jego słowach. Na to Hudig mruczał coś potwierdzająco, i patrzyli sobie w oczy bez ruchu, zaprzątnięci jakąś nie wypowiedzianą myślą.
— Nie może pan wywąchać, skąd on bierze wszystek ten kauczuk, co? — pytał w końcu Hudig, poczem odwracał się i schylał nad papierami leżącymi na biurku.
— Nie, panie szefie. Jeszcze nie. Ale staram się o to — odpowiadał niezmiennie Willems, jakby usprawiedliwiając się z żalem.
— Stara się pan! Ciągle się pan stara! Zęby pan na tem połamie. I pewno ma się pan za mądrego — grzmiał Hudig, nie podnosząc oczu. — A ja handluję z nim już od dwudziestu — od trzydziestu lat. Stary lis. Starałem się także. Phy!
Wyciągał krótką, grubą nogę, wpatrując się w gołą stopę i pantofel z trawy wiszący na palcach.
— Nie mógłby pan go spoić? — dodawał po chwili chrapliwego sapania.
— Nie, panie szefie, doprawdy że nie mogę — zapewniał Willems z powagą.
— No więc daj pan temu pokój. Ja go znam. Daj pan pokój — radził szef; pochyliwszy się znów nad biurkiem, patrzył zbliska w papier nabiegłemi krwią oczyma i kreślił pracowicie grubemi palcami smukłe, niepewne litery, załatwiając swą korespondencję, Willems zaś czekał karnie, czy szef nie raczy czegoś jeszcze powiedzieć i wreszcie pytał tonem głębokiego uszanowania:
— Czy pan ma jakie polecenie?
— Hm, tak. Pójdzie pan do Bun–Hina i dopilnuje pan aby obliczyli i zapakowali dolary z tej wypłaty, a potem odstawi je pan na pokład parowca odchodzącego do Ternate. Powinien tu być dziś popołudniu.
— Dobrze, panie szefie.
— I — niech pan posłucha. Gdyby się łódź spóźniła, zostawi pan skrzynię aż do jutra w składzie u Bun–Hina. Trzeba ją zapieczętować. Osiem pieczęci, jak zwykle. Nie zabierze pan skrzyni ze składu, póki parowiec nie przyjdzie.
— Tak, panie szefie.
— I niech pan nie zapomni o tych skrzyniach z opjum. To na dziś wieczór. Weźmie pan moich wioślarzy. Przewiezie pan skrzynie z Karoliny na bark arabski — ciągnął szef swym zachrypłym basem. — A żeby mi pan znów nie wyjechał z bujdą o skrzyni co spadła za burtę, jak ostatnim razem — dodał z nagłą wściekłością, spoglądając w górę na zaufanego urzędnika.
— Nie, proszę pana. Będę się pilnował.
— To już wszystko. Jak pan wyjdzie, powie pan temu durniowi, że jeśli nie będzie lepiej poruszał punką, połamię mu wszystkie kości — kończył Hudig, ocierając fioletową twarz czerwoną jedwabną chustką prawie tej wielkości co kapa.
Willems wychodził bez szmeru, zamykając za sobą ostrożnie małe zielone drzwi prowadzące do składu. Hudig przysłuchiwał się z piórem w ręku jak Willems wymyśla chłopcu od punki gwałtownie, ordynarnie, przejęty bezgraniczną troską o wygodę szefa — i zabierał się z powrotem do załatwiania korespondencji wśród szelestu papierów, które trzepotały się w powiewie idącym od punki rozbujanej szeroko nad jego głową.
Willems kiwał poufale głową panu Vinckowi, siedzącemu przy biurku blisko małych drzwi od gabinetu Hudiga i z miną wyniosłą kroczył dalej przez skład. Na dystyngowanej twarzy pana Vincka malowała się niezmierna antypatja wyzierająca z każdej zmarszczki; oczy jego śledziły białą postać sunącą szybko w półmroku wśród stosów pak i skrzyń z towarami, póki Willems nie wyszedł przez wielkie sklepione drzwi w blask ulicy.
Willems nie umiał się oprzeć pokusom wynikłym z nasuwających się okazyj; pod naciskiem nagłej potrzeby zawiódł to zaufanie, które było jego dumą, nieustannym dowodem jego zdolności i ciężarem nad siły. Nastał okres gdy szczęście w kartach mu nie sprzyjało, zawiodła go pewna niewielka spekulacja przedsięwzięta na własne ryzyko, ten albo ów członek rodziny Da Souza poprosił niespodziewanie o pieniądze — i prawie zanim się Willems opatrzył, znalazł się już poza ścieżką uczciwości sobie właściwej. Szlak ten był taki niewyraźny i niedokładnie wytyczony, że Willems przekonał się dopiero po pewnym czasie, jak daleko zabłądził wśród kolczastych zarośli niebezpiecznej głuszy. Snuł się u jej skraju przez tyle lat, mając za przewodnika tylko własną wygodę i ową teorję powodzenia — teorję wynalezioną na własny użytek w księdze życia, w tych zajmujących rozdziałach, które pozwolono pisać djabłu, aby doświadczyć bystrości ludzkiego wzroku i hartu ludzkich serc. Na jedną chwilę, krótką, mroczną i samotną, przerażenie ogarnęło Willemsa; miał jednak tego rodzaju odwagę, która nie wspina się wprawdzie na wyniosłości, lecz brnie dzielnie przez błoto — w braku innej drogi. Postawił sobie za cel zwrot zabranych pieniędzy i oddał się staraniom by go nie przyłapano. W trzydziestą rocznicę swych urodzin dokonał był już prawie tego dzieła — a przeprowadził je zręcznie i z całą gorliwością. Myślał że niebezpieczeństwo minęło. Znowu mógł spoglądać z nadzieją ku celowi swych słusznych ambicyj. Nikt nie ośmieli się go podejrzewać, a wkrótce nie będzie już żadnych podstaw do podejrzeń. Radość ponosiła Willemsa. Nie przeczuwał że jego powodzenie osiągnęło już najwyższy poziom i że los zwraca się przeciw niemu.
W dwa dni później dowiedział się o tem. Na skrzypnięcie klamki pan Vinck zerwał się od biurka — przy którem nasłuchiwał, drżąc, głośnej rozmowy w gabinecie szefa — i z nerwowym pośpiechem zagłębił twarz w wielkiej kasie. Po raz ostatni przekroczył Willems małe zielone drzwi od sanktuarjum Hudiga; sądząc z piekielnego hałasu, panującego tam przez ostatnie pół godziny, można było wziąć gabinet szefa za jaskinię jakiejś dzikiej bestji. Opuściwszy to miejsce swego upokorzenia, Willems szybko ogarnął zmąconym wzrokiem ludzi i rzeczy. Ujrzał przestrach chłopca od punki, i zwrócone ku sobie nieme, pozbawione wyrazu twarze chińskich rachmistrzów przykucniętych na podłodze, i ręce ich zastygłe nad małemi stosami błyszczących, ustawionych w rzędy guldenów, i plecy pana Vincka oraz mięsiste, czerwone jego uszy. Ujrzał długą aleję ze skrzynek dżynu, ciągnącą się od miejsca gdzie stał aż do wielkich sklepionych drzwi, za któremi może będzie mógł odetchnąć. Koniec cienkiej liny leżał wpoprzek drogi i Willems widział tę linę wyraźnie, a jednak potknął się o nią ciężko, jakby była sztabą żelaza. Wreszcie znalazł się na ulicy, ale i tam nie było dość powietrza aby napełnić płuca. Szedł w stronę domu i dyszał ciężko.
Dźwięk obelg, które tkwiły mu w uszach, słabł stopniowo, a uczucie wstydu ustępowało zwolna wściekłemu gniewowi na samego siebie, jeszcze bardziej zaś na głupi zbieg okoliczności, co go pchnął do tego idjotycznego zapomnienia się. Zapomniał się idjotycznie — oto jak określił swą winę. Zważywszy na jego niewątpliwy spryt, nie mogło się stać nic gorszego. Cóż za fatalna pomyłka bystrego umysłu! Nie poznawał siebie. Musiał być szalony. Otóż to właśnie. Nagły przystęp szaleństwa. A teraz praca długich lat leżała w gruzach. Co się z nim stanie?
Nim zdołał sobie na to odpowiedzieć, znalazł się w ogrodzie przed swą willą — darem ślubnym Hudiga — i spojrzał na nią jakby w zdumieniu że ją tu zastaje. Jego przeszłość odpadła odeń tak zupełnie, iż ten dom, który do niej należał, wyglądał tu nie na miejscu — nietknięty, schludny i wesoły w blasku upalnego popołudnia. Był to ładny mały budynek z mnóstwem drzwi i okien; ze wszystkich stron otaczała go głęboka weranda, wsparta na smukłych kolumnach odzianych w zielone listowie pnączy, zwieszających się frendzlą z wystającego okapu dachu, który sterczał wysoko.
Willems wstępował zwolna po dwunastu schodkach. Zatrzymywał się na każdym. Musi wszystko żonie powiedzieć. Przestraszył się tej perspektywy, a jego niepokój przejął go trwogą. Boi się stanąć przed żoną! Nic nie mogło mu dać lepszego pojęcia jak wielkie zmiany zaszły w nim i naokoło niego. Stał się innym człowiekiem i jego życie stało się inne, gdyż utracił wiarę w siebie. Cóż on może być wart, jeśli boi się pokazać tej kobiecie?
Nie śmiał wejść do domu przez otwarte drzwi jadalni, lecz zatrzymał się niezdecydowany przy małym stoliku, z którego zwisał kawał białego perkalu z wetkniętą weń igłą, jakby ktoś porzucił szycie w pośpiechu. Widok Willemsa oddziałał podniecająco na kakadu o czerwonym grzebieniu; zaczęło łazić niezdarnie, pracowicie, w górę i w dół po swej tyce, krzycząc niewyraźnie „Joanna“ i rozciągając ostatnią sylabę imienia w przeciągłym skrzeku, podobnym do wybuchu warjackiego chichotu. Zasłona u drzwi poruszyła się lekko raz po raz w powiewie; za każdym razem Willems drgał, spodziewając się żony, lecz oczu nie podniósł, choć wytężał słuch aby pochwycić odgłos jej kroków. Stopniowo popadł w zamyślenie, starając się odgadnąć jak żona przyjmie nowinę — i jego rozkazy. Pochłonięty tem, zapomniał prawie że lęka się jej obecności. Będzie pewno płakała i rozpaczała, bezradna, zastraszona, bierna jak zawsze. A on musi wlec za sobą bez końca ten bezwładny ciężar przez mrok zrujnowanego życia. Okropność! Nie mógł oczywiście rzucić jej z dzieckiem na pastwę niezawodnej nędzy lub prawdopodobnej śmierci z głodu. Żona i dziecko Willemsa. Willemsa, któremu tak się powiodło; Willemsa spryciarza; Willemsa, zaufan... Brr! A czem jest Willems teraz? Ten Willems, który... Zdusił w sobie myśl nawpół sformułowaną i odchrząknął aby zagłuszyć jęk. Ach! Jakże ludzie będą sobie strzępić języki dziś wieczór w sali bilardowej — w tym jego świecie gdzie był pierwszym — wszyscy ci ludzie, do których zniżał się łaskawie z taką wyniosłością. Dopieroż będą rozprawiać ze zdumieniem, i udanym żalem, i poważnemi twarzami, i mądrem kiwaniem głowy. Niektórzy z nich winni mu byli pieniądze, ale nikogo nie przyciskał nigdy do muru. Nic podobnego. Willems, wzór dobrego kompana, jak go nazywali. A teraz ucieszą się napewno z jego upadku. Zgraja durniów. W swem poniżeniu miał jednak poczucie wyższości nad tymi ludźmi, którzy byli tylko uczciwi, lub których poprostu jeszcze nie przyłapano. Zgraja durniów! Potrząsnął pięścią w stronę wizji swoich kolegów, a przestraszona papuga zatrzepotała skrzydłami i wrzasnęła w przerażeniu.
Willems podniósł wzrok i zobaczył żonę, który ukazała się zza węgła domu. Spuścił prędko oczy i czekał w milczeniu; podeszła blisko, stanęła po drugiej stronie stolika. Nie chciał patrzeć jej w twarz, ale widział czerwony szlafrok, który znał tak dobrze. Wlokła się przez życie z tym czerwonym szlafroku, poplamionym i krzywo zapiętym, przybranym z przodu od góry do dołu rzędem brudnych błękitnych kokard; podarta falbana pełzła po podłodze jak wąż, gdy Joanna krzątała się leniwo z niedbale zwiniętemi włosami i poplątanym kosmykiem zwisającym nieporządnie na plecy. Wzrok Willemsa wędrował w górę od kokardy do kokardy, zatrzymując się na tych co wisiały już tylko na jednej nitce, ale nie posunął się wyżej podbródka. Willems patrzył na chudą szyję żony, na wydatny obojczyk, wyglądający z rozchełstanego szlafroka. Patrzył na cienkie ramię, na kościstą rękę obejmującą dziecko, które Joanna trzymała, i czuł bezgraniczną niechęć do tych przeszkód w swem życiu. Czekał na odezwanie się żony, czując, że patrzy na niego; ale ponieważ milczała uparcie, westchnął i zaczął mówić.
Było to ciężkie zadanie. Mówił powoli, rozwodząc się nad wspomnieniami dawnego życia, aby opóźnić wyznanie że oto nadszedł jego koniec, a zarazem początek mniej wspaniałej egzystencji. Willems był przekonany iż dał żonie szczęście, zaspokajając w pełni wszystkie jej materjalne potrzeby i nie wątpił ani chwili, że jest gotowa mu towarzyszyć na drodze choćby najcięższej i najbardziej kamienistej. Ta pewność go nie zachwycała. Ożenił się z Joanną aby się przypodobać Hudigowi, i wielkość tego poświęcenia powinna była ją uszczęśliwić bez dalszych z jego strony wysiłków. Miała swoje wspaniałe lata jako żona Willemsa, a także lata wygody, lojalnej opieki, i takiej czułości na jaką zasługiwała. Strzegł jej starannie od niedostatku, a o jakichkolwiek innych jej potrzebach nie miał najlżejszego pojęcia. Podkreślanie swej wyższości wobec żony uważał za jeszcze jedno dobrodziejstwo jej wyświadczone. Wprawdzie jego wyższość była rzeczą oczywistą, ale rozwodził się nad tem aby Joanna w całej pełni odczuła wielkość swej straty. Była tak tępa że inaczejby tego nie zrozumiała.
A teraz przyszedł koniec na wszystko. Będą musieli stąd wyjechać. Opuścić ten dom, opuścić tę wyspę, wynieść się daleko, tam gdzie Willemsa nie znają. Może do angielskich Strait–Settlements. Willems znajdzie tam jakiś punkt oparcia dla swych zdolności — znajdzie ludzi sprawiedliwszych od starego Hudiga. Zaśmiał się gorzko.
— Joanno, czy masz pieniądze, które ci zostawiłem dziś rano? — zapytał. — Będą nam teraz potrzebne.
Mówiąc te słowa, pomyślał jaki z niego porządny człowiek. To zresztą nic nowego. Ale przeszedł w tej chwili własne oczekiwania. Są jednak rzeczy święte, do licha! Związek małżeński do nich należy i Willems nie jest człowiekiem, któryby go zerwał. Niewzruszoność jego zasad sprawiała mu wielkie zadowolenie, lecz mimo to nie miał ochoty spojrzeć na żonę. Czekał na jej odezwanie się. Będzie ją musiał pocieszać, uspokajać jej płacz, mówić żeby nie była głupia, żeby przygotowała się do wyjazdu. Ale dokąd jechać? Jak? Kiedy? Potrząsnął głową. Muszą wyjechać zaraz; to jest najważniejsze. Poczuł nagle że chce wyjechać jaknajprędzej.
— No, Joanno — rzekł trochę niecierpliwie — nie stójże jak malowana. Słyszysz? Musimy...
Spojrzał na żonę, i cokolwiek miał zamiar dodać, pozostało nie wypowiedziane. Joanna patrzyła na niego wielkiemi, skośnemi oczami, które wydały mu się dwa razy większe niż zwykle. Dziecko spało spokojnie, przyciskając do ramienia matki brudną twarzyczkę. Cichy pomruk kakadu, siedzącego teraz nieruchomo na pręcie, nie przerywał głębokiej ciszy domu, uwydatniał ją raczej. Willems patrzył wciąż na Joannę; górna jej warga podniosła się z jednej strony, nadając markotnej twarzy zły wyraz, zupełnie mu nieznany. Cofnął się w zdumieniu.
— Ach! Ty wielki człowieku! — rzekła wyraźnie, lecz prawie nie głośniej od szeptu.
Te słowa, a bardziej jeszcze ich ton, ogłuszyły Willemsa, jakby ktoś wystrzelił tuż przy jego uchu. Utkwił w niej ogłupiały wzrok.
— Ach, ty wielki człowieku! — powtórzyła zwolna, spoglądając w prawo i w lewo, jakby obmyślała nagłą ucieczkę. — Wyobrażasz sobie że będę razem z tobą umierać z głodu? Jesteś teraz niczem. Myślisz że mama i Leonard pozwolą mi odjechać? I to z tobą! Z tobą — powtórzyła pogardliwie, podnosząc głos i obudziła dziecko, które zaczęło cicho popłakiwać.
— Joanno! — wykrzyknął Willems.
— Nie mów do mnie. Tego coś powiedział spodziewałam się przez wszystkie te lata. Szkoda śliny na ciebie — na ciebie, któryś tak mną pomiatał! Spodziewałam się tego. Ja się teraz nie boję. Nie potrzebuję ciebie; nie zbliżaj się do mnie. Ach! — wrzasnęła, gdy wyciągnął rękę błagalnym ruchem. — Ach! Nie dotykaj mnie! Precz! Precz!
Cofała się, spoglądając na niego ze strachem i złością. Willems patrzył w nią bez ruchu, w niemem zdumieniu nad tajemniczym gniewem i buntem żony. Skąd jej się to wzięło? Czy on jej kiedy co zrobił? To był doprawdy dzień niesprawiedliwości. Najpierw Hudig — a teraz żona. Zdjęło go przerażenie wobec tej nienawiści, która przez całe lata tlała w ukryciu tak blisko niego. Chciał mówić, ale Joanna krzyknęła znów; przeszyło mu to serce jak igłą. Podniósł rękę po raz drugi.
— Na pomoc! — zawołała pani Willems świdrującym głosem. — Na pomoc!
— Cicho bądź, głupia! — krzyknął Willems, usiłując zagłuszyć gniewnym głosem wrzask żony i dziecka, i w rozjątrzeniu targał gwałtownie małym żelaznym stolikiem.
Od strony suteren, gdzie się znajdowały łazienki i schowanko na narzędzia, ukazał się Leonard z zardzewiałą żelazną sztabą w ręku. Zawołał groźnie, stojąc u stóp schodów:
— Proszę jej nie bić! Pan jest dzikus. Nie tak jak my, biali.
— I ty także! — rzekła Willems w oszołomieniu. — Nawet jej nie dotknąłem. Czy to dom warjatów?
Podszedł do schodów; Leonard upuścił sztabę ze szczękiem i skierował się ku bramie dziedzińca. Willems zwrócił się do żony:
— A więc spodziewałaś się tego — powiedział. — To jest spisek! Kto tam szlocha i jęczy w pokoju? Ktoś z twojej szanownej rodziny, co?
Joanna była teraz spokojniejsza; posadziła płaczące dziecko na fotelu i podeszła do Willemsa z nagłą odwagą.
— To moja matka — rzekła. — Moja matka, która przyszła żeby mnie bronić przed tobą — ty przybłędo, ty włóczykiju!
— Nie nazywałaś mnie przybłędą kiedy rzucałaś mi się na szyję, nimeśmy się jeszcze pobrali — rzekł Willems z pogardą.
— A kiedyśmy się pobrali, postarałeś się o to żebym przestała rzucać ci się na szyję — odparła, zaciskając ręce i zbliżając twarz do jego twarzy. — Tyś się przechwalał, a ja cierpiałam i nic nie mówiłam. Co się stało z twoją wielkością — z naszą wielkością, o której ciągle opowiadałeś? Będę teraz żyła z łaski twojego szefa. Tak, żebyś wiedział! Zawiadomił mię o tem przez Leonarda. A ty sobie stąd pójdziesz, i gdzieindziej będziesz się przechwalał, i umrzesz z głodu. Tak! Ach, teraz odetchnę! Dom należy do mnie.
— Dość tego! — rzekł Willems powoli, nakazując gestem milczenie.
Joanna odskoczyła w tył, lęk wyjrzał znowu z jej oczu; porwała dziecko, przycisnęła je do piersi i padła na krzesło, bębniąc nieprzytomnie piętami o podłogę, która dudniła głośno.
— Pójdę sobie — powiedział Willems spokojnie — dziękuję ci. Po raz pierwszy w życiu dajesz mi szczęście. Byłaś mi kulą u nogi, rozumiesz? Nie chciałem ci tego nigdy mówić, ale teraz mię do tego zmusiłaś. Zanim jeszcze przejdę tę bramę, nie będę już o tobie pamiętał. Bardzoś mi to ułatwiła. Dziękuję.
Odwrócił się i zszedł ze schodów, nie spojrzawszy na Joannę, a ona siedziała spokojnie, wyprostowana, z szeroko otwartemi oczami; dziecko darło się w jej ramionach. Przy bramie Willems spotkał nagle Leonarda, który się tam kręcił i nie umknął w czas z drogi.
— Proszę się tak brutalnie nie zachowywać — rzekł śpiesznie Leonard. — Między białymi to nie wypada, wszyscy krajowcy się przyglądają. — Łydki trzęsły się bardzo pod Leonardem; głos jego wahał się między dyszkantem a basem, i Leonard nawet nie usiłował go opanować. — Niech pan powstrzyma swą nieprzystojną gwałtowność — mruczał szybko. — Jestem przyzwoitym człowiekiem z bardzo dobrej rodziny, a tymczasem pan... niestety... wszyscy to mówią...
— Co takiego? — zagrzmiał Willems. Poczuł nagły poryw wściekłego gniewu; nim zrozumiał co się stało, zobaczył u swych stóp Leonarda da Souza, tarzającego się w pyle. Przekroczył przez rozciągniętą postać szwagra i rzucił się naoślep w dół ulicy; każdy ustępował z drogi przed rozwścieczonym białym.
Kiedy wrócił do przytomności, był już poza obrębem miasta; potknął się na twardej, spękanej ziemi ryżowego ścierniska. Jak się tam dostał? Było ciemno. Trzeba wracać. Idąc zwolna ku miastu, Willems przebiegł myślą wypadki dnia i doznał uczucia gorzkiej samotności. Żona wypędziła go z jego własnego domu. Napadł brutalnie na szwagra, członka rodziny da Souza — tej gromady jego, Willemsa, czcicieli. Tak postąpił! Ależ to nie on, to ktoś inny! A ten, który wraca teraz do miasta, to człowiek bez przeszłości i bez przyszłości, pełen bólu, wstydu, gniewu. Przystanął i rozejrzał się. Parę psów przesunęło się pustą ulicą i minęło go z lękliwem warknięciem. Był w środku dzielnicy malajskiej, której bambusowe domki kryły się w zieleni małych ogródków, ciemne i ciche. Spali tam mężczyźni, kobiety, dzieci. Istoty ludzkie. Czy będzie mógł jeszcze kiedy zasnąć, i gdzie? Czuł się jak wyrzutek całej ludzkiej społeczności; powiódł dokoła beznadziejnym wzrokiem, nim podjął znów swą uciążliwą wędrówkę, i wydało mu się że świat stał się większy, noc bardziej rozległa i czarna; parł jednak zawzięcie naprzód ze spuszczoną głową, jakby sobie torował drogę wśród ciernistych zarośli. Nagle poczuł pod nogami deski; podniósł oczy i ujrzał czerwone światło u końca pomostu. Doszedł aż na sam jego kraniec; stanął pod latarnią, opierając się o słup, i patrzył na redę, gdzie dwa zakotwiczone statki chwiały smukłym osprzętem kołyszącym się między gwiazdami. Koniec pomostu; jeszcze krok dalej i koniec życia; koniec wszystkiego. Tak będzie najlepiej. Cóż innego mu pozostało? Nic nigdy nie wraca. Widział to jasno. Szacunek i podziw tych wszystkich ludzi, dawne przyzwyczajenia i dawne przywiązania przepadły nagle, z chwilą gdy Willems zrozumiał wyraźnie przyczyny swej hańby. Zdał sobie sprawę z wszystkiego i przez jakiś czas patrzył obcem okiem na siebie, na swój egoizm, na ciągłe zajęcie się swemi sprawami i pragnieniami; wyszedł na chwilę ze świątyni gdzie był bóstwem, z kręgu myśli ześrodkowanych tylko na własnej osobie.
Potem przeniósł się myślą do kraju. Stojąc wśród nagrzanej ciszy gwiezdnej nocy podzwrotnikowej, poczuł tchnienie ostrego wschodniego wiatru, zobaczył wysokie i wąskie fasady domów pod mrokiem chmurnego nieba; a na błotnistych nabrzeżach ujrzał nędznie odzianą postać o wysoko podniesionych ramionach i cierpliwej, zawiędłej twarzy — postać znużonego człowieka, który zarabiał na chleb dla dzieci czekających nań w lichem mieszkaniu. Co za nędza. Ale to już nigdy nie wróci. Cóż mają wspólnego tamte wspomnienia z Willemsem — takim zdolnym, takim szczęściarzem. Zerwał wszystkie więzy z krajem już przed wielu laty. Wówczas było tak lepiej dla niego. A teraz lepiej tak dla nich. Wszystko to przeminęło aby już nigdy nie wrócić; i nagle Willems zadrżał, zrozumiawszy że stoi sam wobec nieznanych, straszliwych niebezpieczeństw.
Po raz pierwszy w życiu ogarnął go lęk przed przyszłością, bo stracił wiarę, wiarę we własne powodzenie. A zniszczył ją jak głupi własnemi rękami!
Zamyślenie Willemsa, podobne do stopniowego oswajania się z myślą o samobójstwie, przerwał Lingard, który opuścił mu na ramię ciężką dłoń i krzyknął głośno:
— Mam cię nareszcie!
Tym razem stary żeglarz sam zboczył z drogi aby odnaleźć nieciekawego rozbitka, wszystko co zostało po nagłej, plugawej katastrofie. Szorstki i przyjazny głos sprawił Willemsowi nagłą, przelotną ulgę, po której nastąpił jeszcze ostrzejszy paroksyzm gniewu i próżnych żalów. Ów głos przeniósł go wstecz do początków jego obiecującej karjery; a kres tej karjery widać było jak na dłoni z mola, gdzie stali obydwaj. Willems wyrwał się z przyjaznego uchwytu i rzekł gorzko:
— Wszystko to pana wina. Niech mię pan teraz zepchnie do wody, bardzo proszę. Tylko pan może to zrobić. Stoję i czekam na pomoc. Ułatwił mi pan początek, a teraz powinien się pan przyczynić do mego końca.
— Rybom na żer ciebie nie dam, lepszy los ci zgotuję — rzekł Lingard z powagą, biorąc Willemsa za ramię i zmuszając go łagodnie do skierowania się w stronę brzegu. — Latałem po mieście jak wściekły, szukając ciebie na wszystkie strony. A czego mi nie naopowiadali! Co tu gadać, święty nie jesteś, to pewne. Zbyt mądry także się nie okazałeś. Nie rzucam na ciebie kamieniem — dodał śpiesznie, gdy Willems usiłował mu się wyrwać — ale nie będę obwijał w bawełnę. Nigdy tego nie umiałem. Siedź cicho póki będę mówił. No?
Z gestem rezygnacji i tłumionym jękiem Willems poddał się silniejszej woli. Obaj mężczyźni zaczęli chodzić zwolna tam i napowrót po dudniących deskach mola i Lingard wyjawił Willemsowi okoliczności, które przyczyniły się do jego upadku. Gdy Willems otrząsnął się z oszołomienia, porwał go taki gwałtowny gniew, że nie był w stanie niczemu się dziwić. A więc to sprawka Vincka i Leonarda. Śledzili go, tropili jego wykroczenia, zawiadamiali o nich Hudiga. Przekupili jakichś tam Chińczyków, wydarli zwierzenia podchmielonym szyprom, dobrali się do różnych wioślarzy i w taki sposób wykryli historję jego uchybień. Bezecność tej ciemnej intrygi napełniła Willemsa zgrozą. Vincka rozumiał. Nie ginęli za sobą nigdy. Ale Leonard! Leonard!
— Panie kapitanie — wybuchnął — przecież on lizał mi buty!
— Tak, tak, tak — rzekł Lingard gniewnie — wszyscy to wiemy, a ty deptałeś po nim ile wlezie. Nikt tego nie lubi, mój chłopcze.
— Dawałem ciągle pieniądze tej głodnej zgrai — ciągnął wzburzony Willems. — Bezustanku trzymałem rękę w kieszeni. Nie potrzebowali nigdy prosić dwa razy.
— Otóż to właśnie! Twoja hojność ich przestraszyła. Zastanowiło ich skąd bierzesz tyle pieniędzy, i doszli do przekonania że bezpieczniej ciebie się pozbyć. Jednak, mój drogi, Hudig jest znacznie większą figurą niż ty, a do niego mają też prawo.
— Co pan chce przez to powiedzieć, panie kapitanie?
— Co ja chcę przez to powiedzieć? — powtórzył zwolna Lingard. — No, mój drogi, nie uwierzę abyś nie wiedział, że twoja żona jest córką Hudiga. Terefere!
Willems przystanął nagle i zachwiał się.
— Ach!... teraz rozumiem — wyszeptał. — Nigdy o tem nie słyszałem... Ostatniemi czasy zdawało mi się że... Ale nie miałem o tem pojęcia.
— Ach ty głuptasie! — rzekł Lingard z politowaniem. — Słowo daję — mruknął do siebie — chyba naprawdę nie wiedział. No, no! Spokojnie. Opanuj się. Cóż w tem złego? Przecież ona jest dla ciebie dobrą żoną.
— Aha, idealną — rzekł Willems ponuro, patrząc w dal ponad czarną, iskrzącą się wodą.
— No więc w porządku — ciągnął Lingard coraz życzliwiej. — Niema w tem nic złego. Więc ty naprawdę myślałeś, że Hudig cię żeni, daje ci dom i Bóg wie co jeszcze z miłości dla ciebie?
— Służyłem mu wiernie — odrzekł Willems. — A jak wiernie, pan wie sam najlepiej; czy był na wozie czy pod wozem. Nie patrzyłem jaka praca, jakie ryzyko, byłem zawsze na stanowisku, zawsze gotów na wszystko.
Jakże wyraźnie widział ogrom swej pracy i olbrzymią niesprawiedliwość, która stała się jego nagrodą. Więc Joanna jest córką Hudiga! W świetle tego odkrycia dzieje ostatnich pięciu lat stanęły jasno prze Willemsem w pełni swego znaczenia. Pierwszy raz rozmawiał z Joanną u drzwi jej domu, idąc wcześnie do pracy w cudowny, spłoniony ranek, kiedy kobiety i kwiaty są piękne nawet w oczach najbardziej tępego obserwatora. Jej rodzina, ze wszech miar porządna — dwie kobiety i młody mężczyzna — mieszkała w najbliższem sąsiedztwie Willemsa. Nikt nie bywał w ich małym domku, tylko niekiedy przychodził tam ksiądz, obcokrajowiec z wysp hiszpańskich. Tego młodzika, Leonarda, spotykał Willems w mieście od czasu do czasu; pochlebiał mu bezmierny szacunek, który młodzieniec okazywał wielkiemu człowiekowi. Willems zezwalał aby Leonard przynosił mu krzesło, wołał na kelnera, pocierał kredą kije przy bilardzie, wyrażał swój podziw w wyszukanych słowach. Kiedy Leonard napomykał o „naszym ukochanym ojcu“, agencie rządowym w Koti, gdzie niestety umarł na cholerę — ofiara obowiązku, jak przystało na dobrego katolika i zacnego człowieka — Willems słuchał łaskawie i cierpliwie. Wszystko to wyglądało bardzo przyzwoicie i owe serdeczne wzmianki podobały się Willemsowi. Przytem chełpił się że nie ma uprzedzeń ani odrazy do ras kolorowych.
Pewnego popołudnia zgodził się przyjąć zaproszenie pani da Souza i pił u niej curaçao na werandzie. Zapamiętał że tego dnia Joanna kołysała się w hamaku. Nawet wtedy wyglądała brudno, i to było jedyne wrażenie jakie wyniósł z tej wizyty. Nie miał czasu na miłość w owych wspaniałych dniach, nie miał czasu nawet na przelotną miłostkę, lecz stopniowo przyzwyczaił się zachodzić prawie codzień do małego domku, gdzie witał go krzykliwy głos pani da Souza, wołający na Joannę żeby przyszła i zabawiła tego pana z firmy Hudig i Sp. A potem owa nagła, nieoczekiwana wizyta księdza. Willems przypomniał sobie jego płaską, żółtą twarz, cienkie nogi, przymilny uśmiech, błyszczące czarne oczy, pojednawcze obejście i mgliste napomknienia, których wówczas nie rozumiał. Zachodził w głowę czego ten człowiek chce, i pozbył się go bez żadnej ceremonji. Pamiętał z całą wyrazistością ranek, kiedy spotkał znów tego samego księdza wychodzącego z biura Hudiga; jakże go zabawiła ta dziwaczna wizyta.
Wreszcie tamta ranna rozmowa z Hudigiem! Czyż będzie mógł ją kiedy zapomnieć? Czy zapomni kiedy swoje zdumienie gdy szef, zamiast pogrążyć się odrazu w interesach, popatrzył na niego znacząco i zwrócił się, kryjąc uśmiech, ku papierom leżącym na biurku? Willems słyszy jeszcze teraz jak Hudig, zagrzebawszy nos w papierach, cedzi zdumiewające słowa przerywane sapaniem.
— Słyszałem... podobno pan tam często bywa... bardzo zacne kobiety... znałem dobrze ojca... porządny człowiek... to najlepsza rzecz dla młodego mężczyzny... ustatkować się... Osobiście bardzo miło mi słyszeć... rzecz załatwiona... Należyte uznanie cennych pana usług... Tak będzie najlepiej — to najlepsza rzecz jaką pan może zrobić!
I Willems uwierzył! Co za łatwowierność! Jaki z niego osioł! Hudig znał jego ojca! Wcale dobrze. A zapewne i wszyscy inni go znali; wszyscy prócz niego, Willemsa. Jaki był dumny że Hudig zajął się tak życzliwie jego losem. Jaki był dumny, kiedy Hudig zaprosił go po przyjacielsku na wieś do swej małej willi, gdzie Willems mógł się spotkać z ludźmi na stanowiskach. Vinck zzieleniał wówczas z zazdrości. O tak! Willems uwierzył że tak będzie najlepiej, i wziął dziewczynę, uznając to za szczęśliwe zrządzenie losu. Jak się przed Hudigiem przechwalał że nie ma żadnych przesądów! A stary łotr pewno się śmiał w kułak z tego durnia — zaufanego swego urzędnika. Willems wziął dziewczynę, nie domyślił się niczego. I skądże miał się domyślić? Przecież twierdzono że jakiś tam ojciec istniał. Ludzie znali go; mówili o nim. Był to chudy mężczyzna, metys, to pewna, ale skądinąd podobno człowiek porządny. Podejrzani krewni wyszli na jaw dopiero później, lecz Willems — wolny od przesądów — nic przeciwko nim nie miał; pokorni i od niego zależni, uzupełniali mu życie pełne tryumfów. Wzięto go na kawał! Hudig znalazł łatwy sposób aby zabezpieczyć byt całej tej żebraczej bandzie. Zsunął brzemię młodzieńczych swych wybryków na barki zaufanego urzędnika; w tym samym czasie kiedy Willems pracował dla szefa, szef go oszukał, zdusił jego indywidualność. A teraz Willems był żonaty. Należał do tej kobiety, bez względu na to co ona zrobi... Przysiągł... na całe życie!... Zaprzedał się... I dziś rano tamten człowiek śmiał go nazwać złodziejem! A niech to jasna cholera!
— Proszę mnie puścić! — krzyknął, usiłując nagłem szarpnięciem wyrwać się staremu marynarzowi. — Niech mnie pan puści, pójdę i zabiję tego...
— Nie pójdziesz! — mruknął zdyszany Lingard, trzymając go mocno. — Chcesz zabijać, tak? Ty warjacie. No, mam cię wreszcie. Uspokój się, rozumiesz?
Mocowali się gwałtownie. Lingard pchał zwolna Willemsa w stronę poręczy. Pod ich nogami molo dudniło jak bęben wśród spokojnej nocy. U brzegu krajowiec pilnujący bulwaru śledził walkę, przykucnąwszy za bezpieczną osłoną jakichś wielkich pak. Następnego dnia opowiadał przyjaciołom ze spokojem i zadowoleniem, że dwaj biali pijacy walczyli z sobą na molo. Była to walka potężna. Bili się bez broni, jak dzikie zwierzęta, na sposób białych. Nie! nikt nie został zabity; całe szczęście! byłby stąd wielki kłopot i trzebaby o tem zameldować. Któż to wie, dlaczego walczyli? Biali wpadają w gniew bez żadnego powodu.
Lingard zaczynał się już bać, że nie będzie mógł dłużej się przeciwstawiać gwałtowności młodszego od siebie mężczyzny, ale w tej samej chwili poczuł że muskuły Willemsa się odprężają; skorzystał z tego aby ostatnim wysiłkiem przyprzeć go do barjery. Obaj dyszeli ciężko w milczeniu, stykając się prawie twarzami.
— Już dobrze — mruknął w końcu Willems. — Niech pan nie łamie mi krzyża o tę przeklętą barjerę. Już będę spokojny.
— No, oprzytomniałeś wreszcie — rzekł Lingard z wielką ulgą. — Co cię wprawiło w taką wściekłość? — zapytał, prowadząc go z powrotem na koniec mola.
Trzymał go przezornie jedną ręką, a drugą poszukał świstawki i gwizdnął ostro, przeciągle. Po gładkiej wodzie przystani przypłynął w odpowiedzi słaby okrzyk od jednego z zakotwiczonych statków.
— Moja łódź będzie tu zaraz — rzekł Lingard. — Namyśl się co z sobą zrobisz. Odpływam dziś w nocy.
— Co z sobą zrobię? Jedno mi tylko pozostało — rzekł Willems posępnie.
— Słuchaj — powiedział Lingard — przygarnąłem cię małym chłopcem i w pewien sposób czuję się za ciebie odpowiedzialny. Już od wielu lat sam swojem życiem kierujesz, ale...
Zamilkł i nasłuchiwał, póki nie doszedł go rytmiczny zgrzyt wioseł w dulkach, poczem ciągnął dalej.
— Załatwiłem wszystko z Hudigiem. Nic mu już winien nie jesteś. Wracaj do żony. To dobra kobieta. Wróć do niej.
— Jakto — wykrzyknął Willems — przecież ona...
— Takie to było wzruszające — ciągnął Lingard, nie zważając na jego słowa. — Zaszedłem po ciebie do waszego domu i widziałem jej rozpacz. Serce się krajało. Wołała ciebie; błagała żebym cię odnalazł. Biedna kobieta — mówiła od rzeczy, że niby wszystko to jej wina.
Willems słuchał w zdumieniu. Stary, zaślepiony bałwan! jakże mógł się tak mylić! Ale jeśli to prawda, jeśli to nawet prawda, sama myśl o zobaczeniu Joanny napełniała Willemsa niewypowiedzianym wstrętem. Nie złamie swej przysięgi, ale wrócić do niej nie chce. Niech na nią spada grzech tej rozłąki, zerwanie świętego węzła. Rozkoszował się niezmierną czystością swego serca i wrócić do żony nie myślał. Niech ona wróci do niego. Miał przyjemną pewność że nigdy już jej nie zobaczy, i to z jej własnej winy. W tem przeświadczeniu powiedział sobie uroczyście, że gdyby do niego wróciła, przyjmie ją i przebaczy wspaniałomyślnie, gdyż taka jest chwalebna niezłomność jego zasad. Zastanawiał się czy wyjawić Lingardowi oburzające swe poniżenie. Wyrzucony z domu — i to przez żonę; przez tę kobietę, która jeszcze wczoraj ledwie śmiała w jego obecności oddychać. Milczał; nie mógł się zdecydować. Nie! Brak mu odwagi aby opowiedzieć tę ohydną historję.
Gdy łódź brygu ukazała się nagle na czarnej wodzie tuż obok mola, Lingard przerwał przykre milczenie.
— Myślałem zawsze — rzekł smutno — myślałem zawsze że niezbyt wiele masz serca, i że łatwo ci odtrącać tych, co najbardziej ci są oddani. Odwołuję się do tego co w tobie najlepsze; nie rzucaj tej kobiety.
— Ja jej nie rzuciłem — odrzekł szybko Willems, świadom swej prawdomówności. — Dlaczegobym miał ją rzucać? Zauważył pan słusznie że była dla mnie dobrą żoną. Bardzo dobrą żoną, spokojną, posłuszną, kochającą, i kocham ją tak jak i ona mnie kocha. Akurat taksamo. Ale wrócić teraz do tego miejsca, gdzie... Znaleźć się znów wśród tych ludzi, co wczoraj gotowi byli przede mną się płaszczyć — czuć za sobą żądła ich uśmiechów litosnych albo zadowolonych — nie! nie mogę! Wolę ukryć się na dnie morza — ciągnął z energją. — Mam wrażenie, panie kapitanie — dodał spokojniej — mam wrażenie że pan nie zdaje sobie sprawy, jakie stanowisko tam zajmowałem.
Szerokim ruchem ręki objął od północy do południa śpiące wybrzeże, jakby mu rzucał dumne, groźne pożegnanie. Na krótką chwilę zapomniał o swym upadku, wspominając dawne wspaniałe tryumfy. Wśród ludzi swego stanu i swego zawodu, śpiących w tamtych ciemnych domach, był pierwszy zaiste.
— Ciężka sprawa — mruknął Lingard w zadumie. — Ale czyja to wina?
— Kapitanie! — zawołał nagle Willems pod wpływem szczęśliwego natchnienia — jeśli pan zostawi mnie tu, na tem molo — to będzie morderstwo. Nie wrócę za żadne skarby — moja żona nie ma nic do tego. Lepiej niech pan odrazu poderżnie mi gardło.
Stary marynarz drgnął.
— Nie staraj się mnie zastraszyć — rzekł bardzo surowo i zamilkł.
Ponad głuchą rozpaczą dźwięczącą w słowach Willemsa posłyszał z wielkim niepokojem szept swego niemądrego sumienia. Namyślał się i wahał przez chwilę.
— Mógłbym ci powiedzieć: weź i utop się do wszystkich djabłów — rzekł, siląc się bezskutecznie na brutalność — ale nie zrobię tego. Jesteśmy odpowiedzialni jedni za drugich — niestety. Prawie się tego wstydzę, ale rozumiem twoją plugawą dumę. Rozumiem!...
Urwał z głośnem westchnieniem i podszedł żwawo do schodków, u których tkwiło czółno, wznosząc się i opadając łagodnie na lekkiej, niedostrzegalnej fali.
— Hej wy tam! Macie w łodzi latarkę? Zapalcie ją i niech ją tu który przyniesie. No, żwawo!
Wyrwał kartkę z notesu, zwilżył ołówek z wielką energją i czekał, tupiąc niecierpliwie.
— Już ja to przeprowadzę — mruknął pod nosem — już ja dopilnuję, żeby wszystko było w porządku. I będzie! Dasz mi tu wreszcie latarkę, psi synu? Czekam!
Blask światła na papierze ułagodził gniew Lingarda. Stary żeglarz zaczął śpiesznie gryzmolić; podpisując się zamaszyście, rozdarł papier, robiąc w nim trójkątną dziurę.
— Zanieś to do domu tego białego tuana. Przyślę łódź po ciebie za pół godziny.
Bosman podniósł zwolna latarnię do twarzy Willemsa.
— Do domu tego białego tuana? Tau! Wiem.
— No, raz, dwa! — rzekł Lingard, biorąc od niego latarkę. Bosman oddalił się biegiem.
— Kassi mem! Oddaj to samej pani! — krzyknął za nim Lingard.
Po zniknięciu bosmana zwrócił się do Willemsa.
— Napisałem do twojej żony — powiedział. — Jeśli nie chcesz powrócić na dobre, nie pozwolę ci wrócić tylko po to aby raz jeszcze się żegnać. Musisz się zabrać jak stoisz. Nie chcę żebyś dręczył tę biedną kobietę. Już ja w tem że się na długo nie rozstaniecie. Możesz być pewien.
Willems wzdrygnął się i uśmiechnął w ciemności.
— Niema strachu — mruknął zagadkowo. — Rozumie się że panu wierzę, panie kapitanie — dodał głośniej.
Lingard zszedł po schodkach, kołysząc latarką i mówiąc przez ramię do Willemsa:
— Po raz drugi biorę cię na siebie, Willems. I ostatni — zapamiętaj to sobie. Po raz drugi; a tylko ta jest różnica pomiędzy wtedy a dziś, że byłeś wówczas bosy, a dziś masz trzewiki na nogach. Po czternastu latach. Mimo całego twego sprytu! Lichy rezultat.
Przystanął chwilę na najniższym stopniu; blask latarki oświetlał podniesioną twarz wioślarza, który utrzymywał tuż przy schodkach burtę łodzi gotowej na przyjęcie kapitana.
— Widzisz — dowodził Lingard w dalszym ciągu, majstrując coś przy wierzchu latarki — takeś wsiąkł w szajkę tych gryzipiórków lądowych, żeś się ani rusz nie mógł z tego wygrzebać. Ot masz co wynikło z twego gadania i z takiego życia. Człowiek widzi naokoło tyle fałszu, że zaczyna kłamać przed samym sobą. Brr! — otrząsnął się ze wstrętem — dla uczciwego człowieka jest tylko jedno miejsce na świecie. Morze, mój chłopcze, morze! Aleś go nigdy nie chciał; znajdowałeś że zamało daje pieniędzy; a teraz widzisz co się stało.
Zdmuchnął światło; wstąpiwszy do łódki, wyciągnął szybko rękę ku Willemsowi ruchem życzliwym i opiekuńczym. Willems siadł obok niego w milczeniu i łódka odbiła od mola, zataczając szeroki łuk w stronę brygu.
— Pan współczuje tylko mojej żonie, panie kapitanie — odezwał się Willems posępnie. — Myśli pan że ja jestem taki bardzo szczęśliwy?
— Nie, nie! — rzekł serdecznie Lingard. — Nie powiem już ani słowa. Musiałem wypowiedzieć co myślę, bo przecież znam cię od dziecka, że tak powiem. A teraz zapomnę o wszystkiem; przecież jesteś jeszcze młody. Życie jest bardzo długie — dodał z nieświadomym smutkiem. — Niech to będzie dla ciebie nauka.
Położył serdecznie rękę na ramieniu Willemsa i obaj siedzieli w milczeniu, póki łódka nie podjechała do trapu.
Znalazłszy się na pokładzie, Lingard wydał rozkazy swemu oficerowi i poprowadził Willemsa na rufę, gdzie usiadł na sześciofuntowej mosiężnej armatce; było takich sześć na pokładzie. Łódka wyruszyła znowu po gońca. Gdy ujrzano ją wracającą, ciemne postacie ukazały się na masztach brygu; potem żagle opadły w festonach z szelestem ciężkich zwojów i wisiały bez ruchu pod rejami, wśród głuchego spokoju pogodnej, rosistej nocy. Z dziobu dochodził szczęk windy kotwicznej, a wkrótce potem rozległ się głos głównego oficera, meldujący Lingardowi że łańcuch kotwiczny jest skrócony.
— Pozostać na stanowiskach — odkrzyknął Lingard; musimy czekać na bryzę lądową, zanim kotwica puści.
Zbliżył się do Willemsa, który siedział na luce świetlnej, pochylony, z głową spuszczoną i rękoma wiszącemi bezwładnie między kolanami.
— Wezmę cię do Sambiru — powiedział. — Nigdyś pewno nie słyszał o tej osadzie, co? Leży nad tą moją rzeką, o której ludzie tyle gadają i tak mało wiedzą. Wynalazłem wejście dla statku o pojemności Błyskawicy. Niełatwo tam się dostać! Zobaczysz. Pokażę ci. Byłeś dość długo na morzu aby się tem interesować... Jaka szkoda że nie zostałeś na morzu. Jadę tam. Mam w tej miejscowości swoją własną stację handlową. Almayer jest moim wspólnikiem. Znasz go z czasu kiedy pracował u Hudiga. Jest mu jak w niebie. Więc, uważasz, oni wszyscy tam siedzą u mnie w kieszeni. Radża to mój dawny przyjaciel. Każde moje słowo jest prawem — niema tam żadnego kupca poza mną. Ani jeden biały prócz Almayera nie dostał się nigdy do tej osady. Posiedzisz tam spokojnie, póki nie wrócę z wyprawy na zachód. Wtedy zobaczymy co się da zrobić dla ciebie. Nic się nie bój. Wierzę że nie zdradzisz mego sekretu. A trzymaj język za zębami, kiedy wrócisz znów między kupców. Niejeden dałby sobie rękę obciąć za tę wiadomość. Widzisz, ja właśnie stamtąd biorę wszystek mój kauczuk i rattany. To źródło wprost niewyczerpane, mój chłopcze.
Przy pierwszych słowach Lingarda Willems spojrzał na niego szybko, ale wkrótce głowa mu opadła na piersi; pomyślał ze zniechęceniem że wiadomość, której tak pragnęli obaj z Hudigiem, przyszła zapóźno. Zobojętniał i siedział bezmyślnie w dalszym ciągu.
— Pomożesz Almayerowi w handlu, jeżeli będziesz miał na to ochotę — ciągnął Lingard — poprostu aby zabić czas póki po ciebie nie wrócę. To potrwa zaledwie jakieś sześć tygodni.
Nad ich głowami wilgotne żagle trzepotały głośno w pierwszym słabym powiewie; potem, gdy bryza się wzmogła, statek wykręcił się do wiatru i uciszone żagle obwisły spokojnie. Oficer rzekł cicho, wyraźnie, stojąc w ciemnościach na rufówce:
— Oto i bryza. Jak mam iść do wiatru, panie kapitanie?
Oczy Lingarda, utkwione w górnym osprzęcie, spojrzały w dół ku zgnębionej postaci człowieka siedzącego na luce. Stary żeglarz zdawał się wahać przez chwilę.
— Na północ, na północ — odparł gniewnie, jakby rozdrażniony własną przelotną myślą — a wziąć mi się ostro do roboty. Każdy podmuch na tych morzach, to są pieniądze.
Stał bez ruchu, nasłuchując zgrzytu bloków i klekotu pierścieni rejowych, gdy brasowano przednie reje. Żagle zostały podniesione, windę kotwiczną obsadzono znów ludźmi, a Lingard wciąż nie ruszał się z miejsca, zatopiony w myślach. Ocknął się dopiero gdy bosy marynarz przesunął się koło niego w milczeniu, idąc ku sterowi.
— Ster na lewą burtę! A mocno! — rzekł szorstkim głosem dowódcy do tego człowieka, którego twarz ukazała się nagle w ciemnościach, oświetlona blaskiem bijącym w górę od lamp kompasowych.
Zamocowano kotwicę, doprowadzono reje do porządku i bryg zaczął wychodzić z przystani. Morze obudziło się pod parciem ostrego łabędziaka i mówiło pocichu do sunącego statku czułym, szemrzącym szeptem, jakim przemawia niekiedy do tych, których niańczy i kocha. Lingard stał u barjery na rufie, nasłuchując z uśmiechem zadowolenia, póki Błyskawica nie zaczęła się zbliżać do jedynego statku na redzie.
— Chodź tu, Willems — zawołał — widzisz tamten bark? To statek arabski. Biali kapitanowie przestali już prawie wszyscy mnie ścigać, ale ten człowiek puszcza się często moim śladem i żyje nadzieją, że przydybie mię w tej osadzie. Niedoczekanie jego, pókim żyw! Widzisz, przyniosłem dobrobyt tej miejscowości. Uspokoiłem kłótnie i patrzyłem jak się ludność bogaci. Spokój i szczęście panują w Sambirze. Rządzę tam jak mi się podoba, i jego holenderska ekselencja z Batawji nie będzie miał nigdy równej mnie władzy, gdy jaki ospały krążownik zabłądzi wreszcie na tę rzekę. Nie chcę wpuścić do Sambiru Arabów z ich kłamstwem i intrygami. Nie dopuszczę tego jadowitego plemienia, choćby mnie to kosztowało majątek.
Błyskawica zrównała się spokojnie z barkiem i zaczęła go mijać, gdy biała postać podniosła się na rufie arabskiego statku i rozległ się głos:
— Pozdrowienie dla Radży Lauta!
— Pozdrowienie dla ciebie! — odpowiedział po chwili wahania zaskoczony Lingard i zwrócił się do Willemsa z gorzkim uśmiechem: — To głos Abdulli. Jaki się nagle zrobił grzeczny, no, no! Ciekawym co to ma znaczyć! Nic innego tylko zwykła jego bezczelność. Et, co tam! Wszystko mi jedno czy grzeczny jest czy bezczelny. Wiem że ten człowiek zaraz wyruszy i puści się za mną jak strzała. Nic mnie to nie obchodzi. Prześcignę każdy statek na tych morzach — dodał, a jego dumny i rozmiłowany wzrok pobiegł w górę i zawisł z rozkoszą wśród wyniosłych masztów i wdzięcznych rej.
— To było wypisane na jego czole — rzekł Babalaczi i dorzucił parę patyków do małego ogniska. Siedział w kucki przy ogniu; nie patrzył na Lakambę, który leżał z drugiej strony rozżarzonych węgli, oparty na łokciu. — Było mu przeznaczone przy urodzeniu że skończy życie w mroku, a teraz jest jak człowiek co chodzi wśród czarnej nocy z otwartemi oczami i nie widzi nic. Znałem go dobrze kiedy miał niewolników, i wiele żon, i dużo towarów, i okręty handlowe, i okręty do walki. Hai ya! Był to wielki wojownik, zanim oddech Miłosiernego zgasił światło w jego oczach. Odbywał pielgrzymki, posiadał wiele cnót: był mężny, rękę miał szczodrą i wielkim był rozbójnikiem. Przez wiele lat przewodził ludziom, którzy pili krew na morzu: pierwszy w modlitwie, pierwszy w boju! Czyż za nim nie stałem, gdy obracał się twarzą na zachód? Czyż nie śledziłem u jego boku okrętów o wysokich masztach, gorejących prostym płomieniem na spokojnej wodzie? Czyż za jego przewodem nie chodziłem ciemną nocą między śpiących ludzi, co budzili się tylko po to by umrzeć? Miecz jego bardziej był chybki niż ogień z niebios, uderzał nim zdążył błysnąć. Hai! Tuanie! Takie to były dni i taki dowódca, a ja sam byłem młodszy; w owych dniach nie spotykało się tylu okrętów z armatami, które zadają ognistą śmierć na odległość. Poprzez wzgórza i poprzez las — o tuanie Lakambo! — rzucali świszczące ogniste kule na zatokę, gdzie schroniły się nasze prao i gdzie biali ludzie nie śmieli ścigać wojowników dzierżących broń.
Potrząsnął głową chmurnie, żałośliwie i dorzucił znów garść chróstu do ognia. Buchnął jasny płomień, oświetlając szeroką, ciemną, ospowatą twarz Babalacziego; grube jego wargi, poplamione sokiem betelu, wyglądały jak głęboki, krwawiący otwór świeżej rany. W jedynem oku odbił się jasny blask ognia i użyczył mu na chwilę dzikiego ożywienia, które zgasło razem z krótkotrwałym płomieniem. Szybkiemi ruchami gołych rąk zgarnął żar na kupę, wytarł palce z ciepłego popiołu o przepaskę na biodrach — jedyne swoje odzienie — poczem objął cienkie nogi splecionemi rękami i oparł brodę o podciągnięte kolana. Lakamba poruszył się lekko, nie zmieniając pozy; nie odwrócił nawet oczu od żarzących się węgli, którym przyglądał się w sennym bezruchu.
— Tak — ciągnął Babalaczi cicho i jednostajnie, jakby wypowiadał głośno myśli, wynikłe z milczących rozważań o niestałości ziemskiej potęgi. — Tak. Był bogaty i silny, a teraz żyje z jałmużny — stary, słaby, niewidomy i samotny, mając tylko córkę przy sobie. Radża Patalolo daje mu ryż, a ta blada kobieta — jego córka — gotuje mu ten ryż, bo Omar nie ma niewolnicy.
— Widziałem jego córkę zdaleka — mruknął lekceważąco Lakamba. — Suka o białych zębach, podobna do kobiety Orang–Putih.
— Aha — zgodził się Babalaczi — ale zbliska jej nie widziałeś. Jej matka pochodziła z zachodu, była to kobieta Baghdadi o zasłoniętej twarzy. Teraz córka Omara chodzi bez zasłony, jak nasze kobiety, bo jest biedna, a on jest ślepy, i nikt się do nich nie zbliża; jeśli kto podejdzie, to tylko po to żeby poprosić o amulet albo błogosławieństwo i odchodzi szybko, bojąc się gniewu Omara i kary z ręki radży. Ty nie byłeś na tamtym brzegu rzeki?
— Nie byłem dawno. Jeśli się tam udam...
— Tak, tak, oczywiście — przerwał łagodząco Babalaczi — ale ja często tam chodzę — dla twego dobra — i patrzę, i słucham. Gdy czas nadejdzie, gdy ruszymy obaj w stronę kampongu radży, wejdziemy tam — aby pozostać!
Lakamba usiadł i spojrzał chmurnie na Babalacziego.
— To jest sprawiedliwa mowa, kiedy się ją słyszy raz albo dwa razy; ale słyszana zbyt często, staje się niedorzeczna jak paplanie dziecka.
— Widziałem wielekroć niebo w chmurach, słyszałem wielekroć wicher deszczowej pory — rzekł Babalaczi z namaszczeniem.
— A gdzież jest twoja mądrość? Musiała pozostać z wiatrem i chmurami dawnych deszczowych pór, bo nie słyszę jej w twojej mowie.
— Oto są słowa niewdzięcznika! — zawołał Babalaczi w nagłem rozjątrzeniu. — Zaprawdę, jedyna nasza ucieczka w tym, który jest Jeden, Potężny...
— Cicho! Cicho! — burknął zaskoczony Lakamba. — To są tylko słowa przyjaciela.
Babalaczi wrócił do poprzedniej pozy, mrucząc coś pod nosem. Po chwili zaczął znów głośniej:
— Odkąd Radża Laut zostawił w Sambirze drugiego białego człowieka, córka ślepego Omara el Badavi przemawia nietylko do moich uszu.
— Czyżby biały chciał słuchać tego co mówi córka żebraka? — rzekł z powątpiewaniem Lakamba.
— Hai! Ja widziałem...
— I cóżeś ty widział, o jednooki! — wykrzyknął pogardliwie Lakamba.
— Widziałem jak obcy biały człowiek szedł wąską ścieżką, nim słońce zdążyło wysuszyć krople rosy na krzakach, i słyszałem szept jego głosu, gdy mówił poprzez dym rannego ogniska do tej kobiety o wielkich oczach i bladej skórze. Kobieta z ciała, lecz serce ma męża! Nie zna lęku ni wstydu. Jej głos także słyszałem.
Kiwnął mądrze głową po dwakroć i oddał się cichym rozmyślaniom, utkwiwszy jedyne oko w prostej ścianie lasu po drugiej stronie rzeki. Lakamba leżał, milcząc, zapatrzony przed siebie. Pod nimi rzeka Lingarda szemrała cicho wśród pali podtrzymujących bambusowy taras małej strażnicy, na którym leżeli. Za domkiem wznosiło się łagodnie niskie wzgórze ogołocone z wielkich drzew, lecz porośnięte gęsto trawą i wyschłemi krzewami, spalonemi wśród długiej letniej posuchy. Ta dawniej ryżowa polanka leżąca od kilku lat odłogiem, była z trzech stron otoczona nieprzebytym, splątanym gąszczem nietkniętego lasu, a z czwartej strony schodziła ku błotnistemu brzegowi rzeki. Ani na lądzie ani na rzece nie było najlżejszego powiewu, lecz wysoko na tle przejrzystego nieba drobne chmurki mijały w pędzie księżyc, to jaśniejąc jak srebro w jego rozsianych promieniach, to znów przesłaniając mu twarz czernią hebanu. Daleko na środku rzeki ryby podskakiwały niekiedy z krótkim pluskiem uwydatniającym głębię przemożnego milczenia, które wchłaniało szybko ostry dźwięk.
Lakamba zapadł w niespokojną drzemkę, ale czujny Babalaczi siedział zamyślony głęboko; wzdychał od czasu do czasu i trzepał się ciągle po nagim torsie, usiłując daremnie odpędzić zbłąkane moskity, które — odbiwszy się od rojów z nad rzeki — wznosiły się do wysokości tarasu i siadały z brzękiem tryumfu na niespodziewanej ofierze. Księżyc posuwał się cicho znojną swą ścieżką, aż osiągnął najwyższy punkt wzniesienia, spędził cień od okapu z twarzy Lakamby i stanął jakby bez ruchu nad głowami obu Malajów. Babalaczi podsycił ogień i obudził towarzysza. Lakamba usiadł, ziewając; otrząsnął się z niezadowoleniem.
Babalaczi znów zaczął mówić głosem, który był jak szmer strumyka co bieży po kamieniach cichy, jednostajny, wytrwały, i niszczy nieodpartą siłą najcięższe przeszkody. Lakamba słuchał, milczący lecz zainteresowany. Ci dwaj ludzie, byli to ambitni malajscy awanturnicy, Cyganie swej rasy. Gdy się Sambir zaczął rozwijać, jeszcze zanim władca Patalolo odrzucił zwierzchność sułtana z Koti, Lakamba pojawił się na rzece z dwoma małemi statkami handlowemi. Spotkał go zawód, gdyż zastał już coś w rodzaju organizacji wśród osadników różnych ras, którzy uznawali łagodne rządy starego Patalola. Lakambie zbywało na układności, nie potrafił więc ukryć rozczarowania. Oświadczył że jest człowiekiem ze wschodu, z okolic gdzie żaden biały jeszcze nie rządził; że pochodzi z plemienia uciśnionego lecz krwi królewskiej. I miał istotnie wszystkie cechy wygnanego księcia. Był ciągle niezadowolony, niewdzięczny, pełen zawiści, gotów do knowań i awantur; na ustach miał czcze obietnice i mężne słowa. Był uparty, lecz jego wola polegała na krótkotrwałych porywach, to też nie umiał nigdy osiągnąć celu wytkniętego przez swoją ambicję. Gdy podejrzliwy Patalolo chłodno go przyjął, Lakamba zabrał się — nie pytając o pozwolenie — do karczowania lasu w dogodnem miejscu nad rzeką, jakieś czternaście mil poniżej Sambiru, i wybudował tam dom umocniony przez wysoki ostrokół. Ponieważ miał wielką świtę i wyglądał na bardzo zuchwałego, stary radża uznał że będzie przezorniej nie przeciwstawiać mu zbrojnego oporu.
Osiadłszy, Lakamba wziął się zaraz do intryg. Z jego poduszczenia wybuchła kłótnia między Patalolem i sułtanem z Koti, ale nie sprowadziła oczekiwanego rezultatu, ponieważ sułtan nie mógł poprzeć skutecznie Lakamby na tak wielką odległość. Zawiedziony w swoich zamysłach, Lakamba zorganizował szybko bunt osadników Bugisów; oblegał z wrzaskliwą odwagą i dużą możliwością zwycięstwa starego radżę zamkniętego w swym ostrokole, ale wówczas wkroczył na scenę Lingard z uzbrojonym brygiem. Stary marynarz pogroził włochatym palcem Lakambie i to powstrzymało zapał wojenny Malaja. Nikt nie chciał przeciwstawić się Radży Lautowi; Lakamba poddał się chwilowo konieczności, zabrał się do uprawy ziemi i do handlu; siedział w ufortyfikowanym domu, podsycając swój gniew, swe zawiedzione nadzieje i chował je na bardziej sprzyjającą okazję. Wciąż wierny swej roli pretendenta do tronu, nie chciał uznać prawowitej władzy; wysłańcom Patalola, którzy domagali się daniny z uprawnych pól, odpowiadał opryskliwie aby radża sam przyszedł ją zabrać. Wskutek rad Lingarda dano pokój Lakambie mimo jego buntowniczych nastrojów, i przez długi czas wygnaniec żył spokojnie wśród swych popleczników i żon, żywiąc wciąż tę uporczywą i bezpodstawną nadzieję lepszych czasów, która jest chyba ogólnym przywilejem wygnanych wielkości.
Lecz mijające dni nie przynosiły odmiany. Nadzieje Lakamby osłabły, żarliwa jego ambicja wypaliła się; została tylko nikła, dogasająca iskierka energji wśród stosu ciemnych, stygnących popiołów, wśród niemrawej uległości wobec wyroków losu — aż wreszcie Babalaczi rozdmuchał znów tę iskrę w jasny płomień.
Babalaczi przybłąkał się wypadkiem nad rzekę Lingarda, szukając bezpiecznego schronienia dla swej hańby. Był to morski włóczęga, prawdziwy Orang–Laut; w dniach pomyślności żył z rozboju, grabiąc wybrzeża i statki, a potem zarabiał na życie uczciwą, nudną pracą, gdy szczęście się odmieniło. Więc choć były czasy że Babalaczi przewodził rozbójnikom z plemienia Sulu, zdarzało się także iż służył jako serang na statkach krajowych; zwiedzał odległe morza, oglądał wspaniałości Bombaju, potęgę sułtana z Maskati, nawet walczył wśród pobożnego tłumu o przywilej dotknięcia wargami świętego kamienia w świętem mieście. Wzrastał w mądrość i doświadczenie w wielu krajach, a kiedy przystał do Omara el Badavi, udawał wielką pobożność (jak wypada pielgrzymowi), choć nie umiał czytać natchnionych słów proroka. Był mężny, z gruntu krwiożerczy i nienawidził białych ludzi, którzy przeszkadzają rzemiosłu godnemu mężów, polegającemu na podrzynaniu gardeł, porywaniu ludzi, na handlu niewolnikami i podpalaniu — co jest jedynem zajęciem odpowiedniem dla prawdziwego człowieka morza.
Znalazł łaskę w oczach swego wodza, nieustraszonego Omara el Badavi, dowódcy korsarzy z plemienia Brunei, i towarzyszył mu z bezwzględną wiernością przez długie lata pomyślnych rozbojów, A gdy ta karjera morderstw, rabunków i gwałtów otrzymała pierwszy cios z rąk białych ludzi, Babalaczi stał wiernie u boku swego wodza i patrzył spokojnem okiem na pękające granaty; nie przeraziły go płomienie palącej się fortecy, śmierć towarzyszy, wrzaski ich kobiet, kwilenie dzieci, ani też nagła zagłada i zniszczenie wszystkiego, co uważał za niezbędne dla życia wśród szczęścia i wspaniałości. Ubita ziemia między chatami stała się oślizgła od krwi, a w ciemnych mangrowjach u brzegów zatok pełno było jęku konających ludzi, którzy zostali powaleni nim jeszcze ujrzeli wroga. Umierali bezradnie, nie mogąc uciec w splątany gąszcz lasu, a chyże ich statki, na których tak często łupili wybrzeża i morza, paliły się gwałtownie, stłoczone w wąskiej zatoce. Babalaczi, widząc jasno że koniec się zbliża, poświęcił całą swą energję na ocalenie choć jednego statku. Udało mu się to po jakimś czasie. Gdy na ich prao wybuchły zapasowe beczki z prochem, zaczął natychmiast szukać swego wodza. Odnalazł go nawpół żywego i zupełnie oślepionego, a przy nim była jego córka, Aissa, albowiem synowie padli w boju tego samego dnia, jak przystało tak odważnym mężom. Z pomocą dziewczyny o dzielnem sercu Babalaczi zaniósł Omara na pokład lekkiego prao i udało im się ujść z nieliczną gromadką towarzyszy. Gdy wprowadzili statek w sieć ciemnych i cichych przesmyków, usłyszeli radosne okrzyki załóg z wojennych łodzi przypuszczających atak do wsi korsarza. Aissa siedziała wtedy na wysokiej rufówce, trzymając na kolanach poczerniałą, krwawiącą głowę ojca, i patrzyła nieulękłym wzrokiem w Babalacziego.
— Znajdą tam tylko dym, i krew, i zabitych mężów, i kobiety oszalałe ze strachu, i oprócz nich żadnej żywej istoty — rzekła ponuro.
Babalaczi, przyciskając prawą ręką głęboką ranę w ramieniu, odrzekł ze smutkiem:
— Oni są bardzo silni. Kiedy z nimi walczymy, możemy tylko umrzeć. A jednak — dodał groźnie — niektórzy z nas jeszcze żyją! Niektórzy z nas jeszcze żyją!
Przez krótki czas marzył o zemście, ale rojenia jego rozproszył chłód, z jakim sułtan państwa Sulu ich przyjął. Schronili się najpierw do niego, lecz udzielił im gościnności niechętnie i pogardliwie. Omar, pielęgnowany przez Aissę, leczył się z ran, a Babalaczi zabiegał pilnie około wzniosłego władcy, który wyciągnął ku nim opiekuńczą rękę. Jednak gdy Babalaczi szepnął sułtanowi do ucha o projekcie wielkiej i korzystnej korsarskiej wyprawy, która miała objąć wyspę od Ternate aż do Acheen, sułtan rozgniewał się bardzo.
— Znam was, ludzie z Zachodu — wykrzyknął ze złością. — Wasze słowa są jak trucizna dla ucha władcy. Gadacie o ogniu, i mordzie, i grabieży, ale zemsta za krew, którą pijecie, spada na nasze głowy. Precz!
Nic się zrobić nie dało. Czasy zmieniły się. I to tak dalece, że gdy hiszpańska fregata zawinęła na wyspę i gdy zażądano aby sułtan wydał Omara i jego towarzyszy, Babalaczi nie zdziwił się, usłyszawszy, że mają paść ofiarą politycznych warunków. Lecz od trzeźwej oceny niebezpieczeństwa do potulnej uległości krok był bardzo długi. I wówczas nastąpiła druga ucieczka Omara. Zaczęła się z bronią w ręku, gdyż mała gromadka musiała walczyć nocą na wybrzeżu aby zdobyć czółenka, w których uszli ci którzy ocaleli.
Pamięć tej ucieczki żyje po dziś dzień w mężnych sercach. Ludzie rozprawiają o Babalaczim i o silnej kobiecie, co przeniosła ślepego ojca przez nadbrzeżne fale pod ogniem wojennego statku z północy. Pomarli już towarzysze tego korsarskiego Eneasza pozbawionego synów, lecz duchy ich błądzą nocą nad wyspami i nad morzem, zwyczajem duchów; nawiedzają ogniska otoczone zbrojnymi mężami — tak bowiem przystoi widmom nieustraszonych wojowników, którzy zginęli w boju. Słyszą z ust żywych ludzi opowieści o własnych czynach, o swej odwadze, o swych cierpieniach i śmierci. Historję Omara opowiadają w niejednem miejscu. Na chłodnych matach przewiewnych werand, w domach radżów, obojętni mężowie stanu wspominają o niej lekceważąco, lecz wśród zbrojnych ludzi, którzy zapełniają dziedzińce, opowieść ta ucisza szmer głosów i dźwięk obręczy na nogach, zatrzymuje naczynie krążące z orzechami siri, i sprawia że oczy zapatrują się w przestrzeń. Toczy się rozmowa o walkach, o nieulękłej kobiecie, o mądrym mężu; o ich długich cierpieniach na chciwem morzu, w przeciekających czółnach; o tych, którzy polegli... Wielu poległo. Ocalał tylko wódz, kobieta i jeszcze jeden mąż co się stał wielki.
Nie było śladu przyszłej wielkości w skromnem przybyciu Babalacziego do Sambiru. Przypłynął z Omarem i Aissą na małem prao naładowanem zielonemi orzechami kokosowemi, i twierdził że statek wraz z ładunkiem jest jego własnością. Jak się to stało że Babalaczi, uszedłszy z życiem w drobnem czółenku, zdołał ukończyć swą ryzykowną podróż na statku pełnym cennego towaru — jest jedną z owych tajemnic morza, które udaremniają najwnikliwsze badania. W gruncie rzeczy nikt tego usilnie nie badał. Krążyły pogłoski o zaginięciu handlowego prao w Menado, lecz były mgliste i nie zostały wyjaśnione. Babalaczi opowiedział historyjkę, której nie dano wiary; należy to stwierdzić z uznaniem dla znajomości świata właściwej Patalolowi. Gdy radża ośmielił się dać wyraz swym wątpliwościom, Babalaczi zapytał go spokojnie tonem pełnym wyrzutu, czy może doprawdy przypuszczać że dwóch mężczyzn w podeszłym wieku — posiadających razem tylko jedno oko — oraz młoda kobieta mogli zapomocą gwałtu czemkolwiek zawładnąć? Miłosierdzie jest cnotą zalecaną przez proroka. Istnieją ludzie miłosierni; ręka ich otwarła się dla tych, co na to zasługiwali.
Patalolo pokiwał z powątpiewaniem starą głową; Babalaczi odszedł z miną zgorszoną i oddał się bezzwłocznie pod opiekę Lakamby. Dwaj ludzie, którzy dopełniali załogi prao, udali się wraz z nim do kampongu możnowładcy. Ślepy Omar i Aissa zostali, pod opieką radży, a ładunek uległ konfiskacie na rzecz Patalola. Prao, wyciągnięte na błotnisty brzeg u zbiegu obu ramion Pantai, butwiało w deszczu, paczyło się w słońcu, rozpadało się na kawałki i znikło stopniowo w dymie ognisk domowych osady. Tylko zapomniana deska oraz parę wręg, porzuconych niedbale i tkwiących długi czas w błyszczącym mule, przypominały Babalacziemu w ciągu długich miesięcy, że jest przybyszem w tym kraju.
Pozatem czuł się zupełnie jak u siebie w osiedlu Lakamby, gdzie uznano szybko jego odrębne stanowisko i wpływy; poddały się im niebawem nawet kobiety. Miał giętkość urodzonego włóczęgi, który potrafi się przystosować do chwilowego otoczenia. Wskutek przeżytych doświadczeń umiał zmieniać zapatrywania z wielką łatwością — co jest rzeczą niezbędną dla prawdziwego statysty — i dorównywał w tem najświetniejszym politykom wszystkich czasów; a posiadał taką zdolność przekonywania i wytrwałość w dążeniu do celu, że zdobył zupełną władzę nad chwiejnym umysłem Lakamby. W tym człowieku nie było nic trwałego poza ogarniającem wszystko niezadowoleniem. Babalaczi je podsycał, budził zamierającą ambicję, miarkował naturalną niecierpliwość, która pchała biednego wygnańca do zajęcia pozycji wysokiej i dającej znaczne dochody. A Babalaczi — człowiek gwałtu — potępiał w tym wypadku użycie siły, rozumiał bowiem jasno trudności położenia. Z tej samej przyczyny, choć żywił nienawiść do białych, nie był właściwie od tego aby się oddać pod protektorat Holandji. Ale nie należało nic robić z pośpiechem. Bez względu na zdanie swego władcy, Lakamby, Babalaczi utrzymywał że otrucie Patalola jest bezcelowe. Możnaby oczywiście to zrobić, ale coby wówczas nastąpiło? Póki wpływ Lingarda jest przemożny, póki Almayer, przedstawiciel Lingarda, jest jedynym wielkim kupcem w osadzie, nie opłaci się Lakambie zawładnąć rządami młodego państwa, nawet gdyby to się dało wykonać. A zabójstwo Almayera i Lingarda byłoby tak trudne i ryzykowne, że należało porzucić ten zamiar jako niewykonalny. Czego Lakamba potrzebował, to przymierza — przymierza z kimś, kogoby się dało przeciwstawić wpływowi białych i ktoby sprzyjał Lakambie, będąc jednocześnie w dobrych stosunkach z władzami holenderskiemi. Trzeba znaleźć bogatego, szanowanego kupca. Tylko taka osobistość, zapuściwszy korzenie w Sambirze, pomogłaby wyrzucić starego radżę, odebrać mu władzę lub życie, gdyby innej drogi nie było. Wówczas przyszedłby czas na zwrócenie się do Orang Blanda o flagę, o uznanie chwalebnych zasług Lakamby i Babalacziego, o tę protekcję, któraby nazawsze dała im bezpieczeństwo. Słowo jakiegoś bogatego i lojalnego kupca zaważyłoby u władcy w Batawji.
Przedewszystkiem należało wynaleźć takiego sprzymierzeńca i skłonić go do osiedlenia się w Sambirze. Biały kupiec do tego się nie nadawał. Nie zgadzałby się z ich zapatrywaniami, nie byłby człowiekiem godnym zaufania. Mąż, którego potrzebowali, powinien być bogaty, pozbawiony skrupułów, powinien być osobistością dobrze znaną na wyspach i mieć wielu popleczników. Takiego człowieka możnaby znaleźć wśród kupców arabskich. Zazdrość Lingarda, jak twierdził Babalaczi, uniemożliwia innym kupcom dostęp do rzeki. Jedni się boją, inni nie wiedzą jak się tam dostać, a jeszcze inni nie mają pojęcia o istnieniu Sambiru; wielu znajduje że nie opłaci im się narażać na gniew Lingarda wzamian za wątpliwy przywilej handlu ze względnie nieznaną osadą. Są to przeważnie ludzie niepewni i niegodni zaufania. Tu Babalaczi wspomniał z żalem mężów, których znał zamłodu: bogatych, stanowczych, gotowych na wszystko! Ale poco opłakiwać przeszłość i rozprawiać o zmarłych? Żyje pewien mąż — wielki — i mieszka niezbyt daleko...
Taka była polityka Babalacziego, którą wykładał swemu ambitnemu protektorowi. Lakamba potakiwał, zarzucał tylko jedno: że to jest droga bardzo długa. W gorącem pragnieniu aby pochwycić dolary i władzę, wygnaniec o słabym umyśle gotów był rzucić się w objęcia pierwszemu lepszemu wędrownemu zbójowi, którego pomoc można było sobie zapewnić; Babalaczi miał wielkie trudności w powstrzymywaniu Lakamby od czynów gwałtownych i nierozważnych. Nie trzeba się zdradzać że zamierzają wprowadzić nowy czynnik do społecznego i politycznego życia Sambiru. Jest zawsze możliwość iż zamach się nie uda, a wówczas zemsta Lingarda spadnie na nich szybko i niezawodnie. Ryzykować nie należy. Muszą czekać.
A tymczasem Babalaczi przenikał do wszystkich zakątków osady, przysiadał codziennie na piętach u wielu ognisk domowych, badając nastrój mieszkańców oraz opinję publiczną — i nadmieniając zawsze o swym bliskim wyjeździe. Nocą brał często najmniejsze z czółenek Lakamby i wyruszał pocichu z tajemniczą wizytą do swego starego wodza po drugiej stronie rzeki.
Omar mieszkał pod opieką Patalola, otoczony nimbem świętości. Między bambusowym płotem otaczającym domy radży i niedostępnym lasem leżała plantacja bananów; u jej krańca stały dwa domki zbudowane na niskich słupach w cieniu kilku cennych drzew owocowych rosnących nad przejrzystym strumieniem, który wypadał, pieniąc się, zza domu i biegł rączo wdół do wielkiej rzeki. Wzdłuż strumienia wąska ścieżka prowadziła przez zwarte poszycie zapuszczonej polanki do plantacji bananów i do chat, które radża przeznaczył na mieszkanie dla Omara. Rzucająca się w oczy pobożność starego wodza, jego liczne nieszczęścia, jego wyroczna mądrość i dostojne męstwo z jakiem znosił swoją niedolę, wszystko to wywierało na radży wielkie wrażenie. Stary władca Sambiru często odwiedzał nieoficjalnie ślepego Araba i z powagą przysłuchiwał się jego słowom w ciągu upalnych godzin popołudnia.
Nocą przybywał Babalaczi i przerywał spoczynek Omara, nie ściągając na siebie jego nagany. Aissa stała w milczeniu u drzwi jednej z chat i patrzyła na dwóch starych przyjaciół; siedzieli bez ruchu przy ogniu rozpalonym w środku klepiska między dwoma domkami i rozmawiali długo w noc cichym szeptem. Aissa nie mogła dosłyszeć ich słów, ale śledziła z ciekawością dwa niewyraźne cienie. Wreszcie Babalaczi wstawał; brał jej ojca za przegub ręki, prowadził go z powrotem do domku, gdzie układał dlań maty i wreszcie wychodził spokojnie. Zamiast się oddalić, nieświadom oczu Aissy, siadał często napowrót u ognia i długi czas oddawał się głębokim rozmyślaniom. Aissa patrzyła z szacunkiem na mądrego i dzielnego męża, którego przyzwyczaiła się widzieć u boku ojca, jak tylko mogła sięgnąć pamięcią; siedział samotnie, pogrążony w zadumie wśród cichej nocy; ciało jego tkwiło bez ruchu u gasnącego ogniska, a duch wędrował po kraju wspomnień lub — kto wie? — może szukał poomacku drogi wśród pustych obszarów niepewnej przyszłości.
Gdy Babalaczi zauważył przybycie Willemsa, zaniepokoił się tym wzrostem siły białych. Ale potem zmienił zdanie. Którejś nocy spotkał Willemsa na ścieżce wiodącej do chaty Omara i nie zdziwił się, zauważywszy że niewidomy Arab chyba nie zdaje sobie sprawy z przechadzek nowego białego w sąsiedztwie swej siedziby. Raz Babalaczi zjawił się niespodzianie w ciągu dnia i wydało mu się że dostrzegł błysk białej kurtki w zaroślach po drugiej stronie strumienia. Przypatrywał się w zamyśleniu Aissie, która krzątała się, przygotowując wieczorny posiłek z ryżu; po chwili jednak odszedł śpiesznie przed zachodem, odrzuciwszy gościnne zaproszenie Omara, który w imię Allaha prosił go aby podzielił z nimi wieczerzę.
Tegoż wieczoru Babalaczi zaskoczył Lakambę oznajmieniem, że nadszedł wreszcie czas aby uczynić pierwsze posunięcie w ich grze odkładanej tak długo. Podniecony Lakamba zażądał wyjaśnień. Babalaczi potrząsnął odmownie głową; wskazał ruchem ręki migające cienie kobiet i niewyraźne męskie postacie u wieczornych ognisk na dziedzińcu. Oświadczył że nie wypowie tutaj ani słowa. Ale gdy wszyscy domownicy udali się na spoczynek, Babalaczi i Lakamba przeszli cichaczem między śpiącemi grupkami; znalazłszy się na brzegu rzeki, siedli do czółna i odbili ukradkiem, zmierzając ku rozpadającej się budce strażniczej na dawnej ryżowej polance. Tam byli zabezpieczeni przed wszystkiemi oczami i uszami; gdyby zaszła potrzeba, mogli wymówić się polowaniem na jelenie, gdyż polankę znano dobrze jako miejsce, dokąd przychodzi pić wszelka zwierzyna. W tem spokojnem, odosobnionem zaciszu Babalaczi wyłożył swój plan uważnemu Lakambie. Oto powziął myśl aby użyć Willemsa dla zniweczenia wpływu Lingarda.
— Znam białych ludzi, tuanie — rzekł w końcu. — Widziałem ich w wielu krajach; są zawsze niewolnikami swych pragnień, gotowi każdej chwili złożyć swą siłę i swój rozsądek w ręce kobiety. Los prawowiernych wyznawców wypisany jest ręką Potężnego, lecz ci, co czczą wielu bogów, rzuceni są na świat z gładkiem czołem i ręka bylejakiej kobiety może doń przyłożyć piętno zniszczenia. Niech się biali tępią nawzajem. Wolą Najwyższego jest aby byli głupi. Umieją dotrzymywać wiary swym wrogom, lecz względem samych siebie są tylko oszustami. Hai! Widziałem to! Widziałem!
Wyciągnął się jak długi przed ogniskiem i zamknął oczy, zasypiając, czy też udając że zasypia. Lakamba, niezupełnie przekonany, siedział długi czas, utkwiwszy wzrok w ciemnym żarze. W miarę jak się noc posuwała, lekka biała mgła wznosiła się z rzeki, a zachodzący księżyc pochylony nad lasem zdawał się tęsknić za spokojem ziemi niby kapryśny, zbłąkany kochanek, który wreszcie powraca aby złożyć znużoną głowę na piersi swej umiłowanej.
— Niech mi pan pożyczy strzelby — rzekł Willems do Almayera, siedząc naprzeciw niego po skończonej wieczerzy. Na stole kopcąca lampa paliła się czerwonym płomieniem wśród nieporządnej zastawy. — Mam ochotę pójść i zapolować na jelenie gdy wzejdzie księżyc.
Almayer siedział bokiem do stołu z łokciem wsuniętym między brudne talerze, z brodą spuszczoną na piersi i nogami wyciągniętemi sztywno przed siebie; patrzył na czubki swych trepów plecionych z trawy i zaśmiał się nagle.
— Mógłby pan odpowiedzieć tak albo nie, bez tego rechotu — zauważył Willems z gniewnym spokojem.
— Napewnobym tak odpowiedział, gdybym wierzył choć jednemu pana słowu — odrzekł Almayer, nie zmieniając pozy i mówiąc wolno, z przerwami, jakby upuszczał słowa na podłogę. — A że nie wierzę — więc poco? Pan wie gdzie jest strzelba; może pan ją wziąć albo zostawić. Strzelba. Jeleń. Bzdury! Polowanie na jelenia! Akurat! Pan poluje na... na gazelę, mój szanowny gościu. Potrzeba panu złotych kółek na nogi i jedwabnych sarongów dla tej zwierzyny — świetny myśliwcze. Mogę pana zapewnić, że pan ich nie dostanie. Cały dzień siedzi pan wśród krajowców! Wielką pomoc mam z pana.
— Nie powinien pan tak dużo pić — rzekł Willems, cedząc wyrazy aby ukryć wściekłość. — Słabą ma pan głowę. O ile pamiętam, zawsze pan miał słabą głowę, jeszcze w dawnych czasach, w Makassarze. Zadużo pan pije.
— Piję za własne pieniądze — odciął się Almayer, podnosząc głowę i rzucając Willemsowi gniewne spojrzenie.
Te dwa okazy wyższej rasy spoglądały na siebie z wściekłością przez jakąś minutę, poczem obaj odwrócili głowy w tej samej chwili, jakby umówiwszy się, i wstali z krzeseł. Almayer zrzucił trepy i wlazł do hamaka, który był zawieszony między dwoma drewnianemi słupami werandy, w miejscu gdzie dochodził każdy powiew trafiający się rzadko w suchej porze roku. Willems stał niezdecydowany przez krótką chwilę, wreszcie zszedł bez słowa po schodach. Minął dziedziniec i skierował się w stronę małego drewnianego pomostu, gdzie były uwiązane czółenka i parę dużych białych łodzi; stateczki szarpały krótkiemi linami, potrącając się w rączym prądzie rzeki.
Wskoczył do najmniejszego czółna i zakołysał się niezgrabnie; odczepiwszy linę z rattanu, niepotrzebnie odbił się z rozmachem od brzegu, przyczem o mało co nie przekoziołkował się przez burtę. Zanim odzyskał równowagę, czółno popłynęło już jakieś pięćdziesiąt jardów w dół rzeki. Ukląkł na dnie czółenka i walczył z prądem długiemi uderzeniami wiosła. Almayer siadł w hamaku, trzymając się za nogi; patrzył w rzekę z rozchylonemi ustami, póki nie dostrzegł ciemnej sylwety człowieka i czółna, torujących sobie drogę z powrotem obok pomostu.
— Aha, jedzie pan! Tak też myślałem — krzyknął. — A nie weźmie pan strzelby, co? — wrzeszczał, wytężając głos. Potem wyciągnął się z powrotem w hamaku i śmiał się pocichu, póki nie zasnął. Na rzece Willems patrzył pilnie przed siebie, wiosłując to z prawej strony, to z lewej i nie zwracał uwagi na słowa, które dochodziły go słabo.
Trzy miesiące już upłynęły, odkąd Lingard przywiózł Willemsa do Sambiru i odjechał szybko, zostawiwszy go pod opieką Almayera. Obaj biali nie przypadli sobie do gustu. Almayer czuł wielką niechęć do swego gościa, gdyż pamiętał czasy, kiedy pracowali razem u Hudiga i kiedy Willems, zajmujący wyższe stanowisko, traktował go z obraźliwą łaskawością. Przy tem Almayer był zazdrosny o łaski Lingarda.
Ożenił się z malajską dziewczyną, którą stary marynarz zaadoptował w napadzie nieobliczalnego swego miłosierdzia; domowe pożycie małżeństwa nie było szczęśliwe i Almayer spodziewał się, że majątek Lingarda wynagrodzi mu przykrości matrymonjalne. Pojawienie się Willemsa, który zdawał się mieć jakieś prawa do Lingarda, napełniło Almayera wielkim niepokojem, tembardziej że stary marynarz ani myślał wtajemniczyć męża swej przybranej córki w dzieje Willemsa lub zwierzyć się ze swych zamiarów co do przyszłych losów tego osobnika. Almayer odniósł się podejrzliwie do Willemsa od pierwszej chwili; gdy ten starał się pomagać mu w handlu, udaremnił jego wysiłki, a kiedy Willems się cofnął, Almayer z charakterystyczną przewrotnością powziął doń urazę za jego obojętność. Stosunki ich, z początku chłodne i grzeczne, zamieniły się w milczącą nieprzyjaźń a potem w jawną wrogość; obaj pragnęli gorąco powrotu Lingarda i końca sytuacji, która stawała się coraz nieznośniejsza.
Czas wlókł się powoli. Willems patrzył dzień po dniu na wschód słońca, zapytując siebie ponuro, czy przed wieczorem zajdzie jaka zmiana w trapiącej go śmiertelnej nudzie. Brakowało mu zajęć handlowych związanych z jego przeszłem życiem, które wydawało mu się niezmiernie dalekie, stracone nieodwołalnie, zagrzebane pod gruzami dawnych powodzeń; szczęście go opuściło, nie zostawiając żadnej nadziei ratunku. Wałęsał się zgnębiony po dziedzińcu Almayera i śledził zdaleka obojętnym wzrokiem czółna przybyłe z góry rzeki, wyładowujące kauczuk lub rattany i zabierające ryż albo towary europejskie z małego mola Lingarda i Sp. Choć przestrzeń gruntów należących do Almayera była rozległa, Willems czuł że mu ciasno w obrębie porządnych płotów otaczających posiadłość. On, który w ciągu długich lat przyzwyczaił się myśleć o sobie jako o człowieku niezbędnym dla innych, czuł gorycz i dziką wściekłość wobec okrutnej świadomości że jest zbyteczny i na nic nie przydatny — wobec chłodnej nieprzyjaźni przebijającej ze spojrzeń jedynego białego w tym barbarzyńskim zakątku świata. Zgrzytał zębami na myśl o dniach marnowanych w towarzystwie opryskliwego, niechętnego mu durnia, który go wciąż podejrzewał. Dosłuchiwał się wyrzutów za swą bezczynność w szmerze rzeki, w nieustannym szepcie wielkich lasów. Naokoło niego wszystko poruszało się, mijało go pędem, sunęło — ziemia pod nogami i niebiosa nad głową. Nawet dzicy dążyli do czegoś, zmagali się, walczyli, pracowali — choćby jedynie po to aby przedłużyć marną egzystencję — lecz żyli, żyli! Tylko on jeden był jakby poza obrębem świata i tkwił w beznadziejnej martwocie, pełen gniewnej udręki i gryzącego żalu.
Przyzwyczaił się wędrować po osadzie. Sambir, który miał się stać kwitnącą miejscowością, powstał na bagnie a jego młodość upłynęła wśród przykrej woni mułu. Domy tłoczyły się na wybrzeżu i, jakby chcąc uciec od niezdrowych mokradeł, wchodziły śmiało do rzeki, rozpościerając nad nią zwarty szereg bambusowych tarasów wzniesionych na wysokich palach, między któremi prąd skarżył się cicho, nieustannie, szemrząc wśród wirów. Jedyna ścieżka osady biegła wzdłuż tylnych ścian domów, wzdłuż szeregu poczerniałych okrągłych plam, które znaczyły miejsce ognisk domowych. Po drugiej stronie ścieżki ciągnął się dziewiczy las, dotykając jej prawie; zdawało się że wyzywa zuchwale przechodniów aby rozwiązali posępną zagadkę jego głębi. Nikt nie przyjmował zwodniczego wyzwania. Na ścianie lasu dostrzegało się zaledwie w kilku miejscach nieudolne wysiłki aby wyrąbać polankę; wybrzeża były niskie i rzeka, cofając się po corocznym wylewie, zostawiała na każdem takiem miejscu coraz to mniejsze zagłębienie pełne błota, gdzie importowane bawoły, własność osadników bugiskich, tarzały się z rozkoszą podczas upału.
Gdy Willems szedł ścieżką, gnuśni mężczyźni, rozłożeni po cienistej stronie domów, patrzyli nań ze spokojem i ciekawością, kobiety krzątające się u ognisk kuchennych spoglądały za nim z nieśmiałem zainteresowaniem, a dzieci, rzuciwszy nań wzrokiem, uciekały z wrzaskiem trwogi przed strasznym człowiekiem o czerwonej i białej twarzy. Te objawy dziecinnego wstrętu i strachu napełniały Willemsa poczuciem bezsensownego upokorzenia; szukał podczas spacerów względnej samotności polanek, lecz nawet bawoły parskały z niepokojem na jego widok, gramoląc się niezgrabnie z chłodnego mokradła; zwarte stado wpatrywało się w niego dzikim wzrokiem, gdy usiłował przemknąć się niepostrzeżenie skrajem lasu. Pewnego dnia, przy jakimś nieostrożnym i nagłym ruchu Willemsa, stado bawołów uciekło ścieżką w popłochu, stratowało ogniska, rozpędziło kobiety uciekające wśród przenikliwych wrzasków i zostawiło za sobą szlak z rozbitych garnków, podeptanego ryżu, przewróconych dzieci; gromada rozgniewanych mężczyzn rzuciła się w pościg za stadem, krzycząc i wywijając kijami. Zawstydzony Willems — niewinna przyczyna tego zamieszania — szedł pod pręgierzem złych spojrzeń, złośliwych uwag i schronił się nareszcie w kampongu Almayera. Odtąd nie chodził już do osady.
Później, gdy przymusowa niewola coraz bardziej mu dokuczała, brał jedno z czółen Almayera i przeprawiał się przez główną odnogę Pantai, szukając jakiegoś odosobnionego miejsca, gdzieby mógł ukryć znękanie swe i zniechęcenie. Płynął w malutkim stateczku wzdłuż muru skłębionej zieleni, trzymając się martwej wody tuż przy brzegu, gdzie zwieszające się palmy nipa chwiały szerokiemi liśćmi nad jego głową, jakby w pogardliwem współczuciu dla wędrownego wykolejeńca. Gdzieniegdzie napotykał wyloty ścieżek wyciętych w gęstwinie; opętany pragnieniem aby się skryć przed nieustanną krzątaniną na rzece, wysiadał z czółenka, szedł wąską, krętą dróżką i przekonywał się że ta dróżka nie prowadzi nigdzie, że się nagle urywa, zniechęcona ciernistym gąszczem. Wracał powoli w gorzkiem, niedorzecznem poczuciu rozczarowania i smutku, prześladowany parnym zapachem ziemi, wilgoci i rozkładu w tych lasach, które jakby odpychały go bez litości w migotliwy blask słońca na rzece. I znów zaczynał wiosłować zmęczonemi ramionami, aby szukać innej ścieżki i spotkać się z nowem rozczarowaniem.
Kiedy dopłynął do miejsca, gdzie ostrokół radży schodził ku rzece, palmy nipa łopocące liśćmi nad brunatną wodą zostały w tyle, a na brzegu pojawiły się wielkie drzewa, wysokie, silne, obojętne w niezmiernej trwałości swego życia co się ciągnie przez wieki; obojętne dla tej krótkiej, przelotnej doli człowieka, który pełzł z trudem w ich cieniu i szukał ucieczki przed nieustannemi wyrzutami swych myśli. Wśród gładkich pni jasny strumień wił się i plątał czas jakiś, nim postanowił skoczyć ze stromego brzegu do śpieszącej się rzeki. Była tu i ścieżka, która wyglądała na uczęszczaną. Willems, wysiadłszy z czółna, ruszył ścieżką, znęcony kapryśną jej obietnicą i znalazł się wkrótce na sporej polance; skroś gałęzi i listowia przenikały pogmatwane słoneczne arabeski, padając na łagodnie wygięty łuk strumienia, błyszczący niby jasne ostrze miecza upuszczone w wysoką, pierzastą trawę. Dalej ścieżka zwężała się znowu wśród gęstego poszycia. U końca pierwszego zakrętu Willems ujrzał błysk bieli i barwności, migot złota, jakby słoneczny promień zagubił się w cieniu, i wizję czerni ciemniejszej od najgłębszych leśnych mroków. Przystanął, zaskoczony; wydało mu się że słyszy lekkie kroki — coraz lżejsze; ucichły. Rozejrzał się. Trawa chwiała się na brzegu strumienia; rozedrgany szlak srebrnoszarych kiści biegł od wody aż do skraju gęstwiny. A jednak nie było najlżejszego powiewu. Ktoś tędy przeszedł. Willems patrzył w zamyśleniu na trawę, która drgała już tylko leciutko i nagle zamarła w jego oczach; wysokie źdźbła tkwiły teraz bez ruchu, kiście zwisały w gorącem, stężałem powietrzu.
Szedł szybko pod wpływem zbudzonej nagle ciekawości i dostał się na wąską drożynkę między krzakami. Minąwszy pierwszy zakręt, dostrzegł znowu przed sobą mignięcie barwnej tkaniny i czarnych włosów kobiecych. Przyśpieszył kroku i ujrzał w całej postaci przedmiot swego pościgu. Kobieta, niosąca dwie bambusowe konwie pełne wody, usłyszała jego kroki, przystanęła, stawiając naczynia na ziemi, i odwróciła się nawpół aby spojrzeć za siebie. Willems zatrzymał się również na jaką minutę, a potem ruszył dalej spokojnym, pewnym krokiem, kobieta zaś usunęła się aby go przepuścić. Patrzył prosto przed siebie, lecz prawie nieświadomie wchłaniał każdy szczegół wysokiej, wdzięcznej postaci.
Gdy się zbliżył, kobieta odwróciła nieco głowę i swobodnym ruchem silnego, krągłego ramienia podniosła zwisającą masę czarnych włosów, zgarniając je na dolną część twarzy. Zaraz potem Willems przeszedł tuż obok sztywnym krokiem, jak człowiek pogrążony w transie. Słyszał szybki jej oddech i poczuł spojrzenie rzucone z pod przymkniętych powiek. Dotknęło zarazem jego mózgu i serca. Wydało się czemś głośnem i podniecającem jak krzyk, cichem i przeszywającem jak natchnienie. Przeszedł z rozpędu koło niej, lecz jakaś niewidzialna moc — na którą składał się podziw, i ciekawość, i pożądanie — sprawiła że zawrócił natychmiast po wyminięciu kobiety.
Dźwignęła już z ziemi swe brzemię aby iść dalej ścieżką. Nagły ruch Willemsa zatrzymał ją przy pierwszym kroku, i stała znów, prosta, smukła, wyczekująca; we wdzięcznym bezruchu jej postaci czuło się napiętą gotowość do ucieczki. Wysoko w górze gałęzie łączyły się, lśniąc przejrzyście jak falująca zielona mgła, przez którą deszcz żółtych promieni padał na głowę kobiety, spływał rozmigotany wzdłuż czarnych splotów, jaśniał na twarzy zmiennym blaskiem płynnego metalu, zapadał niknącemi iskrami w ciemne głębie oczu, które były teraz szeroko rozwarte i powiększoną źrenicą patrzyły spokojnie na człowieka zagradzającego drogę. A Willems zapatrzył się w tę kobietę, urzeczony owym czarem, w którym kryje się nieuchronna klęska, przeszyty uczuciem, co się zaczyna jak pieszczota a kończy ciosem — tknięty nagłym bólem nowego wzruszenia, które przenika serce, porusza drzemiące uczucia, budzi je do nowych nadziei, nowych dróg, nowych pragnień — i daje ucieczkę przed samym sobą.
Ruszyła krok naprzód i znów przystanęła. Powiew — który się przedostał skroś drzew, lecz jak się zdawało Willemsowi, płynął od sunącej kobiecej postaci — owiał mu ciało gorącą falą i sparzył twarz palącem dotknięciem. Willems wciągnął go w płuca głęboko w ostatnim długim oddechu — jak żołnierz przed zamętem bitwy, jak kochanek przed porwaniem w ramiona umiłowanej kobiety; w oddechu co daje męstwo niezbędne dla zmierzenia się z groźbą śmierci lub z burzą namiętności.
Kim ona jest? Skąd się tu wzięła? Odwrócił od niej oczy pełne podziwu i rozejrzał się po drzewach zwartego lasu; stały wielkie, i proste, i nieruchome, jakby wstrzymywały dech, strzegąc ich obojga. Willems poczuł zdziwienie, odrazę, prawie strach wobec bujności tropikalnego życia, które pragnie słońca, lecz pracuje wśród mroku; które wydaje się wcieleniem wdzięcznych barw, kształtów, i wspaniałości, i wesela, lecz jest tylko okwiatem śmierci; którego tajemnica kryje zapowiedź radości i piękna, lecz zawiera jad i zgniliznę. Już dawniej nachodził Willemsa ów lęk i mętne poczucie niebezpieczeństwa, lecz teraz, gdy spojrzał znów na to życie, wydało mu się że przebił wzrokiem fantastyczną zasłonę z pnączy i liści, że przejrzał nawskroś masywne drzewa, odrażający mrok, i oto odkryła się tajemnica — czarowna, kojąca, piękna.
Spojrzał na kobietę. W cieniu usianym bryzgami światła zjawiła mu się z nieuchwytną wyrazistością sennego widzenia, powabna i wspaniała — posępna i odpychająca: wcielony duch tego kraju pokrytego tajemniczemi lasami — duch stojący przed nim w zwiewnej piękności mglistych konturów, niby zjawisko za przejrzystą zasłoną utkaną z promieni i cienia.
Podeszła do niego. Czuł dziwną niecierpliwość w miarę jak się zbliżała. Zmącone myśli płynęły mu przez głowę, bezładne, nieokreślone, oszałamiające. Wtem usłyszał własny głos pytający:
— Kto jesteś?
— Jestem córka ślepego Omara — odrzekła cicho lecz spokojnie. — A ty — ciągnęła trochę głośniej — jesteś białym kupcem, wielkim człowiekiem w osadzie.
— Tak — rzekł Willems — wytrzymując jej wzrok z poczuciem niezmiernego wysiłku. — Tak, jestem biały. — I dodał, mając wrażenie że mówi o jakimś innym człowieku: — Ale jestem wyrzutkiem swego społeczeństwa.
Słuchała go z powagą. Przez siatkę rozrzuconych włosów jej twarz wyglądała jak oblicze złotego posągu o żywych oczach. Ciężkie powieki opuściły się nieco, a z pomiędzy długich rzęs padło bokiem spojrzenie — twarde, ostre, badawcze, jak połysk ostrej stali. Stanowcze, spokojne usta miały linję pełną wdzięku, lecz rozdęte nozdrza i głowa odgięta wtył, nawpół odwrócona, nadawały całej postaci wyraz dzikiego, mściwego wyzwania.
Cień przebiegł po twarzy Willemsa. Przycisnął rękę do warg, jakby chciał zatrzymać słowa cisnące mu się na usta w nieodpartym, gwałtownym porywie — słowa pobudzone władczą myślą, która biegnie od serca do mózgu i musi być wypowiedziana w obliczu zwątpienia, niebezpieczeństwa, trwogi, a nawet zagłady.
— Jesteś piękna — wyszeptał.
Rzuciła mu znów spojrzenie, które objęło jednym błyskiem ogorzałą twarz Willemsa, szerokie barki, prostą, wysoką, nieruchomą postać — i opadło na ziemię do jego stóp. Uśmiechnęła się. Na jej pięknej, mrocznej twarzy uśmiech ten zajaśniał jak brzask jutrzenki w pochmurny ranek — jak pierwszy promień zorzy strzelający przez ciemne chmury, przelotny i blady — zwiastun wschodu słońca i gromów.
Są w życiu krótkie okresy, które zapadają w pamięć tylko jako wspomnienie uczuć. Nie zostawiają wspomnień ruchów, czynów, wogóle jakichkolwiek przejawów życia; wszystko gubi się w nieziemskiej wspaniałości lub nieziemskim mroku takich chwil. Żyjemy wówczas pochłonięci tem czemś w naszem ciele co się raduje lub cierpi, podczas gdy ciało jak zwykle oddycha, czasem rzuca się instynktownie do ucieczki lub niemniej instynktownie walczy — a może i umiera. Lecz śmierć w takiej chwili jest przywilejem szczęśliwych, jest rzadkim i wielkim darem, łaską najwyższą.
Willems wcale sobie nie przypominał, jak i kiedy rozstał się z Aissą. Opamiętał się, pijąc z dłoni błotnistą wodę; jego czółno płynęło środkiem rzeki i mijało ostatnie domki Sambiru. Z wracającą przytomnością opanowała go trwoga przed czemś nieznanem, co przeniknęło do jego serca, przed czemś nieuchwytnem i potężnem, co nie mogło się wypowiedzieć i żądało posłuszeństwa. Pierwszym porywem Willemsa był bunt. Nigdy już tam nie wróci. Nigdy! Rozejrzał się zwolna po wspaniałości wszystkiego co go otaczało pod zabójczym blaskiem słońca i ujął wiosło. Jakże świat wydał mu się zmieniony! Rzeka była szersza, niebo wyższe. Jak prędko sunęło czółno pod uderzeniami jego wiosła! Odkądże nabrał siły przynajmniej dwóch ludzi? Spojrzał w górę i w dół Pantai na lasy u brzegów z nawpół świadomem wrażeniem, że jednym ruchem ręki mógłby zwalić do rzeki wszystkie te drzewa. Twarz paliła go. Napił się znów i drgnął od przewrotnej rozkoszy, poczuwszy w wodzie smak mułu.
Było już późno, gdy dotarł do domu Almayera, lecz szedł przez ciemny i nierówny dziedziniec bez potykania się, stąpając lekko pewnym krokiem w jakiemś własnem, promiennem świetle, które było niewidzialne dla innych oczu. Opryskliwe powitanie gospodarza wstrząsnęło nim jak upadek z wielkiej wysokości. Siadł przy stole na swojem miejscu naprzeciw Almayera i usiłował rozmawiać wesoło z ponurym współbiesiadnikiem, lecz po wieczerzy, gdy palili w milczeniu, uczuł nagły upadek ducha, znużenie we wszystkich członkach i niezmierny smutek, jakby go spotkała jakaś wielka, niepowetowana strata. Światło w nim zgasło; mrok nocy wszedł do jego serca wraz ze zwątpieniem, i niepewnością, i tępym gniewem na siebie, na cały świat. Miał ochotę krzyczeć ohydne przekleństwa, pokłócić się z Almayerem, dopuścić się jakiegoś gwałtu. Bez żadnej bezpośredniej przyczyny przyszło mu na myśl, że rzuciłby się z przyjemnością na tego nędznego, ponurego łotra. Z pod namarszczonych brwi spojrzał dziko na Almayera. Bogu ducha winny Almayer palił w zadumie, układając zapewne w myślach plan jutrzejszej roboty. Jego spokój wydał się Willemsowi obelgą nie do zniesienia. Dlaczego ten idjota dziś nie rozmawia, kiedy on, Willems, ma na to ochotę? Kiedyindziej gotów jest paplać bez końca. I to same bzdury w dodatku! Willems usiłował poskromić bezsensowną swą wściekłość i wpatrzył się w poplamiony obrus poprzez gęsty dym z tytoniu.
Poszli wcześnie spać, jak zwykle, lecz w środku nocy Willems wyskoczył z hamaka, tłumiąc przekleństwo i zbiegł ze schodów na dziedziniec. Dwaj nocni stróże, którzy siedzieli przy małem ognisku, rozmawiając monotonnie półgłosem, podnieśli głowy i spojrzeli ze zdziwieniem na zmienioną twarz białego, gdy przechodził przez krąg światła leżący dokoła ognia. Znikł w ciemności, a potem wrócił, mijając ich tuż, lecz jego twarz nie wskazywała aby sobie uświadamiał ich obecność. Chodził tam i z powrotem, mrucząc coś pod nosem, wobec czego obaj Malaje po krótkiej naradzie szeptem opuścili spokojnie ognisko, uznawszy, że nie jest bezpiecznie przebywać w pobliżu białego, który zachowuje się w tak dziwny sposób. Wycofali się za węgieł składu i przez całą noc śledzili z ciekawością Willemsa, aż wreszcie krótki świt ustąpił nagłemu blaskowi wschodzącego słońca i posiadłość Almayera zbudziła się do życia i pracy.
Z chwilą gdy Willems mógł się wymknąć, niedostrzeżony wśród pracowitej krzątaniny wybrzeża, przepłynął rzekę w drodze do miejsca gdzie spotkał Aissę. Rzucił się na trawę obok strumienia i nasłuchiwał jej kroków. Jaskrawy blask dnia padał przez otwór w wysokich gałęziach i spływał, łagodniejąc, między cienie wielkich pni. Gdzieniegdzie wąski promień obrzucał złotemi bryzgami szorstką korę drzewa, skrzył się na wodzie skaczącej w strumieniu lub spoczął na liściu, który błyszczał i odcinał się wyraźnie na jednolitem tle ciemnej zieleni. Szybki lot białych ptaków o skrzydłach lśniących w słońcu przekreślił nad głową Willemsa jasną szparę błękitu; żar płynął z nieba, lgnąc do parującej ziemi, kotłował się pod drzewami i spowijał Willemsa w miękkie, wonne zwoje powietrza, ciężkie od ostrej woni rozkładającego się życia i słabego zapachu kwiatów.
W atmosferze tego warsztatu przyrody Willems czuł się ukojony; zapadał łagodnie w niepamięć o przeszłości, w obojętność dla tego co będzie. Wspomnienia jego tryumfów, jego win i ambitnych planów znikały w tym upale, który jakby wytapiał mu z serca wszystką gorycz, wszystkie nadzieje, gniewy i wszystką siłę. Leżał senny i zadowolony w ciepłem, wonnem schronieniu, myśląc o oczach Aissy, wspominając dźwięk jej głosu, drżenie jej warg — zmarszczone jej brwi i uśmiech.
Przyszła naturalnie. Był dla niej czemś nowem, nieznanem i dziwnem. Był wyższy, silniejszy od mężczyzn, których widywała dotychczas i zupełnie różny od tych, których znała. Należał do rasy zwycięskiej. W Aissie żyło wciąż wspomnienie jej wielkiego nieszczęścia i w związku z tem Willems ukazał się jej otoczony urokiem potęgi i niebezpieczeństwa, urokiem zwalczonej, przezwyciężonej grozy, która się stała zabawką. Tamci zwycięscy mężowie mieli taki sam głęboki głos, patrzyli także na swych nieprzyjaciół twardemi niebieskiemi oczami. A ona sprawiła że te oczy patrzyły czule w jej twarz, że ten głos przemawiał do niej łagodnie! Zaprawdę był mężem. Nie mogła pojąć wszystkiego co mówił jej o swem życiu, ale z fragmentów, które rozumiała, ułożyła sobie opowieść o człowieku wielkim wśród swego plemienia, mężnym i nieszczęśliwym — nieposkromionym zbiegu marzącym o zemście na wrogach. Miał dla niej urok tego co nieznane i nieokreślone — nieprzewidziane i nagłe; urok stworzenia, które jest silne, niebezpieczne, żywe i ludzkie, skłonne się oddać w niewolę.
Była pewna że dojrzał do tego. Czuła to z niezawodną intuicją pierwotnej kobiety spotykającej się z naturalnym porywem. Widywali się dzień w dzień. Gdy stała w pewnem oddaleniu, przysłuchując się jego słowom i trzymając go w miejscu spojrzeniem, słabł jej nieokreślony strach wobec nowej zdobyczy i rozpływał się jak sen, a wzrastało poczucie owej pewności, wyraźne, i przekonywające, i widzialne dla oczu, jakby coś rzeczywistego w pełnym blasku słońca. Była to dla niej głęboka radość, wielka duma, słodycz prawie dotykalna, która zostawiała jakby smak miodu na ustach. Willems leżał wyciągnięty nieruchomo u jej stóp, gdyż wiedział z doświadczenia że najlżejszy ruch mógłby ją spłoszyć w owych pierwszych dniach znajomości. Leżał bardzo spokojnie; żar pragnienia drgał w jego głosie i błyszczał w oczach; ciało zastygło w martwocie. Patrzył na Aissę stojącą nad nim z głową pogrążoną w cieniu szerokich, wdzięcznych liści, które dotykały jej policzka; drobne grona bladozielonych orchidei spływały z pośród gałęzi, mieszając się z czarnemi włosami naokoło jej twarzy, jakby wszystkie rośliny uważały Aissę za swoją — za ożywiony, wspaniały kwiat przebujnego życia, co urodzone w mroku walczy bez wytchnienia, przedzierając się ku słońcu.
Podchodziła codzień trochę bliżej. Śledził jej wolne postępy — stopniowe oswajanie tej kobiety słowami miłości. A słowa te były jednostajną pieśnią pochwalną przesyconą pragnieniem, pieśnią co rozpoczęła się w dniu kiedy świat powstał i ogarnia go jak powietrze, a skończy się dopiero z kresem wszechrzeczy — gdy nie będzie już warg do śpiewania i uszu, które mogłyby słuchać. Willems mówił Aissie że jest piękna i upragniona, i wciąż to powtarzał na nowo, bo gdy jej to mówił, wypowiadał wszystko co w nim było — wyrażał jedyną swą myśl, jedyne uczucie. I śledził jak wyraz lękliwego zdziwienia i nieufności znika z jej twarzy dzień po dniu, jak oczy łagodnieją, jak uśmiech — niby wyczarowany rozkosznym snem — przebywa coraz dłużej na wargach; uśmiech rodzącej się tkliwości, w której czaił się poryw upajającego tryumfu.
Kiedy Aissa znalazła się w pobliżu, znikał cały świat dla tego bezczynnego człowieka prócz spojrzenia jej i uśmiechu. Nie było nic w przeszłości ani w przyszłości, a w chwili bieżącej był tylko promienny fakt jej istnienia. Lecz gdy odeszła, zapadał nagły mrok; Willems zostawał słaby i bezsilny, jakby ograbiony ze wszystkiego co było jego istotą. On, który przeszedł przez życie zaprzątnięty wyłącznie swoją karjerą, pogardliwie obojętny na wszelkie kobiece wpływy, pełen lekceważenia dla ludzi co poddali im się choćby w najlżejszej mierze; on, taki silny, wyższy od innych nawet w swych błędach, uświadomił sobie w końcu że ręka kobiety obdarła go z indywidualności. Gdzież jego pewność siebie i duma ze swych uzdolnień, jego wiara w szczęście, gniew po upadku, pragnienie aby odzyskać majątek i pewność że potrafi tego dokonać? Wszystko to przepadło. Przepadło całe jego męstwo, w sercu został tylko niepokój — w tem sercu, które stało się czemś godnem pogardy, które można było zmącić spojrzeniem lub uśmiechem, udręczyć słowem, ukoić obietnicą.
Gdy upragniony dzień wreszcie nadszedł, gdy Aissa opuściła się na trawę obok Willemsa i szybkim ruchem ujęła jego rękę, siadł nagle i spojrzał jak człowiek zbudzony przez huk domu walącego się na głowę. Cała jego krew, i wrażliwość, i życie skupiły się w tej ręce, zostawiając go bez sił, wstrząsanego zimnym dreszczem wśród nagłej, lepkiej omdlałości, rzekłbyś przeszytego śmiertelną kulą. Odrzucił brutalnie jej dłoń, jakby go sparzyła, i siedział bez ruchu z głową opuszczoną na piersi, wpatrzony w ziemię, chwytając oddech z trudem. Ten poryw lęku i pozornej odrazy nie przestraszył wcale Aissy. Twarz jej była uroczysta a oczy patrzyły na Willemsa z powagą. Dotknęła palcami jego włosów u skroni, musnęła pieszczotliwie policzek, pokręciła leciutko koniec długiego wąsa; a gdy siedział, drżąc od tych dotknięć, uciekła ze zdumiewającą chyżością wśród kaskady dźwięcznego śmiechu, wśród szelestu trawy i gałązek rozbujanych nad ścieżką, zostawiając za sobą tylko niknący szlak ruchu i dźwięku.
Willems dźwignął się powoli jak człowiek obarczony ciężarem i skierował się ku rzece. Rozkoszował się wspomnieniem swej trwogi i swego szczęścia, lecz raz po raz powtarzał sobie z powagą, że na tem musi się skończyć jego przygoda. Zepchnął czółno do wody i podniósł oczy na brzeg, wpatrując się weń długo, spokojnie, jakby po raz ostatni ogarniał wzrokiem miejsce czarownych wspomnień.
Szedł energicznym krokiem, z twarzą skupioną, ku domowi Almayera, niby człowiek co powziął przed chwilą ważne postanowienie. Rysy jego miały wyraz spokojny, surowy, ruchy były rozważne i powolne. Trzymał siebie mocno w garści. Bardzo mocno. Miał wyraźne złudzenie — prawie tak wyraźne jak rzeczywistość — że strzeże zwinnego więźnia. Siedział naprzeciw Almayera w czasie tego obiadu — który był ostatnim ich wspólnym posiłkiem — z twarzą zupełnie spokojną i wzrastającym ciągle strachem aby się sobie nie wymknąć. Niekiedy chwytał brzeg stołu i zaciskał mocno zęby w nagłym przypływie okrutnej rozpaczy, jak człowiek, który zsuwa się w przepaść po gładkiej, stromej pochyłości i usiłuje wbić palce w ustępującą powierzchnię, świadom że zbliża się bezradnie do nieuchronnej zagłady.
Nagle poczuł iż wszystkie jego muskuły odprężają się a wola załamuje. Coś jakby pękło mu w głowie, i tamto pragnienie, tamta myśl odpychana w ciągu wszystkich tych godzin, wdarła mu się do mózgu z żarem i hukiem wybuchu. On musi tę kobietę zobaczyć. Natychmiast! Pojedzie zaraz! Dziś wieczór! Ogarnął go wściekły żal za każdą straconą godziną, każdą mijającą chwilą. Nie było już mowy o oporze. Ale, przejęty instynktownym lękiem przed nieodwołalnem, pragnął z fałszem wrodzonym ludzkiemu sercu zostawić sobie możliwość powrotu. Nie wydalał się nigdy w ciągu nocy. Co Almayer wie o nim? Co sobie pomyśli? Lepiej poprosić o strzelbę. Księżycowa noc... polowanie... Pretekst zupełnie możliwy. Willems skłamie przed Almayerem. Cóż to szkodzi! Kłamał przed sobą każdej chwili. Dlaczego? Z powodu kobiety. I to takiej...
Z odpowiedzi Almayera przekonał się że kłamstwo było zbyteczne. Ludzie dowiadują się o wszystkiem, nawet i tutaj. A niech tam. Obchodzą go tylko stracone sekundy. A gdyby nagle umarł? Gdyby umarł, nie widząc jej przedtem. Nie mogąc...
Gdy popędzał wiosłem czółno płynące ukośnie wśród silnego prądu i gdy śmiech Almayera zabrzmiał mu w uszach, usiłował wmówić w siebie że każdej chwili będzie mógł wrócić. Poprostu pojedzie tylko i spojrzy na miejsce gdzie się spotykali, na drzewo pod którem leżeli kiedy go wzięła za rękę, na trawę gdzie siedziała u jego boku. Tylko pojedzie tam, a potem wróci, nic więcej; ale gdy czółno dotknęło brzegu, wyskoczył, zapominając o lince; czółno tkwiło przez chwilę wśród krzaków, poczem wysunęło się i znikło mu z oczu, nim zdołał się rzucić do wody aby je przymocować. Z początku był jak rażony piorunem. Nie mógł już teraz wrócić, chybaby się udał do podwładnych radży z prośbą o łódź i wioślarzy — a droga do kampongu Patalola prowadziła obok chaty Aissy!
Wszedł na ścieżkę, ociągając się, z rozgorzałemi oczami, jak człowiek który goni za widmem, a gdy znalazł się w miejscu, gdzie poczynała się wąska drożynka prowadząca do polanki Omara, przystanął z wyrazem twarzy bacznym i wytężonym, jakby nasłuchiwał odległego głosu — głosu swego przeznaczenia. Był to głos niewyraźny lecz pełen głębokiej treści; gdy Willems go usłyszał, coś w jego piersi rozdarło się i poszarpało. Splótł palce; trzasnęły mu stawy u rąk i ramion. Na czoło wystąpił pot drobnemi perlistemi kroplami. Rozejrzał się nieprzytomnie. Nad głuchym mrokiem leśnego podszycia wznosiły się szczyty drzew o wysokich gałęziach i liściach rysujących się czarno na bladem niebie — niby fragmenty nocy płynące na księżycowym blasku. Pod nogami ciepła para wznosiła się z nagrzanej ziemi. Dokoła była głęboka cisza.
Willems rozejrzał się za ratunkiem. Ta cisza, ten bezruch wydały mu się chłodną naganą, ostrą odmową, okrutną obojętnością. Wokół niego czyhało niebezpieczeństwo, a w samym sobie oparcia nie znajdował; był tam tylko obraz tej kobiety. Nagle przyszła na niego chwila jasnowidzenia — okrutnego jasnowidzenia, które zstępuje raz w życiu na najbardziej ograniczonego człowieka. Odkrył w sobie dziwną słabość, brak logiki, ślepotę właściwą wszystkim naszym porywom. Zdawało mu się że widzi co się w nim dzieje, i zgroza przejęła go na ten dziwny widok. On, człowiek biały! Człowiek ambitny, praktyczny, którego największą winą był dotąd pewien brak rozsądku i zbyt wielkie zaufanie do prawości swych bliźnich. Tamta kobieta jest ładną dzikuską, i... Usiłował w siebie wmówić że to rzecz bez znaczenia. Bez znaczenia! Daremne były jego wysiłki. Wspólnik Hudiga był już pogrzebany; a teraz narzuciło się Willemsowi bezlitosne uczucie że on, ten zdolny Willems, przepada także. Odebrały mu odwagę nowe wrażenia — których przedtem nie doświadczał nigdy w najlżejszym stopniu, któremi gardził ze swej bezpiecznej pozycji człowieka cywilizowanego. Rozczarował się do siebie. Zdawało mu się, że oddaje jakiemuś dzikiemu stworzeniu nieskalaną czystość swego życia, swej rasy, swej cywilizacji. Nie uświadamiał sobie tego wszystkiego, tylko miał wrażenie iż się zagubił wśród rzeczy nieokreślonych, które były okropne i niebezpieczne. Usiłował walczyć, choć był przekonany o swej porażce — stracił grunt pod nogami — zapadł z powrotem w ciemność. Poddał się ze słabym okrzykiem, wyrzucając w górę ramiona, jak się poddaje wyczerpany pływak: bo nasiąknięty wodą statek zapadł mu się pod nogami; bo noc jest ciemna a brzeg daleki; — bo śmierć jest lepsza od walki.
Blask i żar spadły na osadę, polanki i rzekę, jakby rzucone gniewną ręką. Ziemia spoczęła niema, cicha, wspaniała pod lawiną palących promieni, które zniszczyły wszelki ruch i wszelkie dźwięki, pochłonęły wszystek cień, zdusiły każde tchnienie. Żadna żyjąca istota nie śmiała się przeciwstawić pogodzie tego nieba bez chmurki, zbuntować się przeciw uciskowi olśniewającego, srogiego słońca. Siła i stanowczość, ciało i duch były jednakowo bezradne i usiłowały się skryć przed potopem ognia płynącego z niebios. Tylko kapryśni tyrani kwiatów — delikatne motyle, nieustraszone dzieci słońca, fruwały śmiało przez otwartą przestrzeń, a roje ich drobniuchnych cieni muskały omdlewające kwiaty, sunęły lekko po przywiędłej trawie lub przebiegały suchą, spękaną ziemię. Wszystkie głosy umilkły w to parne południe prócz słabego szmeru rzeki, która śpieszyła naprzód wśród kotłujących się wirów; roziskrzone jej fale ścigały się nawzajem w radosnym biegu ku opiekuńczym głębiom, ku chłodnemu schronieniu morza.
Almayer wyprawił robotników na południowy odpoczynek i przebiegł szybko przez podwórze z malutką córeczką na ramieniu, zdążając ku zacienionej werandzie. Położył zaspane dziecko na wielkim bujającym fotelu, na poduszce wyciągniętej z własnego hamaka i stał przez chwilę, przyglądając się małej z czułością i zadumą. Zmęczona, zgrzana Nina poruszyła się niespokojnie, westchnęła i spojrzała na ojca wzrokiem zamglonym przez senne znużenie. Almayer podniósł z ziemi połamany wachlarz z palmowego liścia i zwolna zaczął nim chłodzić zaczerwienioną twarzyczkę. Powieki małej zatrzepotały; Almayer się uśmiechnął. Przelotny uśmiech rozjaśnił w odpowiedzi ociężałe oczy Niny, załamał się dołkiem w delikatnym policzku; powieki jej nagle opadły, odetchnęła głęboko przez rozchylone usta i zasnęła nim jeszcze uśmiech zdołał zniknąć z twarzyczki.
Almayer odszedł pocichu, wziął jeden z drewnianych foteli, i umieściwszy go tuż przy balustradzie werandy, siadł z westchnieniem ulgi. Oparł się łokciami o balustradę i złożył brodę na splecionych rękach, patrząc z roztargnieniem na Pantai, na pląsanie słońca po sunącej wodzie. Las u przeciwległego brzegu zmniejszał się stopniowo, jakby pogrążając się w rzece; kontury zafalowały, zmąciły się i rozpłynęły w powietrzu. Przed oczami Almayera była już tylko przestrzeń rozkołysanego błękitu — wielkie, puste niebo ciemniejące niekiedy... Gdzie się podziało słońce?... Czuł się ukojony i szczęśliwy, jakby łagodna, niewidzialna dłoń zdjęła z jego duszy brzemię ciała. Potem wydało mu się że płynie w chłodną jasność, gdzie nie istnieją takie rzeczy jak pamięć i ból. Co za rozkosz. Oczy zamknęły mu się, otworzyły, znowu zamknęły.
— Almayer!
Drgnął całem ciałem i wyprostował się na fotelu, chwyciwszy oburącz za poręcz; mrugał idjotycznie oczami.
— Co to? Co takiego? — wymruczał, rozglądając się niepewnie.
— Tu jestem! tutaj, na dole.
Almayer uniósł się z krzesła, spojrzał ponad balustradą wdół werandy i siadł z powrotem, gwizdnąwszy cicho ze zdziwienia.
— Duch, słowo daję! — wykrzyknął cicho pod nosem.
— Czy pan mnie wysłucha? — ciągnął ochrypły głos z dziedzińca. — Czy mogę przyjść tam na górę?
Almayer wstał i oparł się o balustradę.
— Niech mi się pan nie waży — odrzekł głosem stłumionym lecz wyraźnym. — Niech się pan nie waży! Dziecko tu śpi. A ja nie chcę pana słuchać, ani z panem mówić.
— Pan musi mnie wysłuchać! Chodzi o coś ważnego.
— Z pewnością nie dla mnie.
— Owszem. Dla pana. Coś bardzo ważnego.
— Zawsze był pan blagierem — rzekł pobłażliwie Almayer po krótkiem milczeniu. — Zawsze. Pamiętam to z dawnych czasów. Niektórzy twierdzili, że niema równego panu spryciarza — ale mnie pan nigdy nie nabrał — tak na całego. Nigdy nie wierzyłem w pana naprawdę, panie Willems.
— Uznaję pańską wyższą inteligencję — odparł Willems tonem niecierpliwej pogardy. — Będzie to jeszcze jeden jej dowód, jeśli pan mnie wysłucha. Jeśli nie, będzie pan tego żałował.
— Jakiż pan śmieszny! — rzekł Almayer drwiąco. — No niech tam. Może pan tu przyjść, tylko proszę nie hałasować. Jeszcze tam pana szlag trafi w słońcu i umrze pan pod moim progiem. Nie chcę tu żadnej tragedji. No, proszę!
Nim skończył mówić, głowa Willemsa ukazała się nad poziomem podłogi, potem wynurzyły się stopniowo jego barki i stanął wreszcie przed Almayerem — cudaczny upiór tego, który był dawniej zaufanym urzędnikiem najbogatszego kupca na wyspach. Miał na sobie brudną, podartą kurtkę, a poniżej pasa zniszczony i wypłowiały sarong. Zerwał kapelusz, odkrywając długie, poplątane włosy, przyklejone w kosmykach do spoconego czoła i zwisające na oczy, które połyskiwały głęboko w orbitach niby ostatnie iskry wśród czarnych żużli wypalonego ogniska. Niechlujna broda wyrastała z jam ogorzałych policzków. Ręka, którą wyciągnął do Almayera, trzęsła się wyraźnie. Kąty ust — niegdyś stanowczych — opadły, zdradzając udrękę ducha i fizyczne wyczerpanie. Był boso. Almayer przyglądał mu się długo ze spokojem.
— No więc? — rzekł w końcu, nie ujmując wyciągniętej ręki, która opadła zwolna do boku Willemsa.
— Przyszedłem — zaczął Willems.
— Widzę to — przerwał Almayer. — Mógł mi pan tej przyjemności oszczędzić, nicbym na tem nie stracił. Nie było pana sześć tygodni, jeśli się nie mylę. Radziłem sobie bez pana bardzo dobrze — a teraz, kiedy się pan znalazł, niezbyt pięknie pan wygląda.
— Niechże mi pan da mówić! — zawołał Willems.
— Proszę tak nie krzyczeć. Czy pan myśli że jest pan w lesie u swoich... swoich przyjaciół? Tu jest dom człowieka cywilizowanego. Białego człowieka. Zrozumiano?
— Przyszedłem — zaczął znów Willems — przyszedłem ze względu na pana i na siebie.
— Wygląda pan, jakby pan przyszedł dobrze się najeść — rąbnął nieposkromiony Almayer; Willems machnął ręką ze zniechęceniem. — Widać pana tam głodzą — podkpiwał Almayer w dalszym ciągu — ci, jakże ich tam, nowi pana krewni. Ten stary ślepy łotr musi być uszczęśliwiony z pańskiego towarzystwa. Pan wie, on był największym wodzem i mordercą na tych morzach. No, jakże tam, pewno się sobie zwierzacie? Niechże mi pan powie, czy pan zabił kogoś w Makassarze, czy pan tylko coś skradł?
— To nieprawda! — zawołał Willems porywczo. — Ja tylko pożyczyłem... Oni wszyscy kłamią! Ja...
— Sz–sz–sz! — syknął ostrzegawczo Almayer, rzucając wzrokiem na śpiące dziecko. — A więc pan ukradł — ciągnął z tłumionem rozradowaniem. — Ja też myślałem że tam było coś w tym rodzaju. — A teraz pan tutaj znów kradnie.
Po raz pierwszy Willems podniósł wzrok na Almayera.
— Och, mnie pan nie okradł. Nic mi nie brakuje — powiedział Almayer z drwiącym pośpiechem. — Ale ta dziewczyna! No jakże, pan ją przecież ukradł. Nie zapłacił pan temu staremu. Teraz on już nic za nią nie weźmie.
— Dość tego!
W głosie Willemsa zabrzmiało coś, co sprawiło, że Almayer zamilkł. Spojrzał uważnie na człowieka stojącego przed sobą i mimowoli poczuł się wstrząśnięty jego widokiem.
— Panie Almayer — powiedział Willems — niech pan mnie wysłucha. Wysłucha mnie pan, jeśli w panu jest coś ludzkiego. Cierpię strasznie — i to przez pana.
Almayer podniósł brwi.
— No, no! Jakim sposobem? Pan ma chyba źle w głowie — dodał niedbale.
— Ach! pan nie wie — szepnął Willems. — Ona uciekła. Uciekła — powtórzył ze łzami w głosie — uciekła przed dwoma dniami.
— Nie! — wykrzyknął zdumiony Almayer. — Uciekła? Jeszcze o tem nie słyszałem. — Wybuchnął tłumionym śmiechem. — To pyszne! Miała pana już dość? Wie pan, to nie jest dla pana pochlebne, mój wybitny rodaku.
Willems, jakby go nie słysząc, oparł się o jeden ze słupów podpierających dach i patrzył na rzekę.
— Z początku — szepnął w rozmarzeniu — było mi jak w raju... albo w piekle; sam nie wiem. Odkąd odeszła, wiem co mrok, co potępienie. Wiem co czuje człowiek, którego rozrywają na sztuki. Ja właśnie to czuję.
— Może pan wrócić i znów u mnie zamieszkać — rzekł chłodno Almayer. — Właściwie mówiąc, to Lingard — którego nazywam ojcem i szanuję jak ojca — zostawił pana pod moją opieką. Spodobało się panu odejść. W porządku. Teraz chce pan wrócić. Niech i tak będzie. Nie jestem pana przyjacielem. Robię to dla kapitana Lingarda.
— Wrócić — powtórzył Willems namiętnie. — Wrócić do pana i opuścić ją? Czy pan myśli że oszalałem? Bez niej! Człowieku! chyba nie masz krwi w żyłach! Wiedzieć że ona porusza się, żyje, oddycha, i nie widzieć jej! Zazdroszczę wiatrowi co ją owiewa, powietrzu którem oddycha, ziemi która czuje pieszczotę jej stóp, słońcu co teraz na nią patrzy, podczas gdy ja... Nie widziałem jej przez dwa dni — dwa dni.
Głębia jego uczuć poruszyła trochę Almayera, ale udał, że ziewa.
— Pan mnie nudzi — mruknął. — Dlaczego pan za nią nie pójdzie, zamiast mnie nachodzić?
— To prawda, dlaczego?
— Pan nie wie gdzie ona jest? Nie może być bardzo daleko. Żaden statek krajowców nie opuścił rzeki w ciągu ostatnich paru tygodni.
— Tak! ona jest niedaleko i nawet powiem panu gdzie. Jest w kampongu Lakamby.
Willems wpatrzył się z natężeniem w twarz Almayera.
— Fiu! — gwizdnął Almayer. — A Patalolo wcale mi o tem nie doniósł. Dziwna rzecz — mówił w zamyśleniu. — Czy pan się boi tej bandy? — dodał po krótkiej chwili.
— Czy ja się boję!
— A więc ze względu na swoją godność wstrzymuje się pan od pójścia za nią, szlachetny kolego? — spytał Almayer z drwiącą troskliwością. — Jakie to wzniosłe!
Zapadło krótkie milczenie, poczem Willems rzekł spokojnie:
— Dureń z pana. Z przyjemnościąbym pana kopnął.
— Niema strachu — odrzekł Almayer niedbale — za słaby pan na to. Wygląda pan na zagłodzonego.
— Nie jadłem chyba przez ostatnie dwa dni; a może i dłużej — nie pamiętam. To wszystko jedno. Pełen jestem gorejącego żaru — rzekł Willems posępnie. — Niech pan patrzy! — i obnażył ramię pokryte świeżemi bliznami. — Gryzłem sam siebie, żeby z bólu zapomnieć o ogniu co pali mnie tu. — Uderzył się gwałtownie pięścią w pierś, zatoczył się pod tem uderzeniem, padł na krzesło stojące wpobliżu i zamknął powoli oczy.
— Wstrętna komedja — rzekł wyniośle Almayer. — Co też ojciec mógł w panu widzieć? Tyleś pan wart co kupa śmieci.
— I to pan tak mówi! Pan, który sprzedał duszę za kilka guldenów — mruknął Willems ze znużeniem, nie otwierając oczu.
— Ładne kilka — odparował machinalnie Almayer i na chwilę umilkł zmieszany. Lecz prędko ochłonął i mówił dalej: — Ale pan — pan sprzedał swoją duszę za nic; rzucił ją pan do stóp nędznej dzikuski, która zrobiła już z pana pomiotło, i wkrótce zabije pana tak czy inaczej, przez swą miłość albo nienawiść. Mówił pan przed chwilą o guldenach. Pewnie pan myślał o pieniądzach Lingarda. Otóż cokolwiek sprzedałem i za jakąkolwiek cenę, ani myślę pozwolić aby pan — właśnie pan — popsuł moją tranzakcję. Czuję się jednak dość bezpieczny. A ojciec, a kapitan Lingard brzydziłby się pana dotknąć, nie dotknąłby pana nawet szczypcami!
Mówił podniecony jednym tchem; nagle zamilkł i wlepił oczy w Willemsa, dysząc przez nos w przypływie mściwej złości. Willems patrzył na niego chwilę spokojnie i wstał.
— Panie Almayer — rzekł stanowczo — chcę być kupcem w tej osadzie.
Almayer wzruszył ramionami.
— Tak. A pan mi to urządzi. Potrzebuję domu i towarów — może trochę pieniędzy.
— I czego więcej? Może tej marynarki? — Almayer rozpiął kurtkę — albo mojego domu? albo moich butów?
— To przecież naturalne — ciągnął Willems, nie zwracając żadnej uwagi na Almayera — to naturalne że ona liczy na korzyści, które... a potem mógłbym zamknąć tego starego łotra, a potem...
Urwał; twarz rozjaśniła mu się łagodnem światłem marzącego uniesienia, wzniósł oczy ku niebu. Jego chudość i nędzny wygląd nadawały mu pozór pustelnika ascety, nagrodzonego wspaniałą, olśniewającą wizją za wyrzeczenie się świata. Szeptał dalej namiętnie:
— A potem będę ją miał tylko dla siebie, odciętą od jej otoczenia — tylko dla siebie — tylko pod swoim wpływem — żeby ją urabiać — kształtować — wielbić — ugłaskać... O rozkoszy! A potem — potem — wyjedziemy gdzieś daleko, gdzieby nie znała nikogo, gdzie byłbym dla niej całym światem — całym światem!
Nagle twarz mu się zmieniła. Oczy błądziły przez chwilę i naraz stały się spokojne.
— Zwróciłbym panu naturalnie wszystko co do centa — powiedział rzeczowym tonem, który miał coś z jego dawnej wiary w siebie. — Co do centa. — Nie chcę przeszkadzać panu w interesach. Wyszukam sobie drobnych handlarzy z pośród krajowców. Mam różne pomysły — ale dość o tem narazie. A kapitan Lingard zgodzi się na to, jestem pewien. Przecież to właściwie pożyczka i miałby mię pan pod ręką. Żadne ryzyko dla pana.
— Aha! Kapitan Lingard zgodziłby się! zgodziłby się...
Almayerowi zabrakło tchu. Ogarnęła go wściekłość na myśl, że Lingard mógłby Willemsowi dopomóc. Zrobił się fjoletowy. Bełkotał jakieś obelgi. Willems patrzył nań chłodno.
— Zapewniam pana — rzekł spokojnie — że domagam się tego na podstawie zupełnie realnej.
— Bezczelny zuchwalec!
— Niech mi pan wierzy, położenie pana tutaj nie jest takie bezpieczne jak pan myśli. Nieuczciwy rywal zniszczyłby pana handel w przeciągu roku. Toby była ruina. A długa nieobecność Lingarda dodaje pewnym ludziom odwagi. Wie pan, słyszałem ostatnio moc różnych rzeczy. Proponowano mi, abym... Pan tu jest bardzo osamotniony. Nawet Patalolo...
— Do licha z Patalolem! Ja tu jestem panem.
— Ale czy pan nie widzi...
— Tak, widzę. Widzę tajemniczego osła — przerwał gwałtownie Almayer. — Co znaczą te ukryte groźby? Czy pan sobie wyobraża że ja nic nie wiem? Knują tu już od lat — i jakoś nic się nie stało. Arabowie myszkują oddawna przy ujściu rzeki, a jednak jestem tu wciąż jedynym kupcem — i panem. Czy pan przyszedł wypowiedzieć mi wojnę? W takim razie niech pan mówi tylko za siebie, bo ja znam wszystkich innych swych wrogów. Powinienem dać panu w łeb. Szkoda na pana prochu i kuli. Powinno się zabić pana kijem — jak węża.
Głos Almayera obudził dziewczynkę, która siadła na poduszce z przenikliwym krzykiem. Almayer podbiegł do fotela, chwycił dziecko na ręce, wrócił z rozpędem, potknął się o kapelusz Willemsa leżący na podłodze i wściekłem kopnięciem zrzucił ten kapelusz ze schodów.
— Wynosić mi się! — wrzasnął.
Willems usiłował coś powiedzieć, lecz Almayer go zakrzyczał.
— Precz! Precz! Precz! Czy pan nie widzi, dziecko się ciebie przelękło, ty strachu na wróble! Nie bój się, nie bój się, kochanie — mówił, uspokajając córeczkę, podczas gdy Willems schodził zwolna ze schodów werandy. — Cicho, nie płacz. Patrz! Zły człowiek odchodzi. Patrz! Boi się tatusia. Niegrzeczny, zły człowiek. Nie wróci już nigdy. Będzie mieszkał w lesie i nie zbliży się więcej do mojej córeczki. A gdyby przyszedł, tatuś go zabije — o tak! — Uderzył pięścią w balustradę, aby pokazać jak zabije Willemsa; posadził sobie uspokojone dziecko na ramieniu i objął je, wskazując oddalającego się gościa.
— Patrz jak on ucieka, córuchno — rzekł przymilnie. — Prawda jaki zabawny? Krzyknij na niego „świnia“, córuchno. Krzyknij.
Poważna twarzyczka Niny rozpłynęła się w dołkach. Pod długiemi rzęsami, błyszczącemi od świeżych łez, wielkie oczy zaiskrzyły się wesołością. Dziewczynka chwyciła się mocno jedną rączką włosów Almayera, a drugą zamachała radośnie, wołając ze wszystkich sił czystym głosikiem, miękkim i wyraźnym jak szczebiot ptaka:
— Świnia! Świnia! Świnia!
Pod rozpłomienionym błękitem przebiegło westchnienie, śpiące morze zadrżało, powiał chłodny dech, jakby otwarły się drzwi od zamarzłych przestworów świata, i z trzepotem liści, z rozbujaniem konarów, ze drżeniem wątłych gałązek morska bryza uderzyła o brzeg, pobiegła w górę rzeki, omiotła jej szerokie zakręty i wędrowała dalej wśród łagodnego szmeru ciemniejącej wody, wśród szeptu gałęzi i szumu listowia zbudzonych lasów. Dmuchnęła w kampongu Lakamby na ciemną czerwień gasnącego żaru, który zbladł i zajaśniał; pod jej dotknięciem wątłe, prostopadłe spirale dymu, snujące się nad każdym rozżarzonym stosem, drgnęły, zakołysały się i spłynęły wdół, wirując; półmrok pod kępami cienistych drzew wypełniła aromatyczna woń palących się polan.
Obudzili się ludzie, drzemiący w cieniu podczas gorących godzin popołudnia, ciszę wielkiego dziedzińca zmąciły niepewne szepty sennych jeszcze głosów, pokaszliwania i ziewnięcia; gdzieniegdzie rozległ się wybuch śmiechu, głośny okrzyk, jakieś imię lub żart rzucony łagodnym, przeciągłym głosem. Ludzie zasiedli w kucki małemi grupkami wkoło niewielkich ognisk i jednostajny, przyciszony chór rozmów wypełnił objęty ogrodzeniem dziedziniec — rozmów bez końca, barbarzyńskich, spokojnych, o monotonnym rytmie miękkich zgłosek, o śpiewnych tonach; chór rozpraw prowadzonych przez leśnych i morskich ludzi, którzy gotowi są rozmawiać przez większą część dnia i całą noc; którzy nigdy nie wyczerpują przedmiotu i rzekłbyś nie są zdolni doprowadzić jakiś wątek do końca; dla których rozmowa ta jest poezją, i malarstwem, i muzyką, wszelką sztuką i wszelką historją — jedynym ich talentem, jedyną wyższością, jedyną rozrywką. Rozmowa przy wojennych ogniskach o męstwie i przebiegłości, o dziwnych wypadkach i dalekich krajach, o dniu wczorajszym i o jutrze. Rozmowa o umarłych i o żyjących — o tych którzy walczyli, i o tych którzy kochali.
Lakamba wyszedł na taras przed swym domem — spocony, zaspany, markotny — i zasiadł w drewnianym fotelu, w cieniu wystającego okapu. Przez ciemny otwór drzwi dochodził do uszu Lakamby cichy szczebiot jego kobiet pracujących przy warsztatach, na których tkały dla swego władcy kraciaste sarongi. Z prawej i z lewej strony Lakamby, na elastycznej bambusowej podłodze spali na matach ci z jego popleczników, którym wysokie urodzenie, wieloletnie oddanie czy też wierna służba dały przywilej zamieszkiwania w domu wodza; spali lub dopiero co się ocknęli i siedli, przecierając oczy, mniej senni zaś, zdobywszy się na energję, nakreślili czerwoną gliną szachownicę na cienkiej macie, a teraz obmyślali w milczeniu swe posunięcia. Gracze leżeli na brzuchu z głową wspartą o dłoń; pogrążeni w grze, ruszali leniwie zadartemi stopami, a nad nimi tkwili gdzieniegdzie widzowie, spoglądający w dół z beznamiętnem lecz głębokiem zaciekawieniem. U brzegu tarasu skórzane sandały na wysokich korkach ustawione były starannie równym szeregiem; o prymitywną drewnianą poręcz wspierały się cienkie drzewca włóczni należących do dworzan, a szerokie ostrza z ciemnej stali robiły wrażenie bardzo czarnych w coraz czerwieńszem świetle bliskiego zachodu.
Chłopiec mniej więcej czternastoletni, osobisty służący Lakamby, przykucnął u stóp pana i podał mu srebrne pudełko siri. Lakamba wziął je powoli, otworzył, oddarł kawałek zielonego liścia, na którym położył szczyptę wapna, odrobinę gambiru, malutką cząstkę orzecha areki i zwinął to wszystko zręcznym ruchem. Zatrzymał się z kęskiem w ręku, zdawało się że mu czegoś brakuje; rozejrzał się, obracając zwolna głowę jakby miał sztywny kark, i wykrzyknął opryskliwym basem:
— Babalaczi!
Gracze spojrzeli szybko w górę i natychmiast spuścili oczy. Ci, co stali bliżej, poruszyli się niespokojnie, jakby ukłóci dźwiękiem tego głosu. Człowiek stojący tuż przy Lakambie powtórzył po chwili jego wołanie, wychyliwszy się przez poręcz ku dziedzińcowi. Ludzie u ognisk podnieśli głowy jednocześnie i rytmiczny, śpiewny okrzyk rozległ się po dziedzińcu. Ucichło stukanie drewnianych tłuków, w których łuskano ryż na wieczerzę, a imię Babalacziego podjęły znów przenikliwe głosy kobiece o różnych tonach. W oddali ktoś coś zawołał, inny głos powtórzył to bliżej; powstał krótki hałas i zamarł jak nożem uciął. Człowiek, co pierwszy powtórzył okrzyk Lakamby, zwrócił się do niego i rzekł leniwie:
— On jest u ślepego Omara.
Wargi Lakamby drgnęły bezgłośnie. Malaj, który się przed chwilą odezwał, pogrążył się znowu w partji rozgrywającej się u jego stóp, a wódz — jakby zapomniał już co było przed chwilą — siedział z nieporuszoną twarzą wśród swoich dworzan; rozparty w fotelu, z rękoma na poręczach, rozstawiwszy kolana, mrugał wielkiemi oczami nabiegłemi krwią, rzekłbyś olśniony wzniosłą próżnią swych myśli.
Babalaczi wybrał się do starego Omara późno popołudniu. Był tak pochłonięty ostrożnem obchodzeniem się z wrażliwością starego korsarza i zręcznem wygrywaniem gwałtownych popędów Aissy, że nie mógł się zająć żadną inną sprawą, ani spełniać codziennych swych obowiązków względem szefa i protektora; nie mógł nawet spać w ciągu trzech ostatnich nocy, co stwierdzała raz po raz jego żona, dar Lakamby, rozwodząc się nad tem krzykliwie i robiąc mężowi wymówki. Gdy opuścił swą bambusową chatę — stojącą wśród innych domków w kampongu władcy — serce uciskał mu niepokój oraz wątpliwość, czy uknuta przez niego intryga się uda. Szedł powoli i jak zwykle wydawał się obojętny na wszystko, niby to nie zdając sobie sprawy, że wiele sennych oczu śledzi go ze wszystkich stron, sunącego ku małej furtce po przeciwległej stronie dziedzińca. Owa furtka prowadziła do oddzielnej ogrodzonej przestrzeni, gdzie stał dość duży dom z desek, przygotowany przez Lakambę na przyjęcie Omara i Aissy. Był to budynek lepszy od innych i Lakamba przeznaczył go na mieszkanie dla swego głównego doradcy, którego uzdolnienia zasługiwały jego zdaniem na ów zaszczyt.
Lecz kiedy Babalaczi ujawnił swój plan podczas narady na opuszczonej polance, zgodzili się obaj, że nowy dom powinien być najpierw użyty na schronienie dla Omara i Aissy, gdy się ich namówi aby opuścili posiadłość radży, albo gdy się ich stamtąd porwie — co się mogło przydarzyć. Babalaczi nie miał nic przeciwko temu aby odłożyć swą przeprowadzkę do honorowej rezydencji, ponieważ sprzyjało to pod wielu względami spokojnemu wykonaniu jego zamierzeń. Dom ów był dosyć odosobniony; miał własne ogrodzenie, które łączyło się z prywatnym dziedzińcem Lakamby, leżącym za jego rezydencją — dziedzińcem wydzielonym dla żeńskiego dworu wodza. Jedyny dostęp do rzeki prowadził przez wielki frontowy dziedziniec zawsze pełen zbrojnych ludzi i bacznych oczu. Za grupą budynków ciągnęły się gładkie ryżowe polanki, które zkolei były objęte murem nietkniętych lasów o podszyciu tak gęstem i pogmatwanem, że tylko kula, i to wystrzelona dość blisko, mogła przeniknąć tam na pewną odległość.
Babalaczi przesunął się spokojnie przez małą furtkę, zamknął ją i przymocował starannie wiązadłami z rattanu. Przed domem duży kwadrat gruntu ubity był na twardo do gładkości asfaltu. Wielkie drzewo o konarach podpartych słupami, olbrzym zostawiony umyślnie przy karczowaniu, okrywał całą wolną przestrzeń olbrzymim baldachimem sękatych gałęzi i gęstego, ciemnego listowia. Na prawo, w pewnem oddaleniu od dużego domu, stał mały szałas z trzciny pokryty matami, zbudowany umyślnie dla wygody Omara, któremu wskutek ślepoty i kalectwa trudno było wstąpić na stromą kładkę prowadzącą do solidniejszej siedziby. Dom miał taras i był osadzony na niskich słupach. Tuż obok wielkiego drzewa, naprzeciw drzwi od szałasu, ognisko domowe jaśniało garścią żaru pośród szerokiego koła białych popiołów. Stara kobieta, uboga krewna którejś z żon Lakamby, przeznaczona do pomagania Aissie, siedziała w kucki przy ogniu; podniosła kaprawe oczy i spojrzała obojętnie na Babalacziego sunącego szybko przez dziedziniec.
Babalaczi objął całe ogrodzenie bystrem spojrzeniem jedynego oka i wymruczał jakieś pytanie, nie patrząc na staruszkę. Kobieta, milcząc, wyciągnęła ku szałasowi drżące, wychudłe ramię. Babalaczi podszedł kilka kroków w tę stronę, lecz zatrzymał się w słońcu przed drzwiami.
— O! Tuanie Omarze, Omarze besar! To ja — Babalaczi!
Wewnątrz dał się słyszeć słaby jęk, atak kaszlu i niewyraźny szept, wystękany przerywanym głosem, niby nieokreślona skarga. Zachęcony widać temi oznakami posępnego życia, Babalaczi wszedł do szałasu i po jakimś czasie ukazał się z powrotem, prowadząc z pieczołowitością niewidomego Omara, który kroczył za nim, wsparty obiema rękami o ramiona przewodnika. Pod drzewem stał prosty stołek; Babalaczi skierował się tam ze swym starym wodzem; ślepiec usiadł z westchnieniem ulgi i oparł się ciężko o chropowaty pień. Promienie zachodzącego słońca przebiły rozpostarte gałęzie, padając na biało odzianą postać siedzącą sztywno, dostojnie, z głową wtył przechyloną, na szczupłe ręce poruszające się z niepokojem, na obojętną twarz o powiekach zakrywających oślepione oczy. Była to twarz zastygła w bezruchu, niby gipsowy odlew pożółkły od starości.
— Czy słońce prędko już zajdzie? — spytał Omar tępym głosem.
— Bardzo prędko — odrzekł Babalaczi.
— Gdzie ja jestem? Dlaczego zabrano mię z miejsca, które znałem i gdzie mogłem się poruszać bez lęku — ja, człowiek niewidomy. Ślepota jest jak czarna noc dla tych co widzą. Słońce już blisko zachodu, a ja od rana nie słyszałem odgłosu jej kroków! Dwa razy obca ręka podała mi dziś pożywienie. Dlaczego? Dlaczego? Gdzie ona jest?
— Jest blisko — powiedział Babalaczi.
— A on? — spytał Omar z nagłą zapalczywością, zniżając głos. — Gdzie on jest? Niema go tutaj. Niema! — Obrócił powoli głowę w prawo i w lewo, jakby się chciał rozejrzeć.
— Nie, niema go tutaj — rzekł Babalaczi uspokajająco. Po chwili dodał bardzo cicho: — Ale niedługo powróci.
— Powróci! O przebiegły mężu! Czy powróci? Przekląłem go po trzykroć! — wykrzyknął porywczo Omar słabym głosem.
— On jest napewno przeklęty — rzekł pojednawczo Babalaczi — a jednak zjawi się tu niedługo — wiem o tem!
— Jesteś przebiegły i zdradliwy. Uczyniłem cię wielkim. Byłeś pyłem pod memi stopami — mniej niż pyłem — rzekł Omar głosem drżącym lecz energicznym.
— Walczyłem u twego boku wiele razy — rzekł spokojnie Babalaczi.
— Dlaczego on przybył? — ciągnął Omar. — Czy to ty go przysłałeś? Dlaczego przybył aby pokalać powietrze, którem oddycham, aby szydzić z mego losu, aby zatruć jej duszę i skraść jej ciało. Serce jej stało się dla mnie twarde. Twarde, i bezlitosne, i podstępne jak skały, które wydzierają okrętowi życie, tkwiąc pod gładką powierzchnią morza. — Odetchnął głęboko, pasując się z gniewem i nagle się załamał. — Bywałem głodny — ciągnął ze szlochem w głosie — bywałem często bardzo głodny — i zaniedbany — i zziębnięty — a koło mnie nie było nikogo. Zapomniała o mnie — a moi synowie pomarli, a tamten człowiek jest niewierny i jest psem. Dlaczego tu przyszedł? Czy to ty pokazałeś mu drogę?
— Sam znalazł drogę, o wodzu mężnych — rzekł smutno Babalaczi. — A ja odkryłem drogę prowadzącą do zagłady białych i do naszej wielkości. Jeśli to jest droga właściwa, nigdy już więcej głodu cierpieć nie będziesz. Pokój zstąpi na nas, i chwała, i bogactwa.
— A ja jutro umrę — mruknął gorzko Omar.
— Któż to wie? Te rzeczy są zapisane od początku świata — szepnął Babalaczi w zadumie.
— Nie pozwól mu wrócić — wykrzyknął Omar.
— On także nie może ujść swemu losowi — ciągnął Babalaczi. — On wróci, a potęga mężów, których zawsze nienawidziliśmy, ty i ja, rozsypie się w proch w naszych rękach. — Dodał z zapałem: — Będą walczyli jeden przeciw drugiemu i zginą obaj.
— Ty to wszystko zobaczysz, ale ja...
— To prawda! — szepnął z żalem Babalaczi. — Dla ciebie życie jest mrokiem.
— Nie! Płomieniem! — wykrzyknął stary Arab, nawpół się podnosząc, poczem znów opadł na stołek. — Płomieniem tamtego dnia! Widzę jeszcze ten płomień — ostatnią rzecz, jaką widziałem. I słyszę huk rozdartej ziemi — w chwili kiedy oni wszyscy umarli. A ja żyję i jestem igraszką w ręku przebiegłego męża — dodał z niekonsekwentnym porywem gniewu.
— Jesteś zawsze mym panem — rzekł pokornie Babalaczi. — Jesteś bardzo mądry — i w swej mądrości przemówisz do Saida Abdulli, kiedy tu się zjawi — przemówisz do niego tak, jak ci radziłem, ja, twój sługa, mąż, który walczył przez wiele lat po twojej prawicy. Doniesiono mi przez gońca, że Said Abdulla przybędzie dziś wieczór, zapewne bardzo późno; albowiem te rzeczy muszą się dokonać tajemnie, aby biały człowiek, kupiec osiadły wyżej nad rzeką, nie dowiedział się o nich. Lecz Abdulla przybędzie z pewnością. Wręczono surat Lakambie. W tem piśmie Said Abdulla donosi, że dziś o południowej godzinie opuści swój okręt, który jest zakotwiczony przy ujściu rzeki. Będzie tu przed świtem, jeśli taka jest wola Allaha.
Mówił z oczami wbitemi w ziemię, i zdał sobie sprawę z obecności Aissy dopiero gdy umilkł i podniósł głowę. Zbliżyła się tak cicho, że nawet Omar nie posłyszał jej kroków; stała i patrzyła na nich z troską w oczach, z rozchylonemi wargami, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz na błagalny gest Babalacziego milczała w dalszym ciągu. Omar siedział pogrążony w myślach.
— Ay wa! No tak — rzekł wkońcu słabym głosem. — Więc mam wypowiedzieć twoją mądrość, o Babalaczi! Mam rzec Abdulli aby wierzył białemu człowiekowi! Nie rozumiem. Jestem stary, i ślepy, i słaby. Nie rozumiem. Bardzo mi zimno — ciągnął ciszej, poruszając niespokojnie plecami. Umilkł, a potem zaczął mówić od rzeczy słabym szeptem: — Oni są synami czarownic, a ich ojcem jest szatan. Synowie czarownic. Synowie czarownic. — Po krótkiem milczeniu spytał nagle pewniejszym głosem: — Ilu jest białych ludzi, o przebiegły człowieku?
— Tutaj jest dwóch. Dwóch białych, którzy będą z sobą walczyli — odrzekł żwawo Babalaczi.
— A ilu ich jeszcze zostanie? Ilu? Powiedz mi, ty, któryś jest mądry.
— Zagłada wroga jest pociechą dla nieszczęśliwych — rzekł sentencjonalnie Babalaczi. — Oni są na wszystkich morzach i tylko mądrość Najwyższego zna ich liczbę; ale ty będziesz wiedział, że niektórzy z nich cierpią.
— Powiedz mi, Babalaczi, czy oni umrą? Czy umrą obaj? — rzekł Omar z nagłem podnieceniem.
Aissa poruszyła się. Babalaczi podniósł ostrzegawczo rękę.
— Umrą, napewno umrą — rzekł spokojnie, patrząc nieugiętem okiem w Aissę.
— Ay wa! Ale niech umrą prędko! Tak, abym mógł przesunąć dłoń po ich twarzach, kiedy Allah je uczyni sztywnemi.
— Jeśli takie jest twoje i ich przeznaczenie — odrzekł bez wahania Babalaczi. — Bóg jest wielki!
Gwałtowny napad kaszlu zgiął wpół Omara, który kiwał się w tył i naprzód, sapiąc i jęcząc naprzemian, a Babalaczi z Aissą przyglądali mu się w milczeniu. Potem oparł się wyczerpany o drzewo.
— Sam jestem, sam — zawodził słabym głosem, macając naokoło drżącemi rękami. — Czy jest kto przy mnie? Czy tu ktoś jest? Boję się tego obcego miejsca.
— Jestem u twego boku, o wodzu mężnych — rzekł Babalaczi, dotykając lekko jego ramienia. — Zawsze u twego boku, jak w dawnych dniach, gdy obaj byliśmy młodzi; jak w dniach, gdyśmy obaj chodzili z bronią w ręku.
— Czy był kiedy taki czas, o Babalaczi? — rzekł Omar gwałtownie. — Już zapomniałem. A teraz, gdy umrę, nie będzie męża, nieulękłego męża, któryby opowiadał o męstwie swego rodzica. Była przy mnie kobieta! Kobieta! I porzuciła mię dla niewiernego psa. Dłoń Miłosiernego cięży na mojej głowie! O klęsko! O wstydzie!
Uciszył się po chwili i zapytał spokojnie:
— Czy słońce zaszło, Babalaczi?
— Jest już nisko, sięga najwyższego drzewa, jakie stąd widzę — odrzekł Babalaczi.
— Nadszedł czas modlitwy — powiedział Omar, usiłując się dźwignąć.
Babalaczi pomógł skwapliwie wstać staremu wodzowi i ruszyli zwolna w stronę szałasu. Omar poczekał u drzwi, a Babalaczi wszedł do środka i ukazał się zaraz z powrotem, ciągnąc za sobą dywan modlitewny starego Araba. Z miedzianego naczynia polał wodą rozgrzeszenia wyciągnięte ręce Omara i troskliwie pomógł mu klęknąć, albowiem czcigodny rozbójnik był zbyt słaby żeby się utrzymać na nogach. Gdy Omar zaintonował pierwsze słowa modlitwy i skłonił się w stronę Świętego Miasta, Babalaczi podszedł cicho ku Aissie, która przez cały ten czas ani drgnęła.
Patrzyła spokojnie na jednookiego mędrca; zbliżał się do niej z oznakami wielkiego szacunku. Przez chwilę stali naprzeciw siebie bez słowa. Twarz Babalacziego wyrażała zakłopotanie. Aissa chwyciła go za ramię nagłym, szybkim ruchem i wyciągnęła rękę w kierunku opuszczającej się czerwonej tarczy, która żarzyła się bezpromiennie przez wieczorne opary unoszące się nad ziemią.
— Trzeci zachód słońca! Ostatni! A jego niema — szepnęła. — Coś ty zrobił, człowieku bez wiary? Coś ty zrobił?
— Dotrzymałem słowa zaiste — szepnął z powagą Babalaczi. — Dziś rano Bulangi wyruszył czółnem aby go szukać. Bulangi, to człowiek obcy lecz nasz przyjaciel; będzie trzymał się blisko niego i pilnował go niepostrzeżenie. A o trzeciej godzinie dnia posłałem drugie czółno z czterema wioślarzami. Zaprawdę, mąż, za którym tęsknisz, o córko Omara, może przybyć kiedy mu się spodoba.
— Lecz niema go tutaj! Czekałam wczoraj na niego. I dzisiaj! A jutro odejdę.
— Żywa nie odejdziesz! — mruknął do siebie Babalaczi. — Czyżbyś wątpiła o swojej władzy — powiedział głośniej, ty, któraś dla niego piękniejsza od hurysy siódmego nieba? Jest twym niewolnikiem.
— Niewolnik czasem ucieka — rzekła posępnie — a wówczas pan musi pójść go szukać.
— Czy chcesz żyć i umrzeć jak żebraczka? — spytał niecierpliwie Babalaczi.
— Wszystko mi jedno — wykrzyknęła, łamiąc ręce; czarne źrenice jej szeroko rozwartych oczu rzucały się tu i tam oszalałe jak mewy przed burzą.
— Sz–sz! — syknął Babalaczi, spoglądając w stronę Omara. — Czy myślisz, o Aisso, że on sam zgodziłby się żyć jak żebrak, choćby u twego boku?
— On jest wielki — rzekła z zapałem. — On wami wszystkimi pogardza! On wami pogardza! To jest zaiste mężczyzna!
— Ty wiesz o tem najlepiej — mruknął Babalaczi z przelotnym uśmiechem — ale pamiętaj, kobieto o mężnem sercu, że aby go teraz przy sobie utrzymać, musisz być dla niego jak wielkie morze dla spragnionych ludzi: nieustanną udręką i szaleństwem.
Umilkł; stali bez słowa, patrząc w ziemię, i przez jakiś czas poza trzaskaniem ognia słychać było tylko śpiew Omara chwalącego Boga — swego Boga, i wiarę — swą wiarę. Potem Babalaczi przesunął kapelusz na bakier i zaczął się przysłuchiwać uważnie szmerowi głosów na głównym dziedzińcu. Tępy hałas rozrósł się do wyraźnych okrzyków, potem do wielkiego zgiełku, który to zamierał, to się wzmagał, aby znów nagle ustać; a podczas tych krótkich przerw ostre wrzaski kobiece biegły w górę ku spokojnemu niebu jak wypuszczone z uwięzi. Aissa i Babalaczi jednocześnie ruszyli z miejsca, lecz stary Malaj chwycił dziewczynę za ramię i zatrzymał ją przemocą.
— Czekaj — szepnął.
Furtka w ciężkim ostrokole, oddzielającym zagrodę Omara od prywatnych gruntów Lakamby, otwarła się szybko; ukazał się w niej szlachetny banita z miną wzburzoną, z krótkim nagim mieczem w ręku. Turban władcy, nawpół odwinięty, wlókł się za nim końcem po ziemi. Kurtka Lakamby była rozpięta. Oddychał z trudem przez chwilę, nim zaczął mówić:
— Przyjechał łódką Bulangiego i szedł spokojnie, póki się nie znalazł przede mną, a wówczas bezrozumna wściekłość białych ludzi napadła go, i sprawiła że rzucił się na mnie. Byłem w wielkiem niebezpieczeństwie — ciągnął ambitny dostojnik z troską w głosie. — Słyszysz, Babalaczi? Ten zjadacz świń zamierzył się nieczystą pięścią na moją twarz. Usiłował rzucić się na mych domowników. Teraz sześciu ludzi go trzyma.
Nowy wybuch wrzasków przerwał przemowę Lakamby. Gniewne głosy krzyczały: „Trzymajcie go. Na ziemię z nim. Po łbie go!“ Nagle wrzawa ustała zupełnie, jakby zduszona potężną dłonią; po chwili zdumiewającego milczenia zabrzmiał głos Willemsa, wyjący przekleństwa po malajsku, po holendersku i po angielsku.
— Słyszysz — rzekł Lakamba drżącemi wargami — on urąga swojemu Bogu. Jego mowa jest jak majaczenie oszalałego psa. Czyż możemy trzymać go wiecznie? Trzeba go zabić!
— Dureń! — mruknął Babalaczi, spoglądając na Aissę, która stała, zaciąwszy zęby, z błyszczącemi oczyma i rozdętemi nozdrzami, jednak posłuszna dotknięciu hamującej dłoni. — To już trzeci dzień, i obietnica spełniona — rzekł do niej bardzo cicho. — Pamiętaj — dodał ostrzegawczo — jak morze dla spragnionego! A teraz — rzekł głośno, puszczając Aissę i odstępując w tył — biegnij, nieustraszona córko, biegnij!
Szybka i cicha jak strzała, znalazła się wmig przy ogrodzeniu i znikła w furtce prowadzącej na dziedziniec. Lakamba i Babalaczi patrzyli za nią. Usłyszeli ponowny zgiełk i głos Aissy wołający: „Puśćcie go!“ Potem nastała przerwa w hałasie, nie dłuższa niż pół ludzkiego oddechu, i zabrzmiało imię Aissy — głośno, zgrzytliwie, przeszywająco. Wstrząsnął ich dreszcz mimowolny. Lakamba spojrzał z posępną pogardą w stronę nieludzkiego dźwięku, stary Omar opadł na dywan i jęknął słabo, a Babalaczi zdobył się na uśmiech; wypchnął swego znakomitego protektora przez wąską furtkę w ostrokole, wysunął się za nim i zamknął ją szybko.
Stara kobieta, która prawie cały ten czas klęczała przy ogniu, dźwignęła się teraz, rozejrzała lękliwie i ukryła się za drzewem, przypadłszy do ziemi. Furtka prowadząca na wielki dziedziniec rozwarła się z hukiem od wściekłego kopnięcia i wpadł Willems z Aissą w ramionach. Przebiegł jak wicher przez podwórzec Omara, przyciskając do piersi młodą kobietę, która go obejmowała za szyję; głowa jej zwisła z jego ramienia, oczy były zamknięte, a długie włosy muskały prawie ziemię. Ukazali się na mgnienie w blasku ognia, Willems wbiegł olbrzymiemi krokami po kładce z desek i znikł ze swym ciężarem w drzwiach domu.
I wewnątrz ogrodzenia, i wszędzie dokoła zapanowała cisza. Omar leżał wsparty na łokciu, a pełna zgrozy jego twarz o spuszczonych powiekach nadała mu wygląd człowieka dręczonego przez senną zmorę.
— Co się tu dzieje? Na pomoc! pomóżcie mi wstać! — zawołał słabym głosem.
Zgrzybiała wiedźma, wciąż przycupnięta w cieniu, wpatrywała się kaprawemi oczami w otwarte drzwi dużego domu, nie zwracając żadnej uwagi na wołanie Omara. Starzec przez chwilę nasłuchiwał, potem ramię jego osłabło i opadł znękany na dywan z głuchem westchnieniem.
Konary drzewa drgnęły i zaczęły się chwiać w niepewnych prądach lekkiego wiatru. Liść spłynął powoli z jakiejś wysokiej gałęzi i spoczął bez ruchu na ziemi w blasku ognia, jakgdyby nazawsze; lecz niebawem drgnął, wzniósł się nagle i poleciał, wirując w aromatycznym powiewie, gnany bezradnie w ciemną noc, która ogarnęła ziemię.
Przez czterdzieści lat zgórą Abdulla chodził drogami Pana. Syn bogatego Saida Selima ben Sali, potężnego mahometańskiego kupca ze Straits, puścił się w wieku lat siedemnastu w pierwszą podróż handlową, jako przedstawiciel swego ojca, na statku pielgrzymim wynajętym przez bogatego Araba aby odstawić tłum pobożnych Malajów do świętego grobu. Działo się to w dniach kiedy para nie była jeszcze w użyciu na tamtych morzach, lub przynajmniej nie w tym stopniu co dzisiaj. Podróż trwała długo, oczy młodzieńca rozwierały się na cuda wielu krajów. Z wyroku Allaha Abdulla stał się pielgrzymem w bardzo młodym wieku. Była to wielka łaska niebios, a nie mogła spaść na człowieka, któryby więcej ją cenił i bardziej na nią zasługiwał przez swą niezachwianą pobożność i religijną powagę obejścia. Z czasem okazało się, że w księdze jego losu zapisane jest życie wędrowne. Abdulla zwiedził Bombaj i Kalkutę, zajrzał do zatoki Perskiej, oglądał także wysokie, jałowe brzegi Suezu i tu był kres jego wędrówek na Zachód.
Miał wówczas lat dwadzieścia siedem, a napis na jego czole orzekał, iż nadchodzi czas aby powrócił do Straits i wziął z rąk umierającego ojca liczne nici interesów rozproszonych po całym archipelagu: od Sumatry do Nowej Gwinei, od Batawji do Palawanu. Zręczność Abdulli, jego wola silna aż do uporu i mądrość ponad wiek sprawiły, że uznano go wkrótce za głowę rodziny, której członków i krewnych można było znaleźć wszędzie na tamtych morzach. Tu wuj, ówdzie brat; szwagier w Batawji, drugi w Palembangu; mężowie licznych sióstr; niezliczeni kuzyni rozsiani po północy, południu, wschodzie i zachodzie — w każdem miejscu gdzie istniał handel; rozgałęziona ich rodzina ogarniała niby sieć wszystkie wyspy. Udzielali pożyczek książętom, wywierali wpływ na przebieg obrad państwowych, umieli w razie potrzeby przeciwstawić się spokojnie i nieulękle białym władcom, którzy trzymali ląd i morza pod groźbą ostrych mieczów; a wszyscy odnosili się do Abdulli z wielkim szacunkiem, słuchali jego rad, przyłączali się do jego planów, albowiem był mądry, pobożny i szczęśliwy.
Obejście jego cechowała pokora właściwa prawowiernemu, który nie zapomina nigdy, choćby przez jedną jedyną chwilę swego życia na jawie, że jest sługą Najwyższego. Był bardzo dobroczynny, albowiem dobroczynny mąż jest przyjacielem Allaha; a gdy opuszczał swój dom — zbudowany z kamieni tuż pod miastem Penang — i gdy szedł do własnych składów w porcie, musiał często usuwać szybko rękę z pod ust ludzi swojej rasy i wiary, wymawiając się od tych oznak czci lub nawet strofując surowo prawowiernych, którzy usiłowali dotknąć końcami palców jego kolan z wdzięcznością lub prośbą. Był bardzo piękny; małą głowę trzymał prosto z łagodną powagą. Jego wyniosłe czoło, wąska, ciemna twarz o delikatnie wyrzezanych rysach i prostym nosie składały się na powierzchowność arystokraty, świadczącą o czystej jego krwi. Brodę nosił krótką, zaokrągloną. Duże brunatne oczy patrzyły ze spokojną słodyczą, której przeczył wyraz cienkich warg. Twarz jego była pogodna. Wierzył w swoją pomyślność; wierzył, że nic jej zachwiać nie może.
Nie znający spokoju, jak wszyscy jego rodacy, przebywał rzadko wiele dni z rzędu w swym pięknym domu w Penangu. Jako właściciel statków, spędzał dużo czasu na morzu, przecinając we wszystkich kierunkach pole swego działania. W każdym porcie miał domowników — swoich własnych lub domowników swych krewnych — którzy witali go z objawami wielkiej radości. W każdym porcie byli bogaci i wpływowi ludzie pragnący go widzieć, były interesy do omówienia, ważne listy do przeczytania — olbrzymia korespondencja zawarta w jedwabnych kopertach — korespondencja która nie stykała się wcale z białymi urzędnikami poczty kolonialnej, lecz dostawała się do rąk Abdulli krętemi a bezpiecznemi drogami. Milczący nakhodowie z tubylczych statków handlowych zostawiali dlań listy; wręczali mu je także wśród głębokich pokłonów znużeni ludzie okryci podróżnym kurzem, wzywając przed pożegnaniem Allaha aby błogosławił hojnego dawcę wspaniałych wynagrodzeń. Wieści były zawsze dobre, wszystkie zamiary Abdulli zawsze się udawały, a w jego uszach dźwięczał nieustannie chór podziwu, wdzięczności, pokornych błagań.
Fortuna sprzyjała mu. Szczęście jego było zupełne, albowiem dobre duchy, które ułożyły gwiazdy przy jego urodzeniu, w swej wyszukanej uczynności — dziwnej u istot tak prymitywnych — nie zaniedbały go obdarzyć pragnieniem trudnem do zaspokojenia i wrogiem trudnym do pokonania. Zazdrość Abdulli z powodu politycznych i handlowych powodzeń Lingarda, chęć aby go przewyższyć pod każdym względem stały się manją Araba, głównem zainteresowaniem jego życia, solą jego istnienia.
W ciągu kilku ostatnich miesięcy odbierał tajemnicze listy z Sambiru, naglące do stanowczego działania. Odkrył Pantai już przed paru laty i zakotwiczał się nieraz przy jej ujściu, gdzie wartka dotąd rzeka rozlewa się leniwie po niskiej płaszczyźnie i jakby się waha, zanim popłynie zwolna przez dwadzieścia przesmyków, przez labirynt błotnych ławic, piaszczystych rew oraz skał aby wpaść do oczekującego na nią morza.
Lecz Abdulla nie usiłował nigdy wejść na rzekę, ponieważ ludziom jego rasy — dzielnym i przedsiębiorczym podróżnikom — brakuje prawdziwego marynarskiego instynktu, i lękał się żeby okrętu nie rozbić. Nie dopuszczał myśli aby Radża Laut mógł się przechwalać, że Abdulli ben Selimowi — tak jak i innym ludziom mniej od niego potężnym — zdarzyło się nieszczęście, gdy usiłował wydrzeć mu tajemnicę. Więc też słał w odpowiedzi krzepiące listy do swych nieznanych przyjaciół w Sambirze i czekał na sposobność, spokojny, przekonany o swym ostatecznym tryumfie.
Takim był mąż, którego Lakamba i Babalaczi spodziewali się ujrzeć po raz pierwszy w ową noc, gdy Willems wrócił do Aissy. Babalacziego już od trzech dni dręczył niepokój, czy się aby nie przeliczył, knując swój spisek, ale teraz był już pewien swego białego, to też z sercem przepełnionem radością pilnował na dziedzińcu przygotowań do przybycia Abdulli. Na połowie drogi między domem Lakamby a rzeką przygotowano stos suchego drzewa, aby go zapalić pochodnią w chwili przybycia potężnego Araba. Zaś między stosem a domem ustawiono w półkole niskie bambusowe ławy, na których leżały wszystkie dywany i poduszki domowników. Postanowiono że przyjęcie odbędzie się pod gołem niebem i że trzeba dodać mu wspaniałości przez obecność licznych popleczników Lakamby, którzy w czystych białych szatach, w czerwonych sarongach, z kordelasem u boku i lancą w ręku krążyli po dziedzińcu, lub zebrani w małe grupki omawiali gorliwie zbliżającą się uroczystość.
Dwa małe ogniska paliły się jasno u skraju wody po obu stronach przystani. Niewielki stos pochodni z gumowego drzewa damar leżał przy ogniskach, między któremi Babalaczi kroczył tam i napowrót; przystawał często z twarzą zwróconą ku rzece i przechyloną głową, nasłuchując dźwięków niosących się z ciemności nad wodą. Noc była bezksiężycowa i jasna, lecz gdy popołudniu bryza ustała wśród dorywczych podmuchów, opary zawisły nad połyskliwą powierzchnią Pantai i przylgnęły do brzegów, zasłaniając środek rzeki.
We mgle rozległ się okrzyk, potem drugi, i nim Babalaczi zdążył odpowiedzieć, ukazały się dwa czółenka pędzące ku przystani; dwaj obywatele Sambiru z pomiędzy najwybitniejszych, Daud Sahamin i Hamet Bahassoen, których zaproszono poufnie na spotkanie z Abdullą, przybili szybko do brzegu i, powitawszy Babalacziego, ruszyli ku domowi ciemnym dziedzińcem. Lekki rozruch z powodu ich przybycia uspokoił się prędko i znowu czas wlókł się wśród ciszy przez długą godzinę; Babalaczi kroczył wciąż od ogniska do ogniska, a z każdą chwilą niepokój wzrastał na jego twarzy.
Wreszcie posłyszano głośny okrzyk niosący się z dołu rzeki. Na rozkaz Babalacziego ludzie zbiegli ku samemu brzegowi; chwyciwszy pochodnie, wsadzili je w ogień, a potem wywijali niemi nad głową, póki nie buchnęły płomieniem. Dym płynął w górę gęstemi, kosmatemi kłębami i zawisł rumianą chmurą nad blaskiem, który rozjaśnił dziedziniec i oświetlił wodę, ukazując trzy długie czółna obsadzone przez licznych wioślarzy nieco wtył odchylonych; ludzie ci podnieśli wiosła wysoko, a potem zanurzyli je swobodnym ruchem, utrzymując małą flotyllę na miejscu wśród silnego prądu, u samej przystani. W największej łodzi podniósł się człowiek i zawołał.
— Said Abdulla ben Selim jest tutaj!
Babalaczi odpowiedział głośno ceremonjalnym tonem:
— Allah uszczęśliwił nasze serca! Wysiądźcie!
Pierwszy wysiadł Abdulla, opierając się na wyciągniętej ręce Babalacziego. W ciągu krótkich chwil, gdy szli od łodzi do brzegu, zamienili baczne spojrzenia i kilka szybkich słów.
— Kto jesteś?
— Babalaczi. Przyjaciel Omara. Zaufany mąż Lakamby.
— To ty pisałeś?
— Mojemi były pisane słowa, o dawco jałmużny!
Abdulla szedł ze spokojną twarzą między dwoma rzędami ludzi trzymających pochodnie i spotkał się z Lakambą przy wielkim stosie, który trzaskał, rozpalając się potężnym płomieniem. Przystanęli chwilę, i splótłszy dłonie w uścisku, wzywali nawzajem spokoju na swoje głowy, poczem Lakamba, dzierżąc wciąż czcigodnego gościa za rękę, poprowadził go naokoło ogniska ku przygotowanym ławom. Babalaczi szedł tuż za swym protektorem, Abdulli zaś towarzyszyli dwaj Arabowie. Wszyscy trzej byli odziani w długie białe szaty z nakrochmalonego muślinu, który spływał prosto od szyi sztywnemi fałdami. Szata Abdulli była zapięta od góry aż po biodra na malutkie złote guziczki; ciasne rękawy ozdabiała wąska złota tasiemka. Na wygolonej głowie miał niewielką myckę plecioną z trawy, a na gołych nogach skórzane sandały. Różaniec z ciężkich drewnianych paciorków zwisał okręcony o prawą jego dłoń. Zasiadł powoli na honorowem miejscu, zsunął sandały i podebrał przyzwoicie nogi pod siebie.
Ustawione naprędce ławy tworzyły szerokie półkole, którego koniec najbardziej oddalony od ognia — jakie dziesięć metrów — znajdował się najbliżej domu Lakamby. Gdy najważniejsze osobistości siedziały już na swych miejscach, weranda Lakamby zapełniła się w milczeniu zakwefionemi postaciami kobiet z jego dworu. Skupiły się przy poręczy i spoglądały w dół, szepcząc pocichu. Między Lakambą i Abdullą, którzy siedzieli obok siebie, odbywała się czas jakiś wymiana przepisowych grzeczności. Babalaczi przykucnął pokornie u stóp swego protektora na twardej ziemi, przykrytej tylko cienką matą.
Zapadło milczenie. Abdulla rozejrzał się wzrokiem wyczekującym; Babalaczi, który siedział bez ruchu w zadumanej postawie, po chwili jakby się ocknął z wysiłkiem i zaczął mówić tonem łagodnej perswazji. Opisał w potoczystych zdaniach początki Sambiru, zwadę obecnego władcy, Patalola, z sułtanem Koti i wynikłe z tego zamieszki, zakończone buntem osadników bugiskich pod wodzą Lakamby. W ciągu swej opowieści zwracał się często o potwierdzenie do Sahamina i Bahassoena, którzy siedzieli, przysłuchując się ze skwapliwością i gorliwie potakiwali półgłosem: Betul! Betul! Prawda! Prawda!
Babalaczi rozgrzewał się swym tematem w miarę opowiadania; mówił teraz o faktach, związanych z akcją Lingarda w krytycznym okresie tych sporów wewnętrznych. Opisywał wszystko głosem opanowanym, ale ze wzrastającą energją i oburzeniem. I czemże on jest, ten człowiek o srogim wyglądzie, człowiek co ich odciął od całego świata? Czy on jest rządem? Z czyjego ramienia stał się władcą? Opanował duszę Patalola i sprawił że jego serce stwardniało; włożył mu do ust surowe słowa i kazał jego ręce uderzać na prawo i lewo. Prawowierni ledwo dyszą pod bezrozumnym uciskiem niewiernego męża. Muszą z nim handlować, przyjmować takie towary jakie daje, taki kredyt na jaki zechce się zgodzić. I każdego roku zmusza ich do spłaty należności.
— Święta prawda! — wykrzyknęli jednocześnie Sahamin i Bahassoen.
Babalaczi spojrzał na nich z uznaniem i zwrócił się do Abdulli.
— Słuchaj tych ludzi, o opiekunie uciśnionych! — wykrzyknął. — Co mieliśmy robić? Człowiek musi handlować. Nikogo innego nie było.
Sahamin powstał, trzymając laskę; przemówił do Abdulli z powagą i dwornością, podkreślając swoje słowa uroczystemi gestami prawej ręki.
— To jest tak. Dokuczyło nam płacenie długów tamtemu białemu człowiekowi, który jest synem Radży Lauta. Ów biały — oby grób jego matki został pohańbiony! — nie zadawalnia się tem, że trzyma nas wszystkich w okrutnej swej garści. On chce doprowadzić nas do zagłady. Prowadzi handel z leśnymi Dajakami, którzy nie są lepsi od małp. Kupuje od nich kauczuk i rattan — a my umieramy z głodu. Zaledwie przed dwoma dniami poszedłem do niego i powiedziałem: „Tuanie Almayer“ — tak, tak! musimy przemawiać grzecznie do tego przyjaciela szatana — „tuanie Almayer, mam na sprzedaż takie a takie towary. Czy je kupisz?“ A on do mnie mówi — ci biali nie mają najmniejszego wyobrażenia o grzeczności — mówi do mnie, jakbym był niewolnikiem: „Daud, szczęśliwy z ciebie człowiek“ — zauważ, o pierwszy wśród prawowiernych: przez te słowa mógł ściągnąć nieszczęście na moją głowę — „szczęśliwy z ciebie człowiek, że masz coś do sprzedania w tych ciężkich czasach. Przynieś mi prędko swoje towary, a ja je przyjmę jako zapłatę za to, co mi jesteś winien z zeszłego roku“. I roześmiał się, i uderzył mię po ramieniu otwartą dłonią. Oby piekło stało się jego udziałem!
— Będziemy z nim walczyć — rzekł ostro młody Bahassoen. — Będziemy walczyć, jeśli dostaniemy pomoc i wodza. Tuanie Abdullo, czy się do nas przyłączysz?
Abdulla zrazu nie odpowiedział. Wargi jego poruszały się w cichym szepcie, a paciorki różańca sunęły przez jego palce z suchym szczękiem. Wszyscy czekali w kornem milczeniu.
— Przyłączę się, jeśli mój statek będzie mógł wejść na tę rzekę — rzekł w końcu uroczyście.
— Będzie mógł, tuanie — wykrzyknął Babalaczi. — Jest tutaj biały człowiek, który...
— Chcę zobaczyć Omara el Badawi i tego białego, o którym pisałeś — przerwał Abdulla.
Babalaczi podniósł się szybko; wszyscy wstali z miejsc. Kobiety stojące na werandzie znikły prędko wewnątrz domu; z tłumu, który się trzymał dyskretnie w odległych częściach dziedzińca, dwaj ludzie wybiegli z naręczami suchego chróstu i rzucili go na ogień. Jeden z nich zbliżył się na znak Babalacziego; odebrawszy rozkaz, ruszył ku furtce i wszedł do ogrodzenia Omara. Czekając na jego powrót, Lakamba, Abdulla i Babalaczi rozmawiali zniżonym głosem. Sahamin siedział oddzielnie, żując sennie betelowe orzechy słabym, leniwym ruchem ciężkich szczęk. Bahassoen, z ręką na głowni miecza, kroczył tam i z powrotem w pełnem świetle ognia; wyglądał bardzo walecznie i nieustraszenie, wzbudzając zazdrość i podziw popleczników Lakamby, którzy stali grupkami lub migali tu i ówdzie bez szmeru w cieniach dziedzińca.
Człowiek wysłany do Omara powrócił i stał w pewnej odległości, czekając aby go zauważono. Babalaczi kiwnął na niego.
— Co on powiedział? — spytał Babalaczi.
— Powiedział że będzie rad, jeśli Said Abdulla teraz go odwiedzi.
Lakamba mówił coś pocichu do Abdulli, który słuchał z głębokiem zajęciem.
— ...Moglibyśmy znaleźć osiemdziesięciu ludzi, gdyby zaszła potrzeba — osiemdziesięciu ludzi w czternastu czółnach. Jedyna rzecz, której nie mamy, to proch...
— Hai! walki nie będzie — wtrącił Babalaczi. — Wystarczy strach przed twojem imieniem i groza twego przybycia.
— Proch może także się znaleźć — mruknął niedbale Abdulla — gdy okręt wejdzie bezpiecznie na rzekę.
— Jeśli serce jest mężne, okręt będzie bezpieczny — rzekł Babalaczi. Pójdziemy teraz do Omara el Badawi i do białego człowieka, którego mam tutaj.
Tępe oczy Lakamby ożywiły się nagle.
— Strzeż się, tuanie Abdullo — powiedział — strzeż się. Ten nieczysty biały obłąkaniec szaleje z wściekłości. Zamierzył się na mnie...
— Jesteś bezpieczny, o dawco jałmużny, ręczę za to głową! — przerwał Babalaczi.
Abdulla powiódł wzrokiem od jednego do drugiego i leciutki błysk przelotnego uśmiechu zmącił na chwilę jego spokój pełen powagi. Zwrócił się do Babalacziego i rzekł stanowczo:
— Idziemy.
— Tędy, o władco naszych serc! — terkotał Babalaczi z ostentacyjną czcią. — Uczynisz tylko kilka kroków i zobaczysz mężnego Omara oraz białego człowieka o wielkiej sile i chytrości. O tędy.
Dał znak Lakambie aby pozostał za nimi i, dotykając z szacunkiem łokcia Abdulli, prowadził go ku furtce u przeciwległego końca dziedzińca. Szli zwolna w towarzystwie dwóch Arabów trzymających się w tyle; Babalaczi mówił szybko półgłosem do wielkiego człowieka, który nie spojrzał nań ani razu, choć wydawało się że słucha z pochlebnem zajęciem. W pobliżu furtki Babalaczi wysunął się naprzód i stanął naprzeciw Abdulli z ręką na zasuwce.
— Ujrzysz ich obu — rzekł. — Każde moje słowo o nich jest prawdziwe. Gdym go zobaczył ujarzmionego przez tę, o której ci mówiłem, wiedziałem że będzie miękki w mych rękach jak rzeczny muł. Z początku odpowiedział mi złemi słowami swej mowy, jak to zwykle biali ludzie. Potem, słuchając głosu, który ukochał, zaczął się wahać. Wahał się przez wiele dni — zbyt wiele. Znając go dobrze, namówiłem Omara aby tu przybył ze swymi domownikami. Wówczas ten czerwonolicy człowiek szalał przez trzy dni jak czarna zgłodniała pantera. A dziś wieczór, właśnie dziś, przybył. Mam go tu. Jest w mocy człowieka, który nie zna litości. Jest tu — zakończył Babalaczi, uderzając dłonią w furtkę z radosnem uniesieniem.
— To dobrze — szepnął Abdulla.
— On poprowadzi twój okręt i będzie przewodził w boju — jeśli bój nastąpi — ciągnął Babalaczi. — Jeżeli trzeba będzie zabijać — niech on będzie zabójcą. Powinieneś mu dać broń — krótką strzelbę, która strzela wiele razy.
— Tak, na Allaha! — rzekł powoli zamyślony Abdulla.
— I będziesz musiał otworzyć hojną dłoń, o najwspaniałomyślniejszy! — ciągnął Babalaczi. — Będziesz musiał zaspokoić łapczywość białego męża, a także istoty, która nie jest mężem i dlatego pożąda ozdób.
— Będą zadowoleni — rzekł Abdulla — ale...
Zawahał się i spuścił oczy, gładząc brodę, a Babalaczi czekał niespokojnie z rozchylonemi ustami. Po krótkiej chwili Abdulla przemówił znów urywanym, niewyraźnym szeptem, tak że Babalaczi musiał zwrócić ku niemu głowę aby zrozumieć jego słowa.
— Tak... Lecz Omar jest synem wuja mego ojca... i cała jego rodzina należy do prawowiernych... a tamten człowiek jest niewierny. To niewłaściwe... bardzo niewłaściwe. On nie może żyć w moim cieniu — ten pies! Kajam się! W Bogu moja ucieczka — mruknął szybko. — Jakże on może żyć w mych oczach z tą kobietą, która jest prawowierna? Zgorszenie! Ohyda!
Skończył jednym tchem i zaczerpnął głęboko powietrza, poczem dodał niepewnie:
— A gdy ten człowiek zrobi wszystko czego nam trzeba, co się z nim pocznie?
Stali tuż obok siebie, milczący i zamyśleni, błądząc leniwie wzrokiem po dziedzińcu. Wielkie ognisko paliło się jasno, chwiejne bryzgi światła leżały u ich stóp na ciemnej ziemi, a ociężały dym wił się zwolna połyskliwemi zwojami wśród czarnych konarów. Widzieli jak Lakamba, wróciwszy na swoje miejsce, zasiadł na poduszkach skulony i upadły na duchu; Sahamin podniósł się znów i stał przy Lakambie, jakby doń przemawiając z ożywieniem pełnem godności. Mężczyźni przechodzili po dwóch, po trzech z cienia w światło, spacerując powoli, i znów zagłębiali się w cień, zwróceni twarzą ku sobie; ręce ich poruszały się opanowanemi gestami. Bahassoen krążył spokojnie wokół ogniska jak planeta dokoła słońca; głowa jego była dumnie wzniesiona, a klejnoty, hafty i rękojeść miecza skrzyły się w świetle. Chłodny powiew wilgotnego powietrza powiał z mroku od rzeki; Abdulla i Babalaczi wstrząsnęli się i obudzili z zadumy.
— Otwórz furtkę i pójdź przodem — rzekł Abdulla; — czy niema niebezpieczeństwa?
— Nie, ręczę życiem — odrzekł Babalaczi, podnosząc kółko z rattanu. — Pełen jest spokoju i zadowolenia jak człowiek spragniony, który po wielu dniach napił się wody.
Otworzył furtkę szeroko, uszedł kilka kroków, zagłębiając się w mrok ogrodzonej przestrzeni i nagle wrócił.
— On może się nam przydać w niejednem — szepnął do Abdulli, który przystanął, widząc go wracającego.
— O grzechu! O pokuso! — jęknął słabo Abdulla. — Nasza ucieczka jest w Najwyższym. Czyż będę mógł karmić wiecznie tego niewiernego? — dodał z niecierpliwością.
— Nie — tchnął Babalaczi. — Nie! To nie będzie trwało wiecznie. Tylko dopóki on będzie służył twoim zamysłom, o rozdawco dobrodziejstw Allaha! Kiedy przyjdzie czas, wydasz rozkaz...
Przysunął się blisko do Abdulli i musnął delikatnie rękę, która zwisała niedbale, trzymając różaniec.
— Jestem twym niewolnikiem i twoją ofiarą — szepnął wyraźnie i grzecznie do ucha Abdulli. — Gdy mądrość twoja przemówi, można będzie znaleźć trochę trucizny, która nie zawiedzie. Któż to wie?
Babalaczi widział Abdullę wchodzącego przez niskie, wąskie drzwi do szałasu Omara i słyszał jak zamieniali zwykłe powitania; znakomity gość zapytał: „Czy nie dotknęło ciebie — broń Boże — żadne inne nieszczęście poza ślepotą?“ Tu Babalaczi zdał sobie sprawę z karcących spojrzeń obu Arabów, towarzyszy Abdulli, poszedł więc za ich przykładem i usunął się z zasięgu głosów dochodzących z szałasu. Zrobił to niechętnie, choć wiedział dobrze iż na to, co teraz zajdzie, żadnego wpływu wywrzeć nie może. Przez chwilę błąkał się niezdecydowany; wreszcie podszedł do ogniska, które z pod drzewa zostało przeniesione bliżej szałasu i paliło się u wejścia, nieco z boku, w miejscu wystawionem na wiatr.
Babalaczi przysiadł na piętach i w zamyśleniu zaczął bawić się żarem, jak zwykle kiedy był pochłonięty myślami; niekiedy — oparzywszy palec wśród głębokiej zadumy — cofał rękę nagłym ruchem i potrząsał nią nad głową. Siedząc tam, słyszał szmer rozmowy wewnątrz szałasu i mógł rozróżnić głosy ale nie słowa. Abdulla mówił głębokim basem, którego płynną jednostajność przerywał niekiedy kłótliwy wykrzyk starca, drżąca jego skarga lub jęk. Tak. To przykre że nie można dosłyszeć co oni mówią, myślał Babalaczi, siedząc ze wzrokiem utkwionym w zmienny blask ognia. Ale będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Abdulla natchnął go ufnością. Odpowiedział w pełni jego oczekiwaniom. Od pierwszej chwili, ledwie Babalaczi rzucił wzrokiem na Araba, uczuł pewność, że ten człowiek — którego znał tylko z opinji — ma bardzo silną wolę. Może zbyt silną. Może będzie chciał później zbyt dużo zagarnąć. Cień przemknął po twarzy Babalacziego. W wilję spełnienia swych pragnień poczuł gorzki smak tej kropli wątpliwości, która tkwi w słodyczy każdego powodzenia.
Gdy usłyszał kroki na werandzie dużego domu i podniósł głowę, cień znikł z jego twarzy, ustępując wyrazowi czujnej baczności. Willems schodził po kładce na dziedziniec. Światło wewnątrz domu przeciekało przez szpary w źle spojonych ścianach. W jasnej framudze drzwi ukazała się postać Aissy. Ona także zagłębiła się w mrok i znikła z oczu. Babalaczi zastanowił się dokąd mogła pójść i zapomniał na chwilę o zbliżającym się Willemsie. Kiedy głos białego rozległ się szorstko nad jego głową, Babalaczi zerwał się jak wyrzucony w górę potężną sprężyną.
— Gdzie Abdulla?
Babalaczi wskazał ręką szałas i stał, nasłuchując pilnie. Głosy wewnątrz szałasu ucichły, potem rozległy się znów. Malaj zerknął zukosa na Willemsa, którego niewyraźna postać górowała nad żarem zamierającego ogniska.
— Podsyć ogień — rzekł raptem Willems. — Chcę spojrzeć ci w twarz.
Z uprzejmym pośpiechem Babalaczi rzucił na węgle trochę chróstu ze stosu leżącego pod ręką, patrząc wciąż bacznie na Willemsa. Gdy się wyprostował, ręka jego powędrowała prawie machinalnie do lewego biodra i pomacała rękojeść krissa między fałdami saronga; usiłował jednak przybrać wygląd obojętny pod gniewnym wzrokiem.
— Jesteś w dobrem zdrowiu, co daj Boże? — mruknął.
— Aha! — odrzekł Willems tak głośno, że Babalaczi wzdrygnął się nerwowo. — Aha!... W dobrem zdrowiu... Ty!...
Jeden długi krok, i opuścił obie ręce na ramiona Malaja. W tym potężnym uchwycie Babalaczi zwiotczał, chwiejąc się na wszystkie strony, ale twarz jego była równie spokojna jak przed chwilą, kiedy siedział, drzemiąc przy ognisku. Wreszcie Willems puścił go, potrząsnąwszy nim ze złością, odwrócił się na pięcie i wyciągnął ręce nad ogniskiem. Babalaczi zatoczył się w tył, odzyskał równowagę i z trudem zaczął poruszać barkami.
— Ce! ce! ce! — cmokał uniżenie. Po krótkiej chwili ciągnął dalej z ostentacyjnym zachwytem: — Co to za mąż! Co to za silny mąż! Taki mąż — zakończył tonem zadumy i podziwu — taki mąż mógłby przewracać góry — góry!
Przez chwilę patrzył wzrokiem pełnym nadziei na szerokie plecy Willemsa, poczem zwrócił się do tych wrogich pleców z cichą perswazją:
— Ale skąd twój gniew, tuanie? I to na mnie, który myślę tylko o twojem szczęściu! Czy nie udzieliłem jej przytułku we własnym domu? Tak, tuanie! To jest mój własny dom. Użyczę ci go bez żadnej zapłaty, ponieważ ona musi mieć dach nad głową. Dlatego będziecie tu mieszkać oboje. Któż zna duszę kobiety? I to takiej kobiety! Zachciało jej się opuścić tamto miejsce, a kimże ja jestem, abym mógł się sprzeciwić jej woli? Jestem sługą Omara. Rzekłem: „Uszczęśliw mi serce, zamieszkując w mym domu“. Czy dobrze rzekłem?
— Powiem ci coś — rzekł Willems, nie zmieniając pozy. — Jeśli zachce jej się opuścić teraz to miejsce, źle na tem wyjdziesz. Skręcę ci kark.
— Kiedy serce jest pełne miłości, niema w niem miejsca na sprawiedliwość — podjął Babalaczi z niezamąconą, wytrwałą słodyczą. — Poco mnie zabijać? Ty wiesz, tuanie, czego ona chce. Wspaniały los jest jej pragnieniem, tak jak i wszystkich kobiet. Zostałeś skrzywdzony i odrzucony przez swoich. Ona to wie. Lecz jesteś odważny, jesteś silny, jesteś mężczyzną; i, tuanie — starszy jestem od ciebie — ona trzyma cię w ręku. Oto los silnych mężów. A ona jest z rodu szlachetnego i nie może żyć jak niewolnica. Znasz ją — i jesteś w jej ręku z powodu swej siły. Jesteś jak ptak schwytany w sidła. I — pamiętaj żem dużo widział — ulegnij, tuanie, ulegnij... Bo inaczej...
Wycedził z wahaniem ostatnie słowa i urwał. Willems zaśmiał się krótko, ponuro; zapytał, nie odwracając głowy i wyciągając wciąż nad ogniskiem to jedną rękę, to drugą:
— Bo inaczej — co?
— Ona może znów odejść. Któż to wie? — zakończył Babalaczi łagodnym, przymilnym tonem.
Tym razem Willems odwrócił się gwałtownie. Babalaczi odstąpił w tył.
— Jeśli odejdzie, będziesz miał za swoje — rzekł Willems groźnie. — To będzie twoja sprawka, i...
Babalaczi odezwał się ze spokojną wzgardą, stojąc poza kręgiem światła:
— Hai ya! Już to słyszałem. Jeśli odejdzie, wówczas ja umrę. Tak. Czy myślisz że moja śmierć odda ci ją, tuanie? Jeśli to będzie moja sprawka, wykonam ją dobrze, o biały człowieku! i — kto wie — może będziesz musiał żyć bez niej.
Willems chwycił ustami powietrze i cofnął się raptem jak ufny podróżnik, który myślał że ścieżka jest bezpieczna i nagle w sam czas ujrzał przed sobą bezdenną rozpadlinę. Babalaczi wszedł znowu w krąg światła; zbliżył się bokiem do Willemsa z głową zadartą i nieco przechyloną, aby jego jedyne oko mogło spojrzeć prosto w twarz rosłego białego męża.
— Grozisz mi — rzekł Willems niewyraźnie.
— Ja, tuanie! — wykrzyknął Babalaczi z nieznacznym odcieniem ironji w głosie udającym zdziwienie. — Ja? Nie! ja mówiłem tylko o życiu. Tylko o życiu. O życiu długiem dla samotnego człowieka!
Stali przedzieleni ogniskiem i obaj milczeli, zdając sobie sprawę, każdy na swój sposób, z wagi upływających chwil. Fatalizm Babalacziego był dlań nieznaczną tylko ulgą w tem napięciu, bo żaden fatalizm nie może zabić myśli o przyszłości, ani żądzy powodzenia, ani bolesnego oczekiwania na nieodwołalne wyroki niebios. Fatalizm zrodził się ze strachu przed przegraną, gdyż wierzymy wszyscy że człowiek trzyma szczęście w swem ręku, i podejrzewamy że nasze ręce są słabe. Babalaczi patrzył na Willemsa i winszował sobie zręczności w powodowaniu tym białym. Oto miał pilota dla Abdulli, a zarazem ofiarę dla przebłagania gniewu Lingarda w razie gdyby się rzecz nie udała. Postara się pilnie aby we wszystkiem wysunąć na pierwszy plan Willemsa. W każdym razie niech biali załatwią to między sobą. To głupcy. Nienawidził ich — tych głupców obdarzonych potęgą — i wiedział że niezawodny tryumf będzie nagrodą sprawiedliwej jego mądrości.
Willems badał ponuro głębię swego poniżenia. On — człowiek biały, podziwiany przez białych ludzi, był w ręku tych dzikusów i miał się stać ich narzędziem. Czuł dla nich wszystkich nienawiść swej rasy, swej moralności, swej inteligencji. Patrzył na siebie z przerażeniem i litością. Aissa trzymała go w ręku. Słyszał o takich historjach. Słyszał o kobietach, które... Nigdy nie chciał wierzyć tym rzeczom... A jednak były prawdziwe. Tylko że jego własna niewola wydała mu się bardziej zupełna, straszliwa i ostateczna — bez jakiejkolwiek nadziei ratunku. Dziwił się że Opatrzność jest taka zła, ta Opatrzność, która uczyniła go tem czem był; która — co gorzej — pozwalała żyć takiej kreaturze jak Almayer. Willems spełnił swój obowiązek, udając się do niego. Wszyscy ludzie są głupi. Dlaczego Almayer go nie zrozumiał? Willems podsunął mu przecież sposób wybrnięcia z sytuacji. A ten dureń nie pomiarkował się. Jakież to ciężkie dla niego, dla Willemsa. Chciał zabrać Aissę z pomiędzy jej bliskich. Dlatego zdobył się na pójście do Almayera. Spojrzał w siebie badawczo. Pomyślał z lękiem, że naprawdę żyć bez niej jakoś nie może. To było straszne i rozkoszne. Wspomniał pierwsze dni ich znajomości. Jej wygląd, jej twarz, uśmiech, oczy, słowa. Dzika kobieta! Ale spostrzegł że nie potrafi myśleć o niczem innem tylko o trzech dniach ich rozstania i o kilku ostatnich godzinach, odkąd są znów razem. Więc dobrze. Ponieważ nie może jej zabrać, pójdzie za nią... Przez chwilę doznał złej przyjemności na myśl, że tego co zrobił cofnąć nie można. Wydał się w ich ręce. Ogarnęła go duma. Gotów był zrobić wszystko, stawić czoło wszystkiemu. Nie dbał o nic, o nikogo. Uważał się za nieustraszonego, ale w gruncie rzeczy był tylko pijany — pijany trucizną rozkosznych wspomnień.
Wyciągnął ręce nad ogniem, rozejrzał się i zawołał:
— Aisso!
Musiała być tuż, bo pojawiła się zaraz w świetle ogniska. Była owinięta pofałdowaną gęsto zasłoną, która zakrywała jej czoło; koniec zasłony, przerzucony z ramienia na ramię, zasłaniał dolną część twarzy. Tylko oczy były widoczne — ciemne i połyskujące jak gwiaździsta noc.
Patrząc na tę dziwną, zakwefioną postać, Willems uczuł zdumienie, gniew, bezsilność. Zaufany ongi urzędnik bogatego Hudiga trzymał się uporczywie pewnych wyobrażeń o przyzwoitości. Szukał w nich ucieczki od posępnych mangrowij, od mroku lasów i pogańskich dusz dzikich, którzy byli jego panami. Aissa wyglądała jak sztuka taniego perkalu! To go rozjątrzyło. Przybrała się tak, ponieważ człowiek z jej rasy był blisko! Willems zakazał jej tego, a ona nie posłuchała. Czy jego pojęcia zmienią się kiedy do tego stopnia, aby mógł się zgodzić z jej wyobrażeniem o tem co wypada, co jest właściwe i przyzwoite? Miał uczucie że z czasem tak będzie, niestety. Wydało mu się to okropne. Ona się nigdy nie zmieni! Ten objaw jej pojęć o przyzwoitości był nową oznaką beznadziejnego między nimi rozdźwięku — był dla Willemsa jakby jeszcze jednym krokiem wdół. Aissa zanadto od niego się różni. On jest taki cywilizowany! Uderzyło go nagle że nie mają nic wspólnego — żadnej myśli, żadnego uczucia; nie mógł jej wyjaśnić najprostszych przyczyn jakiegokolwiek swego postępku... i nie mógł bez niej żyć.
Odważny człowiek stojący naprzeciw Babalacziego odetchnął nagle westchnieniem podobnem do jęku. Ten drobny szczegół, to przywdzianie przez Aissę zasłony wbrew jego życzeniu, podziałało na Willemsa jak wykrycie jakiejś wielkiej klęski. Wzmocniło jego pogardę dla siebie jako dla niewolnika namiętności, którą zawsze wyśmiewał, jako dla człowieka niezdolnego do przeprowadzenia swej woli. Ta jego wola, wszystkie jego uczucia, cała jego osobowość — wszystko rzekłbyś zatracało się w ohydnem pożądaniu tej kobiety, w bezcennej obietnicy jej ciała. Willems oczywiście nie był w stanie dostrzec jasno przyczyn swego nieszczęścia; ale niema ludzi tak tępych aby nie znali bólu — tak prostych aby nie czuli starcia walczących z sobą porywów, aby od tego nie cierpieli. Człowiek tępy, zarówno jak i najmędrszy, musi czuć sprzeczność swych impulsów i cierpieć z tego powodu, ale dla ludzi nieoświeconych ból walki i przegranej wydaje się dziwny, tajemniczy, nieusprawiedliwiony i możliwy do uniknięcia.
Willems stał, śledząc Aissę, śledząc siebie. Trząsł się z wściekłości od stóp do głów, jakby go spoliczkowano. Nagle roześmiał się, ale jego śmiech zabrzmiał niby zmącone echo jakiejś odległej, nieszczerej wesołości.
Z drugiej strony ognia Babalaczi rzekł śpiesznie:
— Oto tuan Abdulla.
Natychmiast po wyjściu z szałasu Abdulla dostrzegł Willemsa. Spodziewał się naturalnie że zobaczy białego człowieka, ale nie tego, który był mu tak dobrze znany. Każdy, kto handlował na wyspach i miał stosunki z Hudigiem, znał Willemsa. Przez ostatnie dwa lata swego pobytu w Makassarze zaufany urzędnik Hudiga prowadził cały handel miejscowy spółki pod nadzorem — bardzo pobieżnym — wyłącznie samego szefa. Stąd każdy znał Willemsa, między innymi i Abdulla — lecz Arab nie wiedział nic o jego niełasce. Trzymano istotnie całą rzecz w tajemnicy — i to tak ścisłej, iż wielu ludzi w Makassarze spodziewało się powrotu Willemsa, przypuszczając że wyjechał w jakiejś poufnej misji. Zaskoczony Abdulla zawahał się na progu. Przygotował się na spotkanie z jakimś marynarzem, dawnym oficerem Lingarda, prostakiem z którym może trudno będzie się porozumieć — ale nie z równym sobie. Tymczasem zobaczył kogoś, kto uchodził za bardzo zdolnego do interesów, o czem Abdulla dobrze wiedział. Jakim sposobem znalazł się tu i dlaczego? Abdulla opanował zdziwienie i ruszył z godnością w stronę ogniska, utkwiwszy spokojnie oczy w Willemsie. Zatrzymał się o dwa kroki od niego i podniósł prawą rękę, witając go z powagą. Willems skinął zlekka głową i rzekł po chwili, udając swobodę i obojętność:
— Znamy się, tuanie Abdullo.
— Handlowaliśmy z sobą — odpowiedział uroczyście Abdulla — ale to było daleko stąd.
— Tutaj możemy także handlować — rzekł Willems.
— Miejsce nie ma żadnego znaczenia. Tylko otwarty umysł i szczere serce potrzebne są do interesów.
— To wielka prawda. Moje serce jest równie otwarte jak mój umysł. Powiem ci, dlaczego tu się znalazłem.
— I poco? Opuszczając dom, człowiek uczy się życia. Podróżujesz. Podróż to zwycięstwo. Wrócisz, wzbogaciwszy się w mądrość.
— Nie wrócę nigdy — przerwał Willems. — Skończyłem ze swymi rodakami. Jestem człowiekiem pozbawionym braci. Krzywda jest dla wierności zagładą.
Abdulla podniósł brwi, wyrażając tem zdziwienie. Jednocześnie zaś uczynił nieokreślony ruch ręką, który można było wziąć za potakujące i pojednawcze: „otóż to właśnie!“
Aż do tej chwili Arab nie zwracał najmniejszej uwagi na stojącą przy ognisku Aissę, która przemówiła teraz wśród ciszy zapadłej po oświadczeniu Willemsa. Głosem stłumionym przez zasłonę wyrzekła do Abdulli kilka słów powitania, nazywając go krewnym. Abdulla rzucił na nią spojrzenie trwające nie dłużej sekundy, poczem jako człowiek doskonale wychowany utkwił wzrok w ziemi. Aissa wyciągnęła do niego rękę okrytą końcem zasłony, Abdulla zaś ujął ją, uścisnął dwukrotnie i puścił, zwracając się do Willemsa. Spojrzała badawczo na obu mężczyzn a potem cofnęła się i jakby wsiąkła w noc.
— Wiem po co tu przybyłeś, tuanie Abdullo — rzekł Willems — powiedział mi to tamten człowiek. — Skinął głową w stronę Babalacziego i mówił dalej powoli: — To będzie rzecz trudna.
— Allah czyni wszystko łatwem — wtrącił pobożnie Babalaczi, stojący opodal.
Obaj mężczyźni odwrócili się szybko; patrzyli w zadumie na Babalacziego, jakby się namyślali głęboko nad prawdą tego twierdzenia. Pod ich przeciągłym wzrokiem Babalaczi doświadczył niezwykłego mu uczucia nieśmiałości i nie odważył się podejść bliżej. Wreszcie Willems posunął się naprzód, Abdulla ruszył za nim natychmiast i poszli obaj dziedzińcem; głosy ich ucichły w ciemnościach. Wkrótce Babalaczi usłyszał że wracają; rozmowa ich stała się wyraźniejsza z chwilą gdy wyłonili się z mroku. U ogniska zawrócili i Babalaczi pochwycił parę słów. Willems mówił:
— Byłem z nim długi czas na morzu za moich młodych lat. Skorzystałem teraz ze swej wiedzy, aby zauważyć którędy wchodzi na rzekę.
Abdulla potakiwał z pewną rezerwą.
— W różnorodności wiedzy jest bezpieczeństwo — powiedział i oddalili się poza obręb słuchu.
Babalaczi pobiegł do drzewa; zajął stanowisko w gęstym mroku pod konarami, oparłszy się o pień. Znajdował się tam mniej więcej w połowie drogi między ogniskiem a drugim kresem przechadzki obu mężczyzn. Przeszli tuż koło niego: Abdulla smukły, bardzo prosty, z głową wzniesioną i opuszczonemi rękami, obracał machinalnie paciorki różańca; Willems rosły, szeroki w barach, wydawał się większy i silniejszy niż zwykle przez kontrast ze szczupłą białą postacią, obok której szedł niedbale, stawiając jeden krok na dwa tamtego; wielkie jego ramiona były w ciągłym ruchu; gestykulował zapalczywie, pochylając się aby zajrzeć w twarz Abdulli.
Przeszli kilka razy tam i z powrotem blisko Babalacziego, a za każdym razem gdy się znaleźli między nim a ogniem, widział ich dość wyraźnie. Czasem przystawali raptownie; Willems coś mówił z naciskiem, Abdulla przysłuchiwał się z naprężoną uwagą, a gdy tamten skończył, pochylał zlekka głowę, jakby się zgadzał na prośbę albo przytakiwał jakiemuś oświadczeniu. Niekiedy Babalaczi chwytał tu i ówdzie słowo, fragment zdania, głośny okrzyk. Znaglony ciekawością, podpełzł na sam skraj czarnego cienia pod drzewem. Zbliżali się właśnie, i Babalaczi usłyszał jak Willems mówił:
— Wypłacisz tę sumę, z chwilą kiedy się znajdę na statku. Żądam tego stanowczo.
Nie mógł dosłyszeć odpowiedzi Abdulli. Kiedy go znów mijali, Willems mówił:
— Moje życie jest tak czy owak w twem ręku. Łódź, która mię przywiezie na pokład, zabierze pieniądze do domu Omara. Musisz je przygotować w zapieczętowanym worku.
Znaleźli się znów poza obrębem słuchu, ale zamiast wrócić, zatrzymali się naprzeciw siebie obok ogniska. Willems gestykulował; potrząsnął ręką wysoko, nie przestając mówić, potem opuścił ją jednem szarpnięciem i tupnął. Przez krótką chwilę stali obaj nieruchomo. Babalaczi, wytężając wzrok, dojrzał że wargi Abdulli poruszyły się prawie niedostrzegalnie. Nagle Willems chwycił bierną rękę Araba i potrząsnął nią. Babalaczi odetchnął z głęboką ulgą. Narada była skończona. Doszli widać do porozumienia.
Ośmielił się teraz zbliżyć do obu mężczyzn, którzy zobaczyli go i czekali w milczeniu. Willems już się znów opanował; wyglądał chmurnie i obojętnie. Abdulla odszedł od niego parę kroków; Babalaczi spojrzał nań badawczo.
— Odjeżdżam — rzekł Abdulla — i będę czekał na ciebie, tuanie Willems, przy ujściu rzeki, aż do drugiego zachodu. Wiem że masz tylko jedno słowo.
— Tylko jedno słowo — powtórzył Willems.
Biały został sam przy ognisku, Abdulla zaś i Babalaczi skierowali się razem ku dziedzińcowi Lakamby. Dwaj Arabowie towarzyszący Abdulli wyprzedzili ich i przeszli odrazu przez furtkę w światło i gwar wielkiego dziedzińca, natomiast Babalaczi i Abdulla zatrzymali się jeszcze. Abdulla powiedział:
— Wszystko dobrze. Mówiliśmy o wielu rzeczach. On się zgadza.
— Kiedy? — zapytał skwapliwie Babalaczi.
— Na drugi dzień po jutrzejszym. Obiecałem wszystko. Mam zamiar wiele dotrzymać.
— Dłoń twoja zawsze jest szczodrobliwa, o najhojniejszy z pośród wyznawców! Nie zapomnisz o swoim słudze, który cię tu wezwał. Czyż nie mówiłem prawdy? Ta kobieta zmieniła jego serce w kawał pieczonego mięsa.
Abdulla uczynił poziomy gest ręką, jakby odsuwał od siebie te słowa i rzekł zwolna bardzo znacząco:
— On musi być zupełnie bezpieczny, rozumiesz? Zupełnie bezpieczny — jak między swoimi — dopóki...
— Dopóki? — szepnął Babalaczi.
— Dopóki nie powiem — rzekł Abdulla. — A teraz co do Omara. — Zawahał się chwilę, poczem ciągnął bardzo cicho: — On jest bardzo stary.
— Hai ya! Stary i chory — mruknął Babalaczii z nagłą melancholją.
— Chciał abym zabił tego białego. Prosił aby zaraz go zabić — rzekł pogardliwie Abdulla, ruszając znów w stronę furtki.
— Niecierpliwy jest, jak ci co czują śmierć blisko siebie — usprawiedliwiał starca Babalaczi.
— Omar będzie mieszkał u mnie — ciągnął Abdulla — póki... Ale mniejsza z tem. Pamiętaj! Biały człowiek musi być bezpieczny.
— Żyje w twym cieniu — odrzekł uroczyście Babalaczi. — To mi wystarcza! — Dotknął czoła i cofnął się aby puścić przodem Abdullę.
I znów są na wielkim dziedzińcu, skąd na ich widok znika beztroska a wszystkie twarze stają się czujne i pełne zainteresowania. Lakamba zbliża się do gościa, ale wzrok jego spoczywa na Babalaczim, który uspokaja go porozumiewawczem skinieniem głowy. Lakamba zdobywa się na nieporadny uśmiech; patrzy zpodełba z wrodzoną, niezatartą posępnością na człowieka, którego chce uczcić, i zapytuje czyby nie zechciał przyjąć posiłku, zasiadłszy na przygotowanej ławie. Albo może wolałby się oddać wypoczynkowi? Ten dom należy do niego, i wszystko co w domu jest, i ta liczna gromada ludzi co stoją w oddali, przypatrując się rozmowie. Said Abdulla przyciska do piersi rękę gospodarza i oświadcza poufnym szeptem, że obyczaje jego są ascetyczne a usposobienie skłonne do melancholji. Nie potrzebuje ani wypoczynku, ani pożywienia, ani tych wielu ludzi, którzy do niego należą. Saidowi Abdulli pilno odjechać. Lakamba — chmurny i niezdecydowany jak zwykle — pełen jest smutku i uprzejmości. Tuan Abdulla musi dostać świeżych wioślarzy i to wielu, aby nużąca podróż w ciemnościach krócej trwała. Hai! ya! Hej tam! Łodzie!
Hałaśliwa, bezładna ruchliwość ogarnia niewyraźne postacie u rzeki. Słychać krzyki, żarty, rozkazy, wymyślania. Rozbłyskują pochodnie dające znacznie mniej światła niż dymu, a w czerwonem ich świetle zjawia się Babalaczi i oznajmia że łodzie gotowe.
Wśród ponurego blasku sunie Said Abdulla w długiej białej szacie, jak majestatyczna zjawa w asyście dwóch pośledniejszych cieni; zatrzymuje się chwilę u przystani aby się pożegnać ze swym gospodarzem i sprzymierzeńcem, którego kocha. Said Abdulla mówi to wyraźnie przed wejściem do łodzi, gdzie zasiada w samym środku pod małym baldachimem z niebieskiego perkalu, rozpiętym na czterech tykach. Przed Saidem Abdullą i za nim ludzie przykucnięci u burt trzymają podniesione wiosła, czekając na rozkaz aby je razem zanurzyć. Gotowe? Jeszcze nie. Stać! Said Abdulla raz jeszcze zabiera głos, a Lakamba i Babalaczi podeszli na sam brzeg aby słyszeć co mówi. Jego słowa są pokrzepiające. Nim słońce zajdzie po raz drugi, spotkają się znów i okręt Abdulli będzie płynął po wodach tej rzeki — nareszcie!
Lakamba i Babalaczi nie wątpią że się tak stanie — jeśli Allah pozwoli. Obaj są w ręku Miłosiernego. To jest pewne. A także i Said Abdulla, wielki kupiec, nie znający słowa niepowodzenie; i biały człowiek, najzręczniejszy handlowiec na wyspach, który leży teraz przy ognisku Omara z głową na kolanach Aissy, podczas gdy Said Abdulla sunie szybko błotnistą rzeką w łodzi pędzonej prądem i wiosłami, wśród ciemnych ścian śpiącego lasu; sunie ku jasnemu, otwartemu morzu, gdzie Władca Wysp (pochodzący z Greenock, lecz wycofany z obiegu, sprzedany i zarejestrowany jako statek z Penangu) czeka na swego właściciela i kołysze się dziwacznie na kotwicy wśród prądów kapryśnego przypływu, blisko kruszących się czerwonych skał Tandżong Mirrah.
Lakamba, Sahamin i Bahassoen wpatrywali się pewien czas, milcząc, w wilgotny mrok, który połknął wielką łódź niosącą Abdullę i jego niezłomne szczęście. Potem obaj goście nawiązali rozmowę, dając wyraz swym radosnym przewidywaniom. Czcigodny Sahamin obmyślał z rozkoszą plan działań wybiegających w dość daleką przyszłość, jak przystało człowiekowi w wieku tak poważnym. Zamierzał kupić kilka prao, urządzać wyprawy w górę rzeki, rozszerzyć swój handel i wzbogacić się szybko z pomocą kapitałów Lakamby. Bardzo szybko. Tymczasem byłoby wskazane pójść jutro do Almayera, korzystając z ostatniego dnia pomyślności tego znienawidzonego męża, i wydostać odeń trochę towarów na kredyt. Sahamin uważał że to się da zrobić przy pomocy zręcznych pochlebstw. W gruncie rzeczy ten syn szatana jest durniem; trzeba do niego się udać, ponieważ bliski przewrót wymaże wszystkie długi.
Sahamin wybuchnął starczym chichotem i podzielił się tą myślą ze swymi towarzyszami, gdy zwolna szli razem od rzeki ku rezydencji. Lakamba o byczym karku słuchał, wydąwszy wargi, bez śladu uśmiechu, bez najlżejszego błysku w tępych, nabiegłych krwią oczach i powłóczył nogami, sunąc zwolna przez dziedziniec między swymi dwoma gośćmi. Lecz nagle Bahassoen przerwał gadaninę starca z szlachetnym zapałem młodości... Handel jest rzeczą bardzo cenną. Ale zmiana, która ma ich uszczęśliwić, jeszcze się nie dokonała. Białego człowieka powinno się wyzuć z wszystkiego, i to bez ceremonji!... Bahassoen gorączkował się, podnosił głos, i trzymając rękę na głowni miecza, rozprawiał bez ładu i składu o słynnej odwadze swych przodków, oraz o zaszczytnych zajęciach polegających na podrzynaniu gardeł i podpalaniu.
Babalaczi pozostał w tyle, sam na sam z wielkością swoich pomysłów. Bystry mąż stanu rzucił pogardliwe spojrzenie szlachetnemu swemu protektorowi i jego przyjaciołom, poczem zatrzymał się, medytując o przyszłości, która wydawała się innym tak pewna. Inaczej było z Babalaczim; za swoją mądrość płacił mętnem poczuciem niebezpieczeństwa, które odpędzało sen od znużonego ciała. Gdy wreszcie zdecydował się wybrzeże opuścić, wybrał samotną dróżkę wzdłuż płotów, unikając środkowego dziedzińca, gdzie drobne ogniska świeciły i mrugały jak gwiazdy pogodnego nieba przeglądające się w posępnym mroku. Minął cichaczem furtkę prowadzącą do zagrody Omara i skradał się cierpliwie wzdłuż lekkiej bambusowej palisady, aż wreszcie zatrzymał się w rogu, który tworzyła palisada w połączeniu z ciężkim ostrokołem biegnącym naokoło gruntu Lakamby. Stojąc tam, mógł widzieć z nad płotu szałas Omara i ognisko przed drzwiami. Mógł także dojrzeć cienie dwojga ludzkich stworzeń siedzących między nim a czerwonym blaskiem. Mężczyznę i kobietę. Widok ten rzekłbyś natchnął stroskanego mędrca pustą chętką do śpiewu. Nie był to właściwie śpiew, raczej coś w rodzaju rapsodu bez krzty rytmu, rapsodu wypowiedzianego szybko lecz wyraźnie głosem skrzekliwym i niepewnym; a jeśli Babalaczi uważał to za pieśń, miała ona cel określony i może dlatego zbywało jej na artyzmie. Była to nieporadna improwizacja na ponury temat. Opiewała rozbicie okrętu, i męki pragnienia, i bratobójstwo wynikłe na tle sprzeczki o naczynie z wodą. Wstrętna opowieść, która zapewne miała jakiś cel, ale nie można było z niej wysnuć żadnego morału. Jednak podobała się widać Babalacziemu, bo powtórzył ją drugi raz, i to głośniej, wzniecając niepokój między ptakami gnieżdżącemi się wśród konarów wielkiego drzewa na dziedzińcu Omara. W gęstem listowiu nad głową śpiewającego rozległ się bezładny trzepot skrzydeł, senne uwagi w ptasim języku, głośny szelest liści. Postacie u ognia poruszyły się; cień kobiety zmienił postawę a pieśń Babalacziego urwała się nagle w napadzie cichego, uporczywego kaszlu. Po tej przerwie Babalaczi nie podjął już swego rapsodu, lecz oddalił się cichaczem aby znaleźć jeśli nie sen to przynajmniej wypoczynek.
Z chwilą gdy Abdulla opuścił wraz z towarzyszami zagrodę Omara, Aissa podeszła do Willemsa i stanęła u jego boku. Nie zwracał uwagi na oczekiwanie malujące się w jej postaci, a gdy wreszcie dotknęła go łagodnie, rzucił się na nią z wściekłością, zdarł z jej twarzy zasłonę i podeptał jak śmiertelnego wroga. Aissa spojrzała na niego z nikłym uśmiechem, cierpliwym i pełnym ciekawości, zdumiona i zainteresowana jak ignorant śledzący ruch skomplikowanej maszynerji. Wyładowawszy swą wściekłość, Willems wpatrzył się znów w ognisko, surowy i nieugięty, lecz kiedy Aissa dotknęła mu palcami karku, twarde linje koło jego ust znikły natychmiast, oczy zaczęły błądzić niespokojnie a wargi zadrżały. Zwrócił się ku niej z nieodpartą szybkością cząsteczki żelaza — która, chwilę przedtem spokojna, skacze ku potężnemu magnesowi — porwał Aissę w ramiona i przycisnął gwałtownie do piersi. Puścił ją równie szybko; potknęła się, odstąpiła wstecz, dysząc przez rozchylone wargi i rzekła z żartobliwym wyrzutem:
— O szalony człowieku! A coby się stało, gdybyś mnie zdusił w silnych ramionach?
— Chcesz żyć... i znów chcesz uciec ode mnie — rzekł łagodnie. — Powiedz mi — czy to prawda?
Podeszła do niego drobniutkiemi krokami z głową nieco przechyloną, z rękoma na biodrach, kołysząc się lekko; to zbliżanie się było większą udręką niż ucieczka. Patrzył na nią spragniony — oczarowany. Odezwała się żartobliwie:
— Cóż mam powiedzieć człowiekowi, który porzucił mię na trzy dni? Trzy! — powtórzyła, podnosząc figlarnie trzy palce do oczu Willemsa. Chciał pochwycić jej rękę, lecz miała się na baczności i cofnęła ją za plecy.
— Nie! — rzekła. — Schwytać mnie nie można. Ale przyjdę. Przyjdę sama, bo tak chcę. Nie ruszaj się. Nie dotykaj mnie potężnemi rękami, o dziecko!
Mówiąc to, uczyniła ku niemu krok, potem drugi. Willems stał jak wryty. Przywarła do niego, podnosząc się na czubki palców aby zatopić w nim wzrok, a oczy jej jakby się rozszerzyły, połyskliwe i czułe, wymowne i obiecujące. Tem spojrzeniem wyssała duszę z Willemsa przez nieruchome jego źrenice; ostatnia iskra rozsądku znikła mu z twarzy, zastąpił ją wyraz fizycznej rozkoszy, szał zmysłów, który zawładnął sztywnem ciałem, wygnał żale, wątpliwości, wahania i obwieścił swe straszne dzieło, nadając twarzy przerażający wyraz idjotycznej błogości. Willems nie poruszał się wcale i ledwie oddychał; stał jak wryty, chłonąc każdym nerwem rozkosz bliskiego kontaktu.
— Bliżej! Bliżej! — szeptał.
Podniosła zwolna ramiona, objęła go za szyję i splotła mu ręce na karku, odsuwając się o całą długość ramion. Głowa jej odchyliła się, powieki zlekka opadły, a włosy zwisły prostopadle ku ziemi hebanowym gąszczem muskanym czerwonemi błyskami ognia. Willems stał nieugięty pod jej ciężarem, masywny i nieruchomy jak wielkie drzewa sąsiednich lasów; oczy jego spoglądały na zarys jej podbródka, kontur szyi, na wzdymające się linje piersi, pożądliwym i skupionym wzrokiem zgłodniałego człowieka patrzącego na pożywienie. Podciągnęła się ku niemu na ramionach i powoli, łagodnie, potarła głowę o jego policzek. Westchnął. Obejmując go wciąż za szyję, spojrzała w górę na spokojne gwiazdy i rzekła:
— Pół nocy już minęło. Skończymy ją u tego ogniska. U tego ogniska powtórzysz mi wszystko: swoje słowa i słowa Abdulli; będę ciebie słuchała i zapomnę o tamtych trzech dniach — bo jestem dobra. Powiedz, czy jestem dobra?
— Tak — odrzekł sennie.
Aissa pobiegła do dużego domu; gdy wróciła, niosąc na głowie zwój cienkich mat, Willems podsycił już ogień i pomógł jej w urządzaniu legowiska przy ogniu od strony najbliższej szałasu. Osunęła się na maty ruchem szybkim lecz wdzięcznym i opanowanym, a on rzucił się na ziemię jak długi z pośpiechem i niecierpliwością, jakby chciał kogoś uprzedzić. Położyła jego głowę na swych kolanach; gdy poczuł dotknięcie jej rąk na twarzy i palce igrające z włosami, doznał wrażenia że objęła go w posiadanie; poczuł spokój, wytchnienie, szczęście, kojącą błogość. Ręce jego podniosły się, splotły się na szyi Aissy i pociągnęły ją ku sobie aby zbliżyć jej twarz do swojej. Szepnął:
— Chciałbym tak umrzeć — zaraz!
Spojrzała na niego wielkiemi, mrocznemi oczami, w których nie zatlił się błysk zrozumienia. Jego słowa były dla niej tak niedostępne że nie zwróciła na nie uwagi, jak na powiew wiatru lub pęd sunącej chmury. Choć była kobietą, nie mogła w swej prostocie zrozumieć pochlebstwa bez granic, zawartego w tym szepcie tchnącym śmiertelną błogością, szepcie szczerym i bezpośrednim, który płynął prosto z serca jak każde zepsucie. Był to głos szału, obłąkanego spokoju, szczęścia co jest haniebne, tchórzliwe i tak rozkoszne, że upodlona dusza nie dopuszcza myśli aby mogło przeminąć; bowiem dla ofiar takiego szczęścia chwila jego kresu jest wznowieniem tortury, która stanowi jego cenę.
Aissa, pochłonięta swem ściśle określonem pragnieniem, zmarszczyła lekko brwi i rzekła:
— A teraz opowiedz mi wszystko. Wszystkie słowa, które padły między tobą a Saidem Abdullą.
Powiedzieć — co? Jakie słowa? Głos Aissy przywrócił Willemsowi świadomość, która znikła pod jej dotknięciem; zdał sobie sprawę że minuty upływają, a każda z nich była jakby wymówką; padały w przeszłość zwolna, niechętnie, nieodwołalnie, znacząc jego kroki na drodze do potępienia. Nie miał jednak żadnej pewności, żadnego pojęcia jak ta bolesna droga może się skończyć. Ogarnęło go niejasne uczucie, niby groźba cierpienia czy nieokreślona przestroga o rychłej chorobie — mętne przewidywanie zła, na które składały się trwoga i rozkosz, rezygnacja i bunt. Willems zawstydził się swoich uczuć. Czego właściwie się lęka? Czyżby to były skrupuły? Skąd ta niechęć do myślenia, do rozmowy o tem co robić zamierza? Skrupuły są dobre dla durniów. Jego oczywisty obowiązek, to zdobyć dla siebie szczęście. Czyż składał kiedy przed Lingardem przysięgę wierności? Nie. A więc — nie pozwoli aby jakikolwiek wzgląd na tego starego idjotę stanął między Willemsem a szczęściem Willemsa. Szczęściem? A może jest na fałszywym tropie? Szczęście, to są pieniądze. Dużo pieniędzy. Przynajmniej myślał tak zawsze, póki nie doświadczył tych nowych uczuć, które...
Pytanie Aissy, powtórzone z niecierpliwością, przerwało jego rozpamiętywania; spojrzał w górę na twarz jaśniejącą nad nim w mętnem świetle ogniska, przeciągnął się lubieżnie, i posłuszny jej życzeniu, jął mówić zwolna cichym szeptem. Z twarzą u jego warg słuchała czujnie bez ruchu, pochłonięta, zaciekawiona. Na wielkim dziedzińcu ustały stopniowo różne hałasy za sprawą snu, który uciszył wszystkie głosy i zamknął wszystkie powieki.
Nagle ktoś zanucił pieśń, kończąc każdy wiersz przeciągłym nosowym dźwiękiem. Willems drgnął. Aissa położyła szybko rękę na jego wargach i wyprostowała się. Usłyszeli słaby kaszel, szelest liści, a potem głucha cisza objęła świat w posiadanie; cisza chłodna, ponura, głęboka, bardziej podobna do śmierci niż do spokoju, trudniejsza do zniesienia od najgwałtowniejszego hałasu. Z chwilą gdy Aissa cofnęła rękę, Willems zaczął zaraz mówić, tak nieznośna była dlań ta cisza bezwzględna i doskonała, w której myśli jego rzekłbyś rozlegały się jak głośne krzyki.
— Kto tam tak hałasował? — spytał.
— Nie wiem. Poszedł już — odrzekła prędko. — Powiedz, ty nie wrócisz do swoich; nie wrócisz beze mnie? I ze mną także nie wrócisz. Czy mi to obiecujesz?
— Już obiecałem. Ja nie mam rodziny. Czy nie mówiłem ci że jesteś dla mnie wszystkiem?
— Tak, mówiłeś — odpowiedziała powoli — ale chcę abyś to powtarzał każdego dnia i każdej nocy, za każdym razem gdy cię zapytam; i abyś nie gniewał się o to że pytam. Boję się białych kobiet, które są bezwstydne i mają okrutne oczy. — Przez chwilę wpatrywała się w niego badawczo i rzekła: — Czy one są piękne? One muszą być piękne.
— Nie wiem — odszepnął w zamyśleniu. — A jeśli wiedziałem kiedykolwiek, zapomniałem, patrząc na ciebie.
— Zapomniałeś! A przez trzy dni i trzy noce zapomniałeś i o mnie! Dlaczego? Dlaczegoś się na mnie rozzłościł, kiedy wspomniałam pierwszy raz o tuanie Abdulli, wówczas gdyśmy mieszkali nad strumieniem? Wtedy jeszcze o kimś pamiętałeś. O kimś — w tamtym kraju, skądeś przyjechał. Twój język jest fałszywy. Jesteś zaiste biały, a twoje serce pełne oszustwa. Wiem o tem. Ale nie potrafię ci nie wierzyć, kiedy mówisz o swej miłości do mnie. Tylko się boję!
Gwałtowność jej pochlebiała mu, a jednocześnie była mu przykra.
— Jestem teraz przy tobie — powiedział. — Wróciłem. I to ty przecież mnie porzuciłaś.
— Gdy pomożesz Abdulli przeciwko Radży Lautowi, który jest wśród białych najpierwszy, wtedy już bać się nie będę — szepnęła.
— Musisz mi wierzyć, kiedy mówię że nie istniała dla mnie nigdy żadna inna kobieta; że nie mam czego żałować, że wspominam tylko swych wrogów.
— Skądeś tu przybył? — rzekła namiętnym szeptem pod wpływem nagłego porywu. — Co to za kraj, tam za wielkiem morzem, ten kraj z któregoś przyjechał? To kraina kłamstwa i zła, skąd przychodzi do nas tylko nieszczęście — do nas, którzy nie jesteśmy biali. Czyż z początku nie chciałeś mnie tam zabrać? Właśnie dlatego odeszłam.
— Nigdy już chcieć tego nie będę.
— I żadna kobieta tam na ciebie nie czeka?
— Żadna! — odrzekł Willems stanowczo.
Pochyliła się nad nim. Wargi jej błądziły nad twarzą Willemsa, długie włosy muskały mu policzki.
— Nauczyłeś mnie miłości swego plemienia, która jest z djabła — szepnęła, i pochylając się jeszcze bardziej, spytała cicho: — Czy to tak?
— Tak, o tak! — odrzekł jeszcze ciszej głosem zlekka drżącym od pragnienia, a ona przycisnęła nagle usta do jego warg. Zamknął oczy w ekstazie rozkoszy.
Zapadło długie milczenie. Gładziła jego głowę, dotykając mu lekko włosów; leżał sennie pogrążony w szczęśliwości, która byłaby bez skazy, gdyby nie prześladująca go niewyraźna wizja dobrze mu znanej postaci — człowieka co od niego odchodził i malał w długiej alei fantastycznych drzew; każdy liść był okiem patrzącem za tym człowiekiem, który odchodził i wciąż się zmniejszał, ale nie ginął z oczu mimo nieustannego posuwania się naprzód. Willems zapragnął aby ta postać znikła, niecierpliwił się i gorączkował, śledząc ją bacznie z przykrym wysiłkiem. Było w niej coś znajomego. Jakto! przecież to on sam! Drgnął i otworzył oczy, dygocąc, wstrząśnięty prędkim powrotem z oddali, wzruszony tem że się znalazł u ogniska z szybkością błyskawicy. Był to nawpół sen, nawpół jawa; zdrzemnął się na parę sekund w ramionach Aissy. To początek snu — nic więcej. Ale upłynął pewien czas, zanim odzyskał przytomność po wstrząsie jakiego doznał, widząc siebie odchodzącego z całą świadomością tak nieopatrznie, tak bezpowrotnie — dokąd? Gdyby się wczas nie obudził, nie byłby mógł stamtąd wrócić — z tego jakiegoś miejsca, dokąd szedł. Oburzył się. To było jak ucieczka, jak ucieczka więźnia, który łamie dane słowo — ta postać oddalająca się ukradkiem podczas jego snu. Dotknęły go do żywego te bezsensowne uczucia i przejęły zdziwieniem.
Aissa poczuła że zadrżał i przycisnęła jego głowę do piersi, szepcząc coś czule. Ogarnął go znów wielki spokój, który był równie głęboki jak cisza dokoła. Szepnął:
— Zmęczona jesteś, Aisso.
Odpowiedziała głosem tak cichym, że było to jakby westchnienie przemieniające się w nikłe słowa:
— Będę strzegła twego snu, o dziecko!
Leżał bardzo spokojnie i przysłuchiwał się biciu jej serca. Ten odgłos lekki, szybki, ciągły, spokojny — rytm jej życia, który wyczuwał policzkiem — dawał mu wyraźne poczucie bezpiecznego nad nią władztwa, umacniał jego wiarę w posiadanie tej ludzkiej istoty, był niby rękojmią nieokreślonego szczęścia na przyszłość. Znikły żale, wątpliwości, wahania. A czy kiedykolwiek istniały? Wszystko wydawało się dalekie, zamierzchłe, nierzeczywiste i blade, jak blaknące wspomnienie gorączkowych bredzeń. Udręka, walka, wszystkie cierpienia ubiegłych dni, upokorzenie i gniew Willemsa po jego upadku, wszystko to było ohydną zmorą, majakiem zrodzonym we śnie, skazanym na zapomnienie i zniknięcie bez śladu — a prawdziwe życie, to ten senny bezruch, to jego głowa oparta o serce Aissy bijące tak spokojnie.
Był teraz zupełnie rozbudzony i czuł tę gorączkową czujność znużonego ciała, która następuje po kilku odżywczych sekundach nieodpartego snu; szeroko rozwarte jego oczy patrzyły z roztargnieniem na otwór drzwi w szałasie Omara. Trzcinowe ściany połyskiwały w świetle ogniska, którego dym, wątły i niebieski, płynął ukośnie w kręgach i spiralach wpoprzek tych otwartych drzwi; pusta ich czerń wydawała się nieprzenikniona i zagadkowa, jak kotara zasłaniająca rozległą przestrzeń pełną niespodzianek. Było to tylko przywidzenie, ale Willems tak się niem przejął, że nie zdziwiło go nagłe ukazanie się głowy wyłaniającej się z ciemności; może to wynik jego czczych urojeń, a może początek innego krótkiego snu, innego dziwactwa przemęczonego mózgu. Twarz stara, chuda, żółta, o zamkniętych powiekach, o rozrzuconej, długiej białej brodzie dotykającej ziemi. Twarz bez ciała, obracająca się z boku na bok u skraju świetlnego kręgu, jakby wystawiała kolejno oba policzki na ciepło promieniejące z ogniska. Willems śledził ją z biernem zdumieniem, coraz wyraźniejszą, jakby coraz bliższą, i dostrzegł za nią nieokreślone zarysy ciała pełznącego ku ogniowi cal za calem, cicho, niepostrzeżenie. Zdziwiło Willemsa pojawienie się tej niewidomej głowy, ciągnącej za sobą bez szmeru kalekie ciało o ślepej, nieporuszonej twarzy, to wyraźnej, to zmąconej w grze światła, które przyciągało ją ku sobie wytrwale. Niema twarz z krissem między wargami. To nie sen. Twarz Omara. Ale co to znaczy? Czego on chce?
Willems zapadł zbyt głęboko w szczęśliwą omdlałość chwili aby odpowiedzieć na to pytanie; mignęło mu przez myśl i znikło, pozwalając znów słuchać swobodnie bicia jej serca, tego drogocennego, delikatnego odgłosu, który wypełniał spokojny ogrom nocy. Spojrzawszy w górę, zobaczył nieruchomą głowę Aissy i jej źrenice w płynnym blasku białek, patrzące w niego czule z pomiędzy długich rzęs, których cień spoczywał na łagodnej krągłości policzka; pod pieszczotą tego wzroku znikło niespokojne zdumienie, znikł nieokreślony lęk przed tamtą zjawą, to przypadającą do ziemi, to pełznącą ku ognisku, swemu przewodnikowi — ów lęk i zdumienie utonęły w spokoju wszystkich zmysłów, jak ból tonie w sennej pogodzie, która następuje po zażyciu opjum.
Willems przekręcił głowę nieznacznie i teraz mógł wygodnie patrzeć na zjawę, którą ujrzał przed minutą i o której prawie zapomniał. Podpełzła bliżej bez szmeru jak cień nocnej zmory, wysunąwszy jedną rękę i jedno kolano; oto była tuż, bardzo blisko, nieruchoma i cicha, jakby nasłuchiwała z wyciągniętą szyją i twarzą zwróconą w pełni do ognia. Willems widział wychudłe oblicze, skórę połyskującą na wydatnych kościach, czarne cienie wklęsłych skroni, i zapadłe policzki, i dwie plamy czerni nad oczami, nad temi oczami które były martwe i widzieć nie mogły. Jakiż poryw wypędził w noc ślepego kalekę, czającego się i pełznącego ku ognisku? Willems patrzył nań, urzeczony, lecz twarz, po której przesuwały się światła i cienie, nie zdradzała nic, zamknięta, nieprzenikniona, jak ściana.
Omar ukląkł i przysiadł na piętach; ręce wisiały przed nim bezładnie. Willems patrzył w ponurem odrętwieniu i widział wyraźnie kriss między cienkiemi wargami, jak kresę przecinającą twarz; z jednej strony twarzy wygładzone drzewo rękojeści chwytało czerwone błyski ognia, z drugiej cienka linja ostrza urywała się na matowym, czarnym końcu. Willems poczuł wewnętrzne wstrząśnienie, które nie tknęło jego ciała, biernego w objęciach Aissy, lecz napełniło mu piersi zgiełkiem bezsilnego strachu; zrozumiał nagle że to własna jego śmierć pełznie doń poomacku; że to nienawiść do niego i do miłości Aissy ku niemu znagliła ten bezsilny szczątek człowieka — ongi słynnego, śmiałego korsarza — do porwania się na rozpaczliwy czyn, który miał się stać najwyższem ukojeniem i chwałą nieszczęśliwej starości. Obezwładniony strachem kochanek Aissy patrzył na jej ojca — zjawę pełznącą ostrożnie, ślepą jak los, nieugiętą jak przeznaczenie — a jednocześnie słuchał z chciwością jak bije serce córki, lekko, prędko, spokojnie, wyczuwał jego rytm głową.
Był w mocy okropnego strachu, który zimną dłonią obdziera swoją ofiarę z woli i wszelkiej siły, z wszelkiego pragnienia ucieczki, oporu, ruchu; który unicestwia zarówno nadzieję jak rozpacz i trzyma niby w kleszczach puste, bezwładne ciało pod zbliżającym się ciosem. Nie był to strach przed śmiercią — Willems stawiał już czoło niebezpieczeństwu — nie był to nawet strach przed tą właśnie postacią śmierci. Nie był to strach przed końcem, gdyż Willems czuł że jego koniec jeszcze nie nadszedł. Jakieś poruszenie, skok, okrzyk obroniłyby go przed słabą ręką starego ślepca, przed tą ręką, która sunęła teraz ostrożnie po ziemi, szukając jego ciała w ciemnościach. Był to instynktowny strach wynikający z wejrzenia w nieznane, w pobudki, porywy, pragnienia, o których Willems nie miał pojęcia, lecz które żyły w piersi pogardzanych ludzi, tuż pod jego bokiem, i ukazały mu się na mgnienie, aby skryć się znów za czarną mgłą wątpliwości i złudzeń. To nie śmierć przerażała Willemsa, lecz ohydne, obłędne życie, gdzie nic i nikogo naokoło siebie nie mógł zrozumieć; gdzie nie mógł nikim kierować, nikim władać, nikogo i nic pojąć — nawet siebie samego.
Poczuł że ktoś dotyka jego boku. To dotknięcie, lżejsze niż pieszczota matczynej ręki na policzku śpiącego dziecka, miało dla niego siłę miażdżącego ciosu. Omar podpełzł blisko, a teraz, klęcząc nad nim, trzymał kriss w jednej ręce, podczas gdy druga muskała kurtkę Willemsa, sunąc delikatnie ku jego piersi; lecz ślepa twarz, zwrócona wciąż ku ciepłu ogniska, była spokojna i niewzruszona w pozorze kamiennej obojętności na rzeczy, których nie mogła zobaczyć. Willems odwrócił z wysiłkiem oczy od tej trupiej maski i skierował je ku Aissie. Siedziała bez ruchu, jakby była częścią uśpionej ziemi, lecz nagle ujrzał że oczy jej rozszerzają się w przeszywającem spojrzeniu i poczuł konwulsyjny nacisk jej rąk, przypierających mu ramiona do ciała. Upłynęła sekunda, powolna i gorzka jak dzień żałoby; sekunda pełna bólu i żalu za tą wiarą w nią, w Aissę, za wiarą co uciekła, gdy ufność jego rozpadła się w gruzy. Aissa trzymała go! Więc i ona! Poczuł jak skoczyło jej serce; osunął się głową na jej kolana, zamknął oczy i wszystko ucichło. Nie słyszał nic. Zdawało się że umarła; że serce jej uciekło w noc, opuszczając go bezbronnego i osamotnionego na pustym świecie.
Głowa Willemsa uderzyła ciężko o ziemię w chwili gdy Aissa odepchnęła go, zrywając się nagle. Leżał nawznak jak ogłuszony, nie śmiał się poruszyć i nie widział walki, lecz usłyszał przenikliwy wrzask obłąkanego strachu, potem ciche, gniewne słowa i znowu wrzask zakończony jękiem. Kiedy wreszcie się dźwignął, zobaczył Aissę klęczącą nad ojcem i plecy jej zgięte w wysiłku aby go przyprzeć do ziemi; ujrzał kalekie członki Omara, rękę wzniesioną nad głową Aissy i szybki jej ruch chwytający tę rękę. Willems instynktownie rzucił się naprzód, ale zwróciła ku niemu obłędną twarz i krzyknęła przez ramię.
— Odejdź! Nie zbliżaj się! Nie...
Słowa te zamieniły go w kamień; stanął jak wryty z rękami wiszącemi bezwładnie. Aissa bała się gwałtowności Willemsa, tymczasem on, w pomieszaniu wszystkich pojęć, powziął okropną myśl że sama woli zabić ojca — własnemi rękami. Patrzył jak przez czerwoną mgłę na ostatnią fazę ich walki; majaczyła przed nim dziko i złowrogo, niby przeciwna naturze potworna zbrodnia, która pod osłoną tej straszliwej nocy czyniła go wspólnikiem. Przejął go wstręt i wdzięczność zarazem; Aissa pociągała go nieodparcie, jednocześnie zaś gotów był uciec. Z początku nie mógł się ruszyć — a potem już nie chciał. Pragnął widzieć co się stanie. Patrzył jak Aissa ze strasznym wysiłkiem niosła do szałasu martwe napozór ciało i stał w miejscu po jej zniknięciu; w oczach miał żywy obraz głowy Omara chwiejącej się na ramieniu córki — głowy z opadłą szczęką, bezsilnej, biernej, pozbawionej wyrazu jak głowa trupa.
Po chwili doszedł z szałasu głos Aissy, szorstki, porywczy; w odpowiedzi rozległy się jęki i urywany szept pełen wyczerpania. Mówiła teraz głośniej. Zawołała gwałtownie:
— Nie! Nie! Nigdy!
I znów rozległ się żałosny, błagalny szept, jakby ktoś ostatnim tchem żebrał o najwyższą łaskę. Aissa odrzekła:
— Nigdy! Prędzejbym zatopiła nóż we własnej piersi.
Ukazała się w drzwiach, zadyszana, stała krótką chwilę na progu, a potem weszła w krąg światła. Wślad za nią popłynęły przez ciemność słowa wzywające pomsty niebios na jej głowę tonem coraz wyższym, ostrym, wysilonym, powtarzającym przekleństwo raz po raz — wreszcie wśród namiętnego krzyku głos załamał się, przeszedł w ochrypły pomruk i zamarł w głębokiem, przeciągłem westchnieniu. Aissa stała naprzeciw Willemsa, trzymając jedną rękę za plecami, a drugą nakazując uwagę; słuchała, póki się wszystko w szałasie nie uspokoiło. Potem uczyniła krok naprzód a ręka jej zwolna opadła.
— Nic prócz nieszczęścia — szepnęła do siebie w roztargnieniu. — Nic prócz nieszczęścia dla nas, którzy nie jesteśmy biali.
Gniew i podniecenie znikły z jej twarzy; patrzyła wprost na Willemsa z posępnem napięciem.
Odzyskał nagle zmysły i mowę.
— Aisso! — krzyknął — Aisso! — słowa wydzierały mu się z ust gorączkowo — jakże ja mogę tu żyć? Zaufaj mi. Wierz mi. Odejdźmy stąd. Daleko! Bardzo daleko; ty i ja!
Nie zatrzymał się aby rozważyć czy mógłby uciec, i jak, i dokąd. Uniósł go potok nienawiści, wstrętu, pogardy białego człowieka dla tej krwi, która nie jest jego krwią, dla tej rasy, która nie jest jego rasą, dla brunatnej skóry, dla serc fałszywszych niż morze, czarniejszych niż noc. To uczucie odrazy opanowało jego duszę i narzuciło mu wyraźne przekonanie, że niepodobna mu żyć wśród otoczenia Aissy. Nalegał gwałtownie aby z nim uciekła, bo z całej tej znienawidzonej zgrai potrzebował tej jednej kobiety, ale potrzebował jej zdala od nich, zdala od tej rasy niewolników i rzezimieszków, z której pochodziła. Pragnął jej dla siebie, daleko od wszystkich, wśród bezpiecznej, głuchej samotności. W miarę jak mówił, wzmagał się jego gniew i jego pogarda, nienawiść zmieniła się prawie w trwogę, a pożądanie stało się olbrzymie, palące i bezlitosne; wołało na Willemsa wszystkiemi jego zmysłami, gwałtowniejsze od jego nienawiści, silniejsze od jego trwogi, głębsze od jego pogardy — nieodparte i pewne jak sama śmierć.
Aissa stała w pewnem oddaleniu, na samym skraju światła a zarazem na progu tej ciemności, z której wyszła — i słuchała z jedną ręką ciągle w tył założoną, a drugą wyciągniętą i nawpół otwartą jakby dla schwytania lecących słów, które rozbrzmiewały wokół niej, namiętne, groźne, błagalne, lecz wszystkie zabarwione bólem i męką, wszystkie gnane niecierpliwością żrącą pierś Willemsa. Aissa czuła, słuchając, że serce jej biło coraz wolniej w miarę jak znaczenie tych zaklęć stawało jasno przed jej oburzonemi oczami, w miarę jak dostrzegała z wściekłością i żalem że gmach jej miłości — własne jej dzieło — powoli rozpada się w gruzy, zniszczony przez obawy tego mężczyzny, przez jego fałsz. Stanęły jej w pamięci dni u strumienia, kiedy słuchała innych słów, innych myśli i obietnic, innych błagań płynących z ust Willemsa na rozkaz jej spojrzenia lub uśmiechu, na ruch jej głowy, na szept jej warg. Czyż w jego sercu było wówczas coś innego niż jej wizerunek, niż pragnienie jej miłości, niż lęk przed jej utratą? Co się stało? Czy się zestarzała lub zbrzydła w jednej chwili?
Przerażenie, zdumienie, gniew ogarnęły Aissę, gniew płynący z niespodzianego upokorzenia; oczy jej utkwiły bez ruchu, chmurne i spokojne, w tym człowieku z kraju gwałtu i zła, z kraju skąd tylko nieszczęście przychodzi do tych co nie są biali. Zamiast myśleć o jej pieszczotach, zamiast zapomnieć w jej objęciach o całym świecie, on myślał o swem plemieniu — o tem plemieniu, które kradnie każdy kraj, włada każdem morzem, które nie zna litości ni prawdy — nie zna nic oprócz własnej potęgi. Mąż silnej ręki i fałszywego serca! Miałażby towarzyszyć mu do odległego kraju, zagubić się w tłumie chłodnych oczu, fałszywych serc — i stracić go tam? Nigdy! On oszalał — oszalał z trwogi, ale on jej nie ujdzie! Aissa zatrzyma go aby był jej niewolnikiem i jej panem, tu, gdzie jest z nią sam na sam, gdzie będzie musiał żyć dla niej — lub umrzeć. Ona ma prawo do jego miłości, która jest jej dziełem, do tej miłości, która i teraz w nim była, gdy mówił słowa bez sensu. Aissa musi stworzyć między nim a białymi przegrodę nienawiści. On musi nietylko zostać, ale dotrzymać obietnicy danej Abdulli, obietnicy, której wypełnienie da Aissie bezpieczeństwo.
— Aisso, uciekajmy! Z tobą u boku rzuciłbym się na nich z gołemi rękami. Albo nie! Jutro będziemy już tam, na statku Abdulli. Popłyniesz ze mną, i wówczas będę mógł... Gdyby okręt przypadkiem się rozbił, moglibyśmy ukraść czółno i uciec wśród zamieszania... Ty się morza nie boisz... morza, które mi da wolność...
Zbliżał się do niej powoli z wyciągniętemi rękami, wśród żarliwych błagań, wśród potoku zapalczywych, bezładnych słów, które się prześcigały nawzajem. Odstępowała wtył, utrzymując między sobą a nim tę samą odległość; z oczami utkwionemi w twarzy Willemsa śledziła grę jego zwątpień i nadziei przenikliwym wzrokiem, który rzekłbyś docierał do najtajniejszych zaułków jego myśli. Zdawało się że Aissa zwolna ściąga ku sobie mrok, że owija się w jego falujące zwoje, które ją czynią niewyraźną i mglistą. Willems szedł tuż za nią, aż wreszcie stanęli naprzeciw siebie pod wielkiem drzewem pośrodku dziedzińca.
Samotny wygnaniec lasów, wielki, nieruchomy i uroczysty w swem opuszczeniu, odcięty od życia pradawnej puszczy przez pigmejów pełznących u jego stóp, wznosił się nad głowami tych dwojga, wysoki i prosty. Zdawał się na nich spoglądać, imponujący, beznamiętny w swej samotnej wielkości; rozpościerał gałęzie daleko ruchem wyniosłym i opiekuńczym, jakby chciał ich ukryć w ciemnem schronieniu pod dachem z niezliczonych liści, jakby — tknięty lekceważącem współczuciem silnych, pogardliwą litością wiekowego olbrzyma — chciał zasłonić walkę dwojga ludzkich serc przed wzrokiem gwiazd chłodnych i migotliwych.
Ostatnia błagalna prośba Willemsa o litość rozległa się głośno, wibrując, pod ciemnym baldachimem, przeniknęła między konary, płosząc białe ptaki śpiące skrzydło w skrzydło — i zamarła bez echa, zdławiona przez zwartą masę nieruchomego listowia. Willems nie mógł widzieć twarzy Aissy, lecz słyszał jej westchnienia i obłąkany szept niewyraźnych słów. A gdy wsłuchiwał się w nie z zapartym oddechem, wykrzyknęła nagle:
— Słyszałeś go? Przeklął mnie, bo cię kocham. Przyniosłeś mi cierpienie, i walkę — i jego przekleństwo. A teraz chcesz mnie zabrać daleko, gdziebym cię utraciła, gdzie utraciłabym życie; bo moje życie teraz, to twoja miłość. Co mi zostało? Nie zbliżaj się! — krzyknęła gwałtownie, gdy się zlekka poruszył — nie mów nic! Weź to! Śpij w spokoju!
Ujrzał niewyraźny ruch jej ręki. Coś świsnęło i uderzyło za nim o ziemię blisko ognia. Odwrócił się instynktownie i spojrzał. Nagi kriss leżał obok żarzących się węgli; kręty, ciemny przedmiot, wyglądający jak coś co kiedyś żyło, a teraz spoczywało zmiażdżone, martwe, zupełnie nieszkodliwe — czarny falisty kształt, bardzo wyraźny i nieruchomy w ciemnoczerwonym blasku. Podszedł machinalnie aby go podnieść i schylił się smutnym, pokornym ruchem żebraka sięgającego po jałmużnę rzuconą w pył drogi. Więc to była odpowiedź na jego błagania, na gorące i żywe słowa prosto z serca? Więc to była odpowiedź, rzucona jak obelga, ta rzecz z drzewa i żelaza, błaha i jadowita, drobna i śmiertelna? Trzymał ją za ostrze i patrzył w ogłupieniu na rękojeść; po chwili puścił kriss, który upadł z powrotem do jego stóp. Willems odwrócił się i ujrzał przed sobą tylko noc — olbrzymią, głęboką, spokojną — morze ciemności, w którem Aissa znikła bez śladu.
Ruszył naprzód niepewnym krokiem, wyciągając przed siebie obie ręce z rozpaczą, jak człowiek który nagle oślepł.
— Aisso! — krzyknął — chodź tu natychmiast!
Niechby tylko jej dotknął, niechby do niej przemówił, trzymając ją w ramionach, tuż przed oczami, blisko, twarzą w twarz! Tkliwość jego pieszczoty stopiłaby jej upór, zniweczyłaby jej strach; pod wpływem jedynej mowy wspólnej im obojgu — mowy bez wyrazów, mowy zmysłów — Aissa zrozumiałaby go, zgodziłaby się na wszystkie jego życzenia. Zawołał znów, a tym razem głos jego drżał od niecierpliwości i niepokoju:
— Aisso!
Wytężał wzrok i nasłuchiwał, ale nie zobaczył nic i nic nie usłyszał. Po chwili gęsty mrok rzekłbyś zakołysał się przed jego wzrokiem, niby kotara co zdradza ruchy lecz kształty ukrywa; Willems posłyszał lekkie, śpieszne kroki, a potem krótkie trzaśnięcie furtki od prywatnego dziedzińca Lakamby. Gdy skoczył naprzód i oparł się o szorstkie drzewo, usłyszał słowa: „Prędko! Prędko!“ i łoskot drewnianej sztaby, zasuniętej po drugiej stronie dla umocnienia furtki. Przyparty dłońmi podniesionych ramion do ostrokołu, osunął się na ziemię.
— Aisso — rzekł błagalnie, przyciskając usta do szpary między kołami. — Aisso, czy mnie słyszysz? Wracaj! Zrobię co chcesz, dam ci wszystko czego pragniesz, choćbym miał spalić cały Sambir i pożar ugasić krwią. Tylko wróć. Teraz! Natychmiast! Czy tam jesteś? Słyszysz mnie? Aisso!
Z drugiej strony palisady rozległy się lękliwe szepty niewieście, krótki, trwożny śmiech nagle urwany, cichy głos jakiejś kobiety: „Oto jest dzielna mowa!“ Po krótkiej chwili milczenia Aissa zawołała:
— Śpij w spokoju, bo czas twego odjazdu jest bliski. Ja teraz ciebie się boję. Boję się twego strachu. Kiedy wrócisz z tuanem Abdullą, będziesz wielki. Znajdziesz mię tutaj. — I nie będzie już nic prócz miłości. Nic! Nazawsze! Aż do śmierci!
Słuchał szelestu oddalających się jej kroków i dźwignął się na nogi, oniemiały z wściekłego gniewu na to stworzenie takie dzikie i tak pełne czaru; nienawidził jej, siebie, wszystkich ludzi jakich znał w życiu, ziemi, nieba, nawet powietrza, które wciągał znękaną piersią; nienawidził powietrza, ponieważ dawało mu życie, nienawidził jej, bo mu zadawała cierpienie. Ale nie mógł opuścić tej furtki, przez którą się wysunęła. Oddalił się trochę, zatoczył koło, wrócił i znów padł na ziemię przy palisadzie; nagle zerwał się w nowym wysiłku aby otrząsnąć się z czaru, który go trzymał, któremu musiał ulegać, niemy, posłuszny, wściekły. I pod nieruchomemi gałęźmi rozpostartemi szeroko nad jego głową gestem wyniosłym i opiekuńczym, pod wysokiemi gałęźmi, gdzie białe ptaki spały skrzydło w skrzydło, ukryte wśród niezliczonych liści, Willems miotał się jak ziarenko piasku wśród wichru — krążył, osuwając się i dźwigając raz po raz, zawsze blisko tej furtki. Wśród leniwej nocnej ciszy mocował się bez wytchnienia z tem co nieuchwytne; mocował się z cieniami, z mrokiem, z milczeniem. Mocował się bez słowa, zadając ciosy w próżnię, ciskał się na wszystkie strony, uparty, zwątpiały i zawsze odpierany — jakby go ktoś zaczarował w niewidzialnym kręgu magicznego koła.
— Tak! Kot, pies, wogóle coś co może drapać lub gryźć, byle tylko było niebezpieczne i parszywe. Chory tygrys najbardziej by pana uszczęśliwił. Nawpół żywy tygrys; mógłby pan się nad nim rozczulać, a potem wtrynić go jakiemuś nieborakowi który od pana zależy, żeby go biedak pielęgnował i niańczył za pana. A jak na tem wyjdzie ów biedak, to pana nic nie obchodzi. Niech go tygrys rozszarpie czy pożre! Nie ma pan krzty litości dla ofiar swego piekielnego miłosierdzia, to się po panu nie pokaże. Czułe pana serce boleje tylko nad tem co jadowite i drapieżne. Przeklinam dzień, kiedy litościwe pana oczy spoczęły na tym człowieku. Przeklinam...
— No, no! no, no! — pomrukiwał Lingard pod wąsem. Almayer, który aż się zachłysnął od gadania, odetchnął głęboko i ciągnął dalej:
— Tak! Zawsze ta sama historja. Zawsze. Jak tylko sięgnę pamięcią. Chyba pan sobie przypomina? Naprzykład ten zagłodzony pies, którego pan przyniósł na pokład w Bangkoku. Przyniósł go pan własnoręcznie, do licha! Wściekł się na drugi dzień i pokąsał seranga. Nie powie mi pan chyba że pan zapomniał. Najlepszy ze wszystkich pana serangów! Sam pan to mówił, kiedy pan nam pomagał przywiązać go do barjery, chwilę przedtem nim dostał ataków i umarł. Może tak nie było? Wszystko to przez pana... Ten człowiek zostawił dwie żony i mnóstwo dzieci. A wówczas w cieśninie Formozkiej, kiedy pan zboczył z drogi i naraził statek na rozbicie, żeby wyratować kilku Chińczyków z tonącej dżonki? To był także pyszny interes, co? Dwa dni nie minęły, a te psiakrew Chińczyki urządziły panu bunt. Ci biedni rybacy to byli poprostu zbóje. Pan wiedział że to są zbóje, ale podpłynął pan do brzegu wśród burzy, mając ląd od nawietrznej — bo zachciało się panu ich wyratować. Istne szaleństwo! A wiem, że gdyby nie byli łotrami — skończonymi łotrami — nie narażałby pan dla nich statku na rozbicie. Nie narażałby pan życia swych marynarzy — których pan tak kochał — i swego własnego. Czy to nie warjactwo? W dodatku nie postąpił pan uczciwie. Przypuśćmy że byłby pan utonął. Znalazłbym się wówczas w rozkosznem położeniu, sam na sam tutaj z tą pańską adoptowaną córką. Obowiązkiem pana było myśleć przedewszystkiem o mnie. Ożeniłem się z tą dziewczyną, bo pan obiecał zapewnić mi przyszłość, pan wie o tem doskonale. A w trzy miesiące później wyrżnął pan taki wściekły kawał — i to jeszcze dla bandy Chińczyków. Dla Chińczyków! Pan nie ma poczucia moralności. Mógł pan jak nic mnie zrujnować dla tych morderców, tych zbójów! W końcu trzeba ich było wyrzucić za burtę, kiedy zabili kilku ludzi z pana załogi — ukochanej pana załogi! I pan uważa że to jest uczciwe?
— No, no! — pomrukiwał Lingard, żując nerwowo niedopałek zgasłego cygara i patrząc na Almayera, który rozbijał się gwałtownie po werandzie. Stary żeglarz przypominał zupełnie pasterza przyglądającego się ulubionej owcy ze swego posłusznego stada, owcy, która rzuca się nań raptem we wściekłym buncie. Twarz miał skłopotaną, pełną gniewu i pogardy, a jednak zlekka ubawioną; był przytem trochę urażony, jakby strojono zeń przykre żarty. Almayer nagle zamilkł; skrzyżowawszy ręce na piersi, pochylił się naprzód i znów zaczął mówić.
— Ładnie byłbym wtedy wyglądał! A wszystko dlatego, że pan tak idjotycznie lekceważy swe bezpieczeństwo. Lecz nie miałem o to żalu. Znam pana słabe strony. Ale teraz — kiedy o tem wszystkiem pomyślę! Teraz jesteśmy zrujnowani. Zrujnowani! Zrujnowani! Moja biedna Nina. Zrujnowani!
Trzasnął się po udach, zaczął chodzić tu i tam drobnemi krokami, wreszcie chwycił krzesło, postawił je z hukiem przed Lingardem i siadł, wpatrując się posępnie w starego marynarza. Lingard, odwzajemniając niewzruszenie jego wzrok, zapuszczał powoli rękę do różnych kieszeni, wyłowił w końcu pudełko zapałek i wziął się do starannego zapalania cygara; obracał je w kółko między wargami i ani na chwilę nie spuszczał wzroku ze zrozpaczonego Almayera. Wreszcie przemówił spokojnie z za chmury tytoniowego dymu:
— Gdybyś bywał w tarapatach równie często jak ja, mój chłopcze, nie zachowywałbyś się w taki sposób. Nie jeden raz bankrutowałem. No i jestem tutaj, jak widzisz.
— Tak, jest pan tutaj — przerwał Almayer. — Wiele mi z tego przyjdzie. Gdyby pan znalazł się tu przed miesiącem, byłoby się to na coś przydało. Ale teraz!... Mógłby pan sobie być o tysiąc mil.
— Wymyślasz jak pijana przekupka — rzekł Lingard pogodnie. Wstał z krzesła i podszedł zwolna ku barjerze werandy. Podłoga zatrzęsła się, cały dom zadrżał pod ciężkim jego krokiem. Przez chwilę stał tyłem do Almayera, rozglądając się po rzece i lesie na wschodniem wybrzeżu, potem odwrócił się i spojrzał łagodnie na Almayera.
— Bardzo tu pusto dziś rano. Co?
Almayer podniósł głowę.
— Aha! spostrzegł pan to, doprawdy? Ja myślę że tu jest pusto! Tak, kapitanie Lingard, pana czas w Sambirze już minął. Zaledwie przed miesiącem ta weranda byłaby pełna ludzi przybywających aby pana powitać. Wchodziliby na te schody, szczerząc zęby i bijąc pokłony — i panu i mnie. Ale nasz czas już minął. I nie z mojej winy. Tego pan powiedzieć nie może. To ten łotr, ten pana gagatek tak się spisał. Udał się panu! Szkoda że go pan nie widział na czele tego psiakrew tłumu. Byłby pan dumny ze swego dawnego faworyta.
— Zdolny szelma — mruknął Lingard w zamyśleniu.
Almayer zerwał się z okrzykiem.
— I to wszystko co pan ma do powiedzenia! Zdolny! O Chryste Panie!
— Nie rób z siebie błazna. Siadaj. Porozmawiajmy spokojnie. Chcę się o wszystkiem dowiedzieć. Więc to on nimi kierował?
— Był duszą tego wszystkiego. Wprowadził na rzekę statek Abdulli. Trzymał w ręku wszystko i wszystkim rozkazywał — rzekł Almayer, który usiadł znów z miną zrezygnowaną.
— Kiedy się to stało — dokładnie?
— Szesnastego doszły mnie pierwsze słuchy że okręt Abdulli jest na rzece; z początku nie chciałem wierzyć. Nazajutrz już wątpić nie mogłem. U Lakamby odbywała się jawnie wielka narada, w której brali udział prawie wszyscy ludzie z Sambiru. Osiemnastego Pan wysp był zakotwiczony w obrębie osady, naprzeciw mego domu. Zaraz, zaraz... Dziś upływa akurat sześć tygodni.
— I wszystko to stało się ot tak poprostu? Ni stąd ni zowąd? Nic przedtem nie słyszałeś — żadnego ostrzeżenia. Nic? Nie miałeś pojęcia że coś się dzieje? Et, mój drogi!
— Słyszeć, no tak, słyszałem coś nie coś, i to codzień. Przeważnie kłamstwa. Czy tu się słyszy co innego w Sambirze?
— Mogłeś kłamstwom nie wierzyć — zauważył Lingard. — Nie powinieneś był wierzyć wszystkiemu co ci opowiadano, nie jesteś żółtodzióbem, który pierwszy raz puścił się w świat.
Almayer poruszył się niespokojnie na krześle i powiedział:
— Ten łajdak przyszedł tu raz. Nie było go przez parę miesięcy, mieszkał z tą kobietą. Słyszałem tylko o nim czasami od ludzi Patalola, kiedy tu przychodzili. No i pewnego dnia, koło południa, ukazał się na tym dziedzińcu, jakby go wyrzucono z piekła, gdzie jest jego miejsce.
Lingard wyjął z ust cygaro i słuchał uważnie; usta miał pełne białego dymu, który wydostawał się przez rozchylone wargi. Po krótkiej chwili Almayer mówił dalej, patrząc chmurnie w podłogę.
— Muszę przyznać że wyglądał okropnie. Pewno miał porządny atak malarji. Lewy brzeg jest bardzo niezdrowy. To dziwne że tylko szerokość rzeki...
Zapadł w głęboką zadumę, jakby zapomniał o swych krzywdach, rozpamiętując gorzko złe zdrowotne warunki w dziewiczym lesie na tamtym brzegu. Lingard skorzystał ze sposobności aby wydmuchnąć potężny kłąb dymu i cisnął przez ramię niedopałek cygara.
— Dalej — rzekł po chwili. — Więc przyszedł do ciebie...
— Ale niestety tamten fatalny klimat nie dał mu rady! — ciągnął Almayer, ocknąwszy się — i, jak mówiłem, łajdak zjawił się tu z niesłychaną bezczelnością. Straszył mnie, rzucał mętne pogróżki. Chciał mię przerazić, chciał mię szantażować. Mnie! I — słowo daję! — mówił że panby go poparł. Pan! Czy można sobie wyobrazić podobną bezczelność? Nie rozumiałem dobrze do czego on zmierza. Gdybym był zrozumiał, byłbym mu dogodził. O tak! dostałby w łeb jak się patrzy. Ale skąd mogłem zgadnąć że on potrafi wprowadzić statek na rzekę? Pan zawsze mówił że wejście jest takie trudne. A w gruncie rzeczy było to jedyne niebezpieczeństwo. Z każdym innym kupcem mogłem dać sobie radę, lecz kiedy przybył Abdulla... Ten jego bark jest uzbrojony. Ma dwanaście mosiężnych sześciofuntowych armatek i około trzydziestu ludzi. To dryblasy gotowe na wszystko. Sumatryjczycy z Delli i Acheen. Biją się przez cały dzień, a wieczorem proszą o jeszcze. Ten rodzaj ludzi.
— Wiem, wiem — rzekł niecierpliwie Lingard.
— Więc naturalnie poczynali sobie z bezczelnością wprost niemożliwą, kiedy statek zakotwiczył się naprzeciw naszego pomostu. Sam Willems wprowadził go na najlepsze leże. Widziałem z werandy jak stał na dziobie razem z szyprem metysem. Ta kobieta była tam również. Tuż przy nim. Podobno zabrali ją na pokład z posiadłości Lakamby, bo Willems powiedział że bez niej nie pojedzie. Szalał i wściekał się. Pewno ich zastraszył. Musiał się w to wdać Abdulla. Przyjechała sama czółnem i jak tylko znalazła się na pokładzie, upadła Willemsowi do nóg wobec całej załogi, objęła jego kolana, płakała, mówiła od rzeczy, błagała go o przebaczenie. Ciekaw jestem dlaczego? Wszyscy gadają o tem w Sambirze. Nigdy nic podobnego nie widzieli i nie słyszeli. Mówił mi o tem wszystkiem Ali, który chodzi po osadzie i przynosi mi wiadomości. Powinienem przecież wiedzieć co się dzieje — prawda? O ile mogłem zrozumieć, wszyscy ich uważają — jego i tę kobietę — za coś tajemniczego, niepojętego. Niektórzy mają ich za obłąkanych. Mieszkają oboje ze starą kobietą za kampongiem Lakamby i są otoczeni wielkim szacunkiem — a raczej lękiem. Przynajmniej on. Bardzo jest gwałtowny. Ona nie zna nikogo, nie widuje nikogo, nie chce mówić do nikogo poza nim. Nie opuszcza go nigdy ani na chwilę. Wszyscy o nich gadają. Słyszałem także inne pogłoski. Z tego co mówią, przypuszczam, że ten łajdak znudził się już Lakambie i Abdulli. Opowiadają że odjedzie na Panu Wysp, kiedy statek wyruszy stąd na południe; że będzie czemś w rodzaju agenta Abdulli. W każdym razie Willems musi statek wyprowadzić. Metys tego jeszcze nie potrafi.
Lingard, który dotąd słuchał z uwagą, zaczął teraz chodzić miarowo po werandzie. Almayer zamilkł i wodził oczami za starym marynarzem, który spacerował tam i napowrót rozkołysanym krokiem jak po pokładzie, szarpiąc i kręcąc długą, białą brodę; twarz miał skłopotaną i zamyśloną.
— Więc najpierw przyszedł do ciebie, co? — spytał Lingard, nie przestając chodzić.
— Tak. Mówiłem panu. Przyszedł, przyszedł. Żeby wyłudzić pieniądze, towary — i czy ja wiem co. Chciał założyć handel — świnia! Kopnąłem jego kapelusz ze schodów, i wyniósł się za nim, i potem już go nie widziałem, póki się nie pokazał z Abdullą. Skądże miałem wiedzieć że on może taką szkodę wyrządzić — że wogóle może nam szkodzić. Każdą miejscową ruchawkę mogłem łatwo stłumić własnymi ludźmi przy pomocy Patalola.
— Ach tak! Patalolo. On jest do niczego, co? Czy się wogóle do niego zwracałeś?
— Ma się rozumieć! — wykrzyknął Almayer. — Poszedłem do niego dwunastego. To było na cztery dni przed wejściem Abdulli na rzekę. Tak, tego dnia kiedy Willems chciał mnie naciągnąć; czułem się potem trochę nieswojo. Patalolo zapewnił mię, że nie ma człowieka w Sambirze, któryby mnie nie kochał. Wyglądał mądrze jak sowa. Mówił mi żeby nie słuchać kłamstw złych ludzi z dołu rzeki. Miał na myśli tego Bulangiego, który mieszka niedaleko ujścia; to właśnie on mi przysłał wiadomość że obcy statek jest zakotwiczony na morzu; powtórzyłem to oczywiście Patalolowi. Nie chciał wierzyć. Mruczał wciąż: „Nie! Nie! Nie!“ jak stara papuga; głowa mu się trzęsła i cały był umazany sokiem z betelu. Pomyślałem odrazu że dzieje się z nim coś szczególnego. Wydał mi się jakiś taki niespokojny, jakby się chciał mnie pozbyć. No więc następnego dnia ten jednooki złoczyńca co to mieszka u Lakamby — jak mu tam — Babalaczi, zjawił się tu we własnej osobie. Przyszedł koło południa, niby przypadkiem, i stał na werandzie, gawędząc o tem i owem. Pytał kiedy się pana spodziewam i tak dalej. Potem rzekł mimochodem, że bardzo im się naprzykrzył — Babalacziemu i jego panu — okrutny biały człowiek, mój przyjaciel, który włóczy się za tą kobietą, córką Omara. Pytał mnie o radę. Był pełen szacunku i zachowywał się bardzo przyzwoicie. Powiedziałem mu że ten biały nie jest moim przyjacielem, i że najlepiej wziąć go za kark i wyrzucić. Na to odszedł wśród salaamów, zapewniając o swej przyjaźni i życzliwości swego pana. Teraz naturalnie już wiem że ten czarny djabeł przyszedł na przeszpiegi i odmówił kilku moich ludzi. W każdym razie brakowało mi trzech przy wieczornej zbiórce. To mnie zaniepokoiło. Nie śmiałem zostawić domu bez straży, pan przecież wie jaka jest moja żona. A że nie chciałem brać z sobą dziecka — godzina była późna — więc posłałem gońca do Patalola z tem że powinniśmy się naradzić, że obiegają różne pogłoski i że w osadzie jest niepokój. Wie pan jaką dostałem odpowiedź?
Lingard przystanął nagle przed Almayerem, który po efektownej pauzie mówił dalej z coraz większem ożywieniem:
— Przyniósł ją Ali: „Radża śle przyjazne pozdrowienie i listu nie rozumie“. To było wszystko. Ali nie mógł z niego wydobyć ani słowa więcej. Widziałem że Ali porządnie jest nastraszony. Przygotował mi hamak i kręcił się po werandzie. Przed samem odejściem wspomniał, że w posiadłości radży brama od strony rzeki jest mocno zaryglowana, a na dziedzińcu widział bardzo niewielu ludzi. Wreszcie rzekł: „W domu naszego radży jest ciemno ale niema tam snu. Tylko mrok, i strach, i zawodzenie kobiet“. Przyjemne, co? Poczułem że zimny dreszcz zbiega mi po grzbiecie. Ali wysunął się a ja stałem tu, przy tym stole, i słuchałem krzyków i bębnienia w osadzie. Hałasowali jak najęci. Było wtedy trochę po północy.
Almayer przerwał znów opowiadanie i zacisnął usta, jakby nie miał już nic do powiedzenia, a Lingard stał, wpatrzony w niego, zadumany i milczący. Wielka błękitna mucha wleciała zuchwale na chłodną werandę i wpadła z głośnym brzękiem między obu mężczyzn. Lingard zamierzył się na nią kapeluszem. Mucha poleciała w bok i Almayer uchylił przed nią głowy. Potem Lingard machnął znów kapeluszem bez skutku, Almayer zaś porwał się i zaczął wywijać rękami. Mucha brzęczała rozpaczliwie; drganie maluchnych skrzydełek dźwięczało wśród spokoju wczesnego ranka, jak daleka smyczkowa orkiestra towarzysząca głuchemu, energicznemu tupaniu obu mężczyzn. Zawzięli się na natręta; to zadzierali głowy, wywijając ramionami wysoko, to znów schylali się z wściekłym rozpędem. Lecz brzęczenie zamarło nagle w cieniutkim trylu wśród otwartej przestrzeni dziedzińca, zostawiając Lingarda i Almayera twarzą w twarz w chłodnej ciszy poranka; stali obaj bezczynnie z opuszczonemi ramionami, jakby skłopotani i zniechęceni złowróżbną przegraną.
— Widzicie ją! — mruknął Lingard. — A jednak uciekła.
— To nieznośne — rzekł Almayer takim samym tonem. — Pełno ich na wybrzeżu. Ten dom jest źle położony... moskity... te wielkie muchy... zeszłego tygodnia jedna ugryzła Ninę... dziecko chorowało cztery dni... biedactwo... Chciałbym wiedzieć na co te paskudztwa są stworzone!
Zapadło długie milczenie. Almayer podszedł do stołu i usiadł z głową wspartą na rękach, patrząc prosto przed siebie; Lingard, spacerujący znów po werandzie, odchrząknął i rzekł:
— Na czem ty skończyłeś?
— Aha! Tak... szkoda że pan nie widział osady w tamtą noc. Chyba nikt się spać nie położył. Zszedłem aż do przylądka, bo stamtąd mogłem wszystko widzieć. Rozpalili wielki ogień w lasku palmowym i gadali do samego rana. Kiedym tu wrócił i siadł na ciemnej werandzie w spokojnym domu, poczułem się taki strasznie samotny że zakradłem się pocichu do pokoju, wyjąłem dziecko z kołyski i przyniosłem je tu na hamak. Gdyby nie Nina, byłbym z pewnością zwarjował, taki się czułem samotny i bezsilny. Niech pan pamięta że nie miałem od pana wiadomości przez cztery miesiące. Nie wiedziałem czy pan żyje, czy też pan umarł. Patalolo nie chciał mieć ze mną nic do czynienia. Moi ludzie uciekli jak szczury z tonącego statku. To były ciężkie chwile, panie kapitanie, kiedym tu siedział, nie wiedząc co za parę minut nastąpi. Tacy byli podnieceni, swarliwi — bałem się naprawdę że przyjdą i spalą mi dach nad głową. Poszedłem, przyniosłem rewolwer. Nabiłem go i położyłem na stole. Od czasu do czasu słychać było straszne wrzaski. Na szczęście Nina się nie obudziła; patrzyłem na nią, taka była śliczna, spała tak cichutko, trochę mnie to uspokajało. Nie mogłem uwierzyć że istnieją gwałty na świecie, kiedym patrzył jak leży spokojnie, nieświadoma wszystkiego co się dzieje. Bardzo to było ciężkie. Wszystko przewróciło się do góry nogami. Trzeba panu wiedzieć, że tej nocy nie było żadnego rządu w Sambirze. W razie czego nicby tłumu nie zatrzymało. Patalolo załamał się zupełnie. Moi ludzie opuścili mię i cała ta zgraja mogła wywrzeć na mnie swoją wściekłość, gdyby się im spodobało. Oni nie znają wdzięczności. Ileż razy ocaliłem tę osadę od głodu! Dosłownie od głodu. Jeszcze przed trzema miesiącami rozdałem znów na kredyt mnóstwo ryżu. Nie mieli nic do jedzenia w tej przeklętej dziurze. Przychodzili i błagali na kolanach. Niema człowieka w Sambirze, biednego czy bogatego, któryby nie był zadłużony u Lingarda i Sp. Ani jednego. Powinien pan się cieszyć. Zawsze pan twierdził, że to jest dla nas właściwy sposób postępowania. No więc trzymałem się go. Ach, kapitanie, taką politykę powinno się poprzeć nabitemi strzelbami...
— Miałeś je! — krzyknął Lingard wśród swego spaceru, który stawał się coraz szybszy w miarę jak Almayer mówił, niby marsz na łeb na szyję człowieka, który chce popełnić coś gwałtownego. Weranda napełniła się kurzem duszącym i dokuczliwym, który wzbijał się z pod nóg starego marynarza i raz po raz przyprawiał Almayera o kaszel.
— Tak, miałem! Dwadzieścia. I ani jednego palca żeby pociągnąć za cyngiel. Łatwo to mówić — wykrztusił, czerwony jak rak.
Lingard opuścił się na krzesło i przerzucił jedną rękę przez oparcie, a drugą wyciągnął na stole. Kurz osiadł; słońce wyłoniło się z za lasu, zalewając werandę jasnem światłem. Almayer wstał i zaczął spuszczać zasłony z łupanego rattanu, wiszące między słupami werandy.
— Fiu! — gwizdnął Lingard — dzień będzie gorący. Masz rację, chłopcze. Nie puszczaj słońca. Nie mamy ochoty upiec się żywcem.
Almayer wrócił, usiadł i zaczął mówić bardzo spokojnie:
— Rano przeprawiłem się przez rzekę do Patalola. Oczywiście dziecko zabrałem z sobą. Zastałem bramę od rzeki zamkniętą i musiałem obejść naokoło przez krzaki. Patalolo przyjął mnie, leżąc na podłodze w ciemności, z zamkniętemi okiennicami. Nic nie mogłem z niego wydobyć oprócz lamentu i jęków. Powiedział mi że pan umarł napewno. Że Lakamba przyjdzie teraz z armatami Abdulli i wszystkich wytępi. Że jemu osobiście obojętne czy go zabiją czy nie, ponieważ jest już stary, ale najgorętsze jego pragnienie to odbyć pielgrzymkę. Zbrzydła mu ludzka niewdzięczność, spadkobierców nie ma, postanowił więc udać się do Mekki i tam umrzeć. Poprosi Abdullę żeby mu pozwolił wyjechać. Potem zaczął szlochać, wymyślać na Lakambę a trochę i na pana. Pan go powstrzymał, kiedy chciał się starać o flagę, którąby uszanowano — w tem miał rację; teraz, kiedy jego wrogowie są silni, czuje się słaby a pana niema aby go obronić. Usiłowałem dodać mu trochę ducha, mówiłem że ma cztery duże armaty — wie pan, te mosiężne sześciofuntówki, które pan tu zostawił zeszłego roku — i że może potrafilibyśmy razem stawić czoło Lakambie. Zakrzyczał mnie poprostu. Wszystko jedno jak postąpi — wrzeszczał — biali go doprowadzą do zguby, a on chce tylko być pielgrzymem i żyć w spokoju. Jestem przekonany — dodał Almayer po krótkiej chwili, patrząc tępym wzrokiem w Lingarda — że ten stary dureń wiedział oddawna co się święci i nietylko był zbyt przerażony aby coś przedsięwziąć, ale bał się zawiadomić pana lub mnie o swych podejrzeniach. Jeszcze jeden pana faworyt! No, muszę powiedzieć że pan to ma szczęśliwą rękę!
Lingard palnął nagle pięścią w stół. Rozległ się ostry trzask pękającego drzewa. Almayer porwał się gwałtownie z miejsca, potem opadł na krzesło i przyjrzał się stołowi.
— Masz tobie! — rzekł markotnie — pan nie zna własnej siły. Zepsuł mi pan stół na amen. Jedyny stół, który uratowałem przed żoną. Niedługo będę musiał jeść, siedząc w kucki na ziemi jak krajowcy.
Lingard roześmiał się serdecznie.
— No więc nie ciosaj mi kołków na łbie niby żona pijanemu mężowi. — Po chwili spoważniał i dodał: — Gdyby nie to że straciłem Błyskawicę, byłbym tu przyjechał przed trzema miesiącami i wszystkoby było w porządku. Niema co lamentować. Uspokój się, Kacprze. Zaprowadzimy tu ład bardzo prędko.
— Jakto? Przecież pan nie zamierza wygnać stąd siłą Abdulli! Mówię panu że to niemożliwe.
— Ani myślę! — wykrzyknął Lingard. — To już chyba przepadło. Wielka szkoda. Będzie teraz Sambir miał za swoje. Abdulla przydusi ich porządnie. Wielka szkoda. Psiakrew! Tak mi ich żal, że gdybym miał Błyskawicę, spróbowałbym siły. Oho! Napewno! Ale biedna Błyskawica przepadła i koniec. Biedny stary kalosz. Pamiętasz, Almayer? Odbyłeś ze mną parę podróży. Kochana Błyskawica! Wszystkiemu umiała podołać, brakowało jej tylko mowy. Była dla mnie więcej niż żoną. Nie wymyślała mi nigdy. I żeby też na to mi przyszło! Żebym musiał zostawić jej biedne stare kości nadziane na rafę, jakbym był skończonym durniem, szyprem z południa, który musi mieć pół mili wody pod kilem i dopiero wtedy się czuje bezpieczny! No, tak! Tylko ci, co nic nie robią, nie popełniają błędów. Ale mi ciężko. Ciężko!
Pokiwał smutno głową, patrząc w ziemię. Almayer patrzył na niego ze wzrastającem oburzeniem.
— Słowo daję, pan nie ma serca! — wybuchnął — ani krzty serca, cóż z pana za egoista! Wcale panu nie przyjdzie na myśl, że tracąc swój okręt — z pewnością przez własną niedbałość — zrujnował pan mnie — nas — i moją Ninę. Co się teraz z nią stanie — i ze mną? Chciałbym to wiedzieć! Przywiózł mnie pan tutaj, zrobił mnie pan swoim wspólnikiem, a teraz, kiedy wszystko djabli wzięli — podkreślam że z pana winy — mówi pan o swoim statku... o statku! Może pan sobie kupić drugi. Ale chodzi o handel, o tutejszy handel. Przepadł, dzięki Willemsowi... Najdroższemu pana Willemsowi!
— Daj pokój Willemsowi. To moja sprawa — rzekł Lingard surowo. — A co do handlu... Zrobisz jeszcze przeze mnie karjerę, mój chłopcze. Nic się nie bój. Czy masz jaki ładunek dla szkunera, który mnie przywiózł?
— Szopa jest pełna rattanu — odrzekł Almayer — a w studni mam około osiemdziesięciu tonn kauczuku. To pewno ostatni mój zapas — dodał gorzko.
— Więc w gruncie rzeczy rabunku nie było. Właściwie nic nie straciłeś. Trzeba więc... No, no! co to znaczy?
— Rabunku? Nie! — wrzasnął Almayer, wyrzucając ręce do góry.
Opadł na krzesło; twarz mu zsiniała. Trochę białej piany pojawiło się na jego ustach i ściekło po brodzie; wyprężył się, pokazując białka wywróconych oczu. Kiedy wrócił do przytomności, zobaczył nad sobą Lingarda trzymającego pusty dzbanek od wody.
— Miałeś jakiś atak — rzekł stary marynarz, bardzo zaniepokojony. — Co to takiego? Okropnie się złąkłem. To przyszło tak nagle.
Almayer wyprostował się na krześle i siedział z mokremi włosami przylepionemi do głowy, jakby dał nurka w wodę.
— Zniewaga! Potworna zniewaga! Ja...
Lingard odstawił dzbanek; milczał, patrząc bacznie w Almayera. Almayer przesunął ręką po czole i ciągnął dalej niepewnym tonem:
— Kiedy to sobie przypomnę, tracę panowanie nad sobą. Mówiłem panu że on zakotwiczył statek Abdulli naprzeciw naszego pomostu, u tamtego brzegu, blisko posiadłości radży. Statek był otoczony łodziami. Wyglądało to jakby osiadł na tratwie. Wszystkie czółenka z Sambiru znalazły się tam co do jednego. Przez lornetkę rozróżniałem twarze ludzi na rufie — Abdullę, Willemsa, Lakambę — wszystkich. Ten stary podlizujący się szelma, Sahamin, był tam także. Widziałem ich wyraźnie. Zdawało się że rozmawiają o czemś i dyskutują. W końcu zobaczyłem że spuszczają łódź. Jakiś Arab wsiadł do niej i łódź skierowała się do przystani radży. Podobno radża ich nie przyjął — przynajmniej tak mówią. A ja myślę że wrota przystani nie zostały odryglowane dość szybko i to się nie podobało dostojnemu wysłannikowi. W każdym razie łódź wróciła prawie natychmiast. Przypatrywałem się temu z zaciekawieniem; zobaczyłem że Willems i kilku innych poszło na przód — krzątali się tam zawzięcie. Ta kobieta była też z nimi. Ach, ta kobieta...
Almayerowi zabrakło tchu; zdawało się że znów jest bliski ataku, ale zdobył się na gwałtowny wysiłek woli i odzyskał względny spokój.
— Nagle — ciągnął dalej — bum! strzelili z armaty w bramę Patalola; nim zdążyłem przyjść do siebie — może pan sobie wyobrazić jaki byłem przestraszony — rozległ się drugi wystrzał i rozwalił bramę. Pewnie myśleli że to na razie wystarczy; byli widać głodni, dość że na rufie zaczęła się uczta. Abdulla siedział wśród nich jak bóstwo; skrzyżował nogi, ręce trzymał na kolanach. On jest zbyt wielki aby jeść razem z innymi, ale prezydował, uważa pan. Willems kręcił się to tu, to tam po dziobie, zdaleka od tłumu, i patrzył na mój dom przez lornetkę. Nie mogłem wytrzymać. Pogroziłem mu pięścią.
— Otóż to właśnie — rzekł Lingard z powagą. — Najwłaściwsza rzecz w danym wypadku. Jeśli nie można kogoś zwyciężyć, najlepiej go rozgniewać.
Almayer machnął ręką z wyższością i ciągnął dalej niewzruszony:
— Niech pan mówi co się panu podoba. Nie może pan zdać sobie sprawy z moich uczuć. Tamten mnie zobaczył; nie odejmując lornetki od oczu, podniósł rękę jakby odpowiadał na powitanie. Myślałem że z kolei będą strzelać do mnie, więc wywiesiłem flagę brytyjską na słupie w podwórzu; nie miałem innej osłony. Prócz Alego zostało przy mnie tylko trzech ludzi, a właściwie trzy kaleki, zanadto byli chorzy aby uciec. Taka mnie porwała wściekłość, że byłbym chyba się bił z nimi sam jeden gdyby nie Nina. Co miałem z nią robić? Nie mogłem posłać jej z matką w górę rzeki. Pan wie, żonie ufać nie mogę. Postanowiłem że przywaruję w cichości, ale nie dopuszczę aby kto wylądował na naszym brzegu. To przecież własność prywatna, zagwarantowana przez Patalola. Chyba miałem do tego prawo, co? Ranek był bardzo spokojny. Po uczcie na barku Abdulli większość ludzi rozeszła się do domów; zostały same wielkie figury. Około trzeciej Sahamin przeprawił się przez rzekę w małem czółenku. Zszedłem na nasz pomost ze strzelbą aby się z nim rozmówić, ale wylądować mu nie pozwoliłem. Stary hipokryta oświadczył, że Abdulla śle pozdrowienia i pragnie pomówić ze mną o interesach; czybym się nie wybrał na statek? Odrzekłem że nie; że się nie wybiorę. Powiedziałem że jeśli Abdulla do mnie napisze, to mu odpowiem, ale nie chcę żadnej rozmowy ani na pokładzie jego statku, ani na brzegu... Powiedziałem też, że gdyby ktoś usiłował wylądować na moim terenie, będę strzelał, wszystko jedno do kogo. Na to Sahamin podniósł ręce ku niebu, zgorszony, a potem odpłynął, wiosłując żwawo — pewnie aby zdać z tego sprawę. W godzinę lub później zobaczyłem że Willems wysadził łódź pełną ludzi w przystani radży. Odbyło się to bardzo spokojnie. Nie strzelono ani razu i krzyków prawie wcale nie słyszałem. Te mosiężne armatki, które pan dał w zeszłym roku Patalolowi, wrzucili do rzeki. Tam jest głęboko przy brzegu. Pamięta pan, prąd biegnie tamtędy. Około piątej Willems wrócił na statek; widziałem jak się spotkał z Abdullą na rufie, blisko steru. Mówił długo, wywijając rękami jakby coś tłumaczył; wskazywał mój dom, potem rzekę. Wreszcie tuż przed zachodem przeciągnęli na cumach statek wdół rzeki prawie o pół mili, aż do miejsca gdzie się rozwidlają oba ramiona — i bark stoi tam do dziś dnia, jak pan widział.
Lingard skinął głową.
— Mówiono mi że tego samego wieczoru, kiedy zrobiło się ciemno, Abdulla wysiadł po raz pierwszy na brzeg w Sambirze. Przyjmował go u siebie Sahamin. Posłałem Alego do osady po wiadomości. Wrócił około dziewiątej i doniósł mi, że Patalolo siedzi po lewej stronie Abdulli przed ogniskiem Sahamina. Odbywali wielką naradę. Alemu zdawało się że Patalolo jest więźniem, ale tak nie było. Urządzili ten kawał bardzo sprytnie. Przed północą nastąpiło zupełne porozumienie, o ile mogłem wymiarkować. Patalolo wrócił do swego rozwalonego ostrokołu, eskortowany przez tuzin łodzi z pochodniami. Podobno prosił Abdullę o przejazd na Panu Wysp do Penangu. Stamtąd ma się wybrać do Mekki. O strzałach wspomniano jako o pomyłce. I z pewnością była to w pewnym sensie pomyłka, bo Patalolo ani myślał się opierać. Więc pojedzie z nimi, kiedy statek będzie gotów do podróży. Nazajutrz radża udał się na pokład w towarzystwie trzech kobiet i kilku starców w jego wieku. Abdulla rozkazał aby go przyjęto salwą siedmiu strzałów armatnich i odtąd — będzie już pięć tygodni — Patalolo mieszka na statku. Wątpię aby żywy opuścił rzekę. W każdym razie nie dojedzie żyw do Penangu. Lakamba przejął cały jego dobytek i dał mu przekaz na dom Abdulli, płatny w Penangu. Patalolo musi umrzeć zanim się tam dostanie. Pan przecież rozumie!
Przez chwilę siedział, milcząc, zwątpiały i zamyślony, poczem ciągnął dalej:
— Naturalnie słyszałem kilka razy zgiełk w ciągu nocy. Różni ludzie korzystali z niepewnej sytuacji aby uregulować dawne porachunki i załatwić dawne pretensje. Spędziłem noc na tem oto krześle, drzemiąc niespokojnie. Niekiedy wybuchał wielki hałas, rozlegały się wrzaski i budziłem się z rewolwerem w ręku. Ale nie zabili nikogo. Kilka porozbijanych łbów — to było wszystko. Wczesnym rankiem Willems wywołał wśród ludności nowy rozruch, czem — przyznaję — bardzo byłem zdziwiony. Jak tylko się rozwidniło, zaczęli ustawiać słup od flagi na wolnej przestrzeni u drugiego końca osady, tam gdzie Abdulla buduje teraz domy. Wkrótce po wschodzie słońca zebrała się naokoło słupa duża gromada. Zeszli się wszyscy. Willems stał oparty o słup, obejmując ramieniem tę kobietę. Przyniesiono fotel dla Patalola; Lakamba stanął z prawej strony starego, który wygłosił mowę. Był tam cały Sambir, kobiety, niewolnicy, dzieci, wszyscy co do jednego! Patalolo zabrał głos. Powiedział że z łaski Najwyższego wyrusza na pielgrzymkę. Najgorętsze pragnienie jego serca, to osiągnąć doskonałość. Zwrócił się do Lakamby i prosił go o sprawiedliwe rządy w czasie jego — Patalola — nieobecności. Tu rozegrała się krótka komedja. Lakamba oświadczył że niegodzien jest tego zaszczytnego brzemienia, a Patalolo nalegał. Biedny stary dureń! Musiała to być dla niego gorzka chwila. Poprostu zmuszono go do błagania tego łotra. Niech pan sobie wystawi człowieka, któremu kazano błagać zbója aby go obrabował! Ale stary taki był przerażony! Więc zrobił co mu polecono i Lakamba w końcu się zgodził. Potem Willems wygłosił mowę do tłumu. Oświadczył, że w podróży na zachód radża — to jest Patalolo — zobaczy się z wielkim białym władcą w Batawji i uzyska dla Sambiru jego opiekę. „A tymczasem“, mówił dalej, „ja, Orang Blanda i wasz przyjaciel, podnoszę flagę, w której cieniu jest bezpieczeństwo“. I wciągnął na maszt holenderską chorągiew. W nocy uszyto ją śpiesznie z perkalu, a że była ciężka, zwisła przy maszcie. Tłum się gapił. Ali opowiadał mi że rozległ się głośny szmer zdumienia, ale nie padło ani jedno słowo póki Lakamba nie wystąpił naprzód i nie oznajmił, że przez cały ten dzień każdy, kto będzie przechodził obok flagi, musi odkryć głowę i złożyć pokłon przed godłem.
— Cóż u djabła! — wykrzyknął Lingard — przecież Abdulla to podany brytyjski!
— Abdulli tam wcale nie było, nie opuszczał tego dnia statku. Lecz Ali, który jest spryciarz, zauważył że miejsce, gdzie zebrał się tłum, znajdowało się pod obstrzałem Pana Wysp. Zarzucili na brzeg cumę z włókien kokosowych i statek wykręcił się na prądzie, stając burtą do masztu z flagą. Dowcipne, co? Nikomu ani się śniło o oporze. Kiedy ludzie ochłonęli ze zdumienia, podrwiwali spokojnie z tego wszystkiego; Bahassoen zaczął Lakambie gwałtownie wymyślać, póki jeden z ludzi Lakamby nie dał mu laską po łbie. Podobno rozwalił mu głowę okrutnie. Wówczas drwiny ucichły. Tymczasem Patalolo odszedł, Lakamba zasiadł na fotelu u stóp masztu z chorągwią, a tłum falował dokoła, jakby ludzie nie mogli się zdobyć na odejście. Nagle wybuchnął wielki hałas za fotelem Lakamby. To ta kobieta rzuciła się na Willemsa. Ali mówi że była jak dzikie zwierzę, ale Willems wykręcił jej ręce i zmusił ją do czołgania się w pyle. Nikt nie wie dokładnie o co jej chodziło. Niektórzy mówią że o flagę. Willems zabrał tę wiedźmę, rzucił ją do czółna i zawiózł na statek Abdulli. Po tem wszystkiem Sahamin pierwszy złożył salaam przed flagą. Inni także. Przed południem panował już zupełny spokój w osadzie; Ali wrócił i opowiedział mi wszystko.
Almayer odetchnął głęboko. Lingard wyciągnął nogi.
— Mów dalej! — rzekł.
Almayer zdawał się z sobą walczyć. Wreszcie wykrztusił:
— Najgorszego jeszcze nie powiedziałem. To było wprost potworne! Zniewaga! Piekielna zniewaga!
— No, gadaj co tam masz na wątrobie. Nie mogę sobie wyobrazić... — zaczął Lingard po chwili milczącego oczekiwania.
— Nie może pan sobie wyobrazić! Ja myślę! — przerwał Almayer. — Skądżeby! Niech pan tylko posłucha. Kiedy Ali wrócił, zrobiło mi się trochę lżej na sercu. Zdawało się że jakiś porządek zapanował w Sambirze. Wywiesiłem flagę angielską od samego rana; zacząłem się czuć bezpieczniejszy. Kilku moich ludzi pokazało się popołudniu. Nie wypytywałem ich wcale; zasadziłem ich do pracy jakby nigdy nic. Pod wieczór — była może piąta lub pół do szóstej — stałem z dzieckiem na naszym pomoście, kiedy doszły mnie krzyki z dalekiego końca osady. Z początku nie zwracałem na nie uwagi. Po jakimś czasie przychodzi do mnie Ali i mówi: „Tuanie, daj mi dziecko, w osadzie jest wielki niepokój“. Więc dałem mu Ninę; wróciłem do domu, wziąłem rewolwer i poszedłem na tylny dziedziniec. Schodząc ze schodów, zobaczyłem że wszystkie służebne dziewczęta uciekają z szopy kuchennej i usłyszałem wycie tłumu po drugiej stronie wyschłego rowu, który jest granicą naszej posiadłości. Nie mogłem widzieć tej zgrai, bo wzdłuż rowu rosną krzaki, ale słyszałem że są wściekli i że kogoś ścigają. Stałem i zachodziłem w głowę o co im chodzi, kiedy Jim–Eng — wie pan, ten Chińczyk, który osiedlił się tu przed paru laty?
— To był mój pasażer; przywiozłem go tutaj — wykrzyknął Lingard. — Bardzo porządny Chińczyk.
— Ach tak? Zapomniałem. No więc ten Jim–Eng wylatuje z krzaków i wpada że tak powiem w moje objęcia. Mówi, łapiąc dech, że go ścigają, bo nie chciał zdjąć kapelusza przed flagą. Nie był taki znów nastraszony, ale bardzo oburzony i zły. Naturalnie że musiał uciekać, bo z pięćdziesięciu ludzi — stronników Lakamby — pędziło za nim, ale wykazał wielką wojowniczość. Mówił że jest Anglikiem i że nie zdejmie kapelusza przed żadną inną flagą tylko przed brytyjską. Starałem się go ułagodzić, a przez ten czas tamci krzyczeli po drugiej stronie rowu. Namawiałem go żeby wziął jedno z moich czółen, przeprawił się przez rzekę i został tam parę dni. Nie chciał! Broń Boże! Jest Anglikiem i będzie się bił przeciwko całej gromadzie. Mówił: „Przecież to są tylko czarni. My, biali“ — niby on i ja — „pobijemy wszystkich w Sambirze“. Szalał z gniewu. Tamci uspokoili się trochę i myślałem że będę mógł przechować u siebie Jim–Enga bez wielkiego ryzyka, gdy nagle usłyszałem głos Willemsa. Krzyknął do mnie po angielsku: „Niech pan wpuści na dziedziniec czterech ludzi po tego Chińczyka“. Nic nie odrzekłem i powiedziałem Jim–Engowi żeby też siedział cicho. Po chwili Willems krzyknął znów: „Niech pan się nie opiera! Dobrze panu radzę. Powstrzymuję tłum. Niech pan się nie opiera!“. Głos tego łajdaka rozwścieczył mnie; nie mogłem się opanować. Krzyknąłem do niego: „Ty kłamco!“ W tej samej chwili Jim–Eng — który zrzucił kurtkę i zakasał spodnie, przygotowując się do bójki — wyrwał mi z ręki rewolwer i wypalił do nich przez krzaki. Rozległ się ostry krzyk — Jim–Eng widać kogoś zranił — potem ogłuszające wrzaski; w mgnieniu oka przeskoczyli rów, przedarli się przez zarośla i dalejże na nas! Przetoczyli się po nas poprostu. Nie było najlżejszej mowy o oporze. Mnie stratowano, Jim–Eng odniósł kilka ran, wlekli nas z rozpędu przez pół dziedzińca. Oczy i usta miałem pełne kurzu; leżałem nawznak, a na mnie siedziało trzech czy czterech ludzi. Usłyszałem że Jim–Eng usiłuje kląć gdzieś niedaleko. Od czasu do czasu ściskali mu gardło i rzęził. Ledwie mogłem oddychać z dwoma drabami na piersiach. Willems przybiegł; kazał mnie podnieść i trzymać mocno. Zaprowadzili mię na werandę. Rozglądałem się, ale nie zobaczyłem ani dziecka ani Alego. Ulżyło mi. Zacząłem im się wyrywać... O Boże!
Twarz Almayera wykrzywiła się przelotnym spazmem wściekłości. Lingard poruszył się zlekka na krześle. Almayer ciągnął dalej po krótkiej chwili milczenia:
— Trzymali mnie i krzyczeli mi w twarz obelgi. Willems odczepił hamak i rzucił go im. Wyciągnął szufladę z tego stołu, znalazł tam liść palmowy, igłę i trochę żaglowego szpagatu. Szyliśmy płócienny namiot dla pana brygu, tak jak pan kazał, kiedy pan tu był ostatnim razem. Wiedział naturalnie, gdzie szukać czego mu trzeba. Na jego rozkaz położyli mnie na podłodze i zawinęli w hamak, a on dalejże mię zaszywać w ten hamak jak trupa, zaczynając od nóg. Szył i śmiał się złośliwie. Wyzywałem go od wszystkich słów jakie tylko przyszły mi na myśl. Kazał im położyć mi brudne łapy na ustach i nosie. O mało się nie udusiłem. Kiedy zaczynałem się rzucać, walili mnie pięściami w żebra. Gdy jedna nitka się skończyła, nawlekał drugą i szył dalej spokojnie. Zaszył mnie aż po gardło. Potem wstał i powiedział: „Dosyć; puśćcie go“. Ta kobieta stała koło niego; musieli się już widać pogodzić. Klaskała w ręce. Leżałem na podłodze jak bal z towarem, on gapił się na mnie, a ta kobieta wykrzykiwała z radości. Jak bal z towarem! Wszyscy szczerzyli zęby, pełno było ludzi na werandzie. Chciałem umrzeć — słowo daję, kapitanie, że chciałem umrzeć! A i teraz, za każdym razem gdy o tem pomyślę!
Twarz Lingarda wyrażała współczucie i oburzenie, ale to nie przyniosło ulgi Almayerowi; opuścił głowę na ramiona oparte o stół i mówił dalej niewyraźnym, stłumionym głosem, nie podnosząc oczu.
— W końcu kazał mię rzucić na wielki bujający fotel. Zaszył mnie tak ciasno, że byłem sztywny jak kawał drewna. Wydawał bardzo głośno rozkazy, a Babalaczi pilnował żeby je wykonywano. Słuchali go jak pies kija. Przez ten czas leżałem na fotelu niby kłoda; ta kobieta wytańcowywała przede mną, i stroiła miny, i prztykała mi palcami przed nosem. Jakie kobiety są złe! prawda? Przecież nigdy jej przedtem nie widziałem, o ile pamiętam. Nigdy jej nic nie zrobiłem. A była jak djablica. Czy pan to może zrozumieć? Czasem odchodziła ode mnie żeby mu się wieszać u szyi, potem wracała do fotela i zaczynała na nowo. Patrzył na to z pobłażliwością. Pot spływał mi po twarzy, zalewał oczy — ręce miałem zaszyte. Prawie ciągle byłem oślepiony; od czasu do czasu widziałem wyraźniej. Zaciągnęła go przede mnie. „Jestem jak biała kobieta“, powiedziała, trzymając go za szyję. Trzeba było widzieć twarze tych ludzi na werandzie. Byli zgorszeni i wstydzili się jej zachowania. Nagle zapytała Willemsa: „Kiedy go zabijesz?“ Może pan sobie wyobrazić jak się czułem. Pewno zemdlałem; nie pamiętam dobrze co było dalej, przypuszczam że się pokłócili. Willems był zły. Gdy odzyskałem przytomność, siedział tuż przy mnie a jej nie było. Widocznie posłał ją do mojej żony, która się ukryła w pokoju od strony podwórza i nie pokazała się wcale podczas tego wszystkiego. Powiedział do mnie — słyszę jeszcze jego głos, zachrypły i tępy — „Włos panu z głowy nie spadnie“. Nie pisnąłem ani słowa. Mówił dalej: „Proszę zauważyć że flaga, którą pan wywiesił — i która, nawiasem mówiąc, nie jest pańska — że flaga została uszanowana. Niech pan to powie kapitanowi Lingardowi, kiedy pan go zobaczy. Ale“ — ciągnął dalej — „pan pierwszy strzelił do tłumu“. „Łżesz, hultaju!“ krzyknąłem. Żachnął się, widziałem to dobrze. Ubodło go że się nie boję. „W każdym razie“ — rzekł — „strzelił ktoś od pana z dziedzińca i zranił człowieka. Lecz własność pańska będzie uszanowana ze względu na flagę brytyjską. Przytem niema żadnych nieporozumień między mną a kapitanem Lingardem, który jest głównym wspólnikiem w tym interesie. A co się tyczy pana“ — ciągnął — „nie zapomni pan dnia dzisiejszego, choćby pan żył sto lat — chyba że nie znam pana natury. Zapamięta pan do ostatniego tchu gorzki smak tego upokorzenia — i to jest zapłata za pana dobroć dla mnie. Zabiorę panu cały proch. Wybrzeże zostało oddane pod opiekę Holandji, i nie ma pan prawa trzymać u siebie prochu. Gubernator zakazał, o czem pan wie dobrze. Gdzie klucz od małego magazynu?“ Nie odpowiedziałem ani słowa; poczekał chwilę i wstał, mówiąc: „To będzie pana wina, jeśli narobią szkody“. Kazał Babalacziemu wyważyć zamek w drzwiach od biura i poszedł tam; grzebał we wszystkich szufladach ale nie mógł znaleźć klucza. Potem ta kobieta, Aissa, poprosiła o klucz moją żonę i dostała go. Za chwilę toczyli wszystkie baryłki do rzeki. Osiemdziesiąt trzy centnary. Pilnował tego sam i patrzył na każdą baryłkę toczącą się do wody. Ludzie szemrali. Babalaczi był zły, usiłował protestować, ale Willems przemówił mu do słuchu. Muszę przyznać że był nieustraszony z tymi drabami. Potem wrócił na werandę, siadł przy mnie i mówi: „Znaleźliśmy Alego z pana córeczką, ukrytych w krzakach nad rzeką. Przyprowadziliśmy ich. Nic im się oczywiście nie stanie. Pozwolę sobie panu powinszować; jaka pana córeczka jest sprytna! Poznała mnie odrazu i krzyknęła: „Świnia!“ i to tak naturalnie, jakby pan sam to zrobił. Uczucia zmieniają się pod wpływem okoliczności; szkoda że pan nie widział, jaki Ali był przerażony. Zatknął jej usta rękami. Mojem zdaniem psuje pan dziecko. Ale się nie gniewam. Naprawdę, wygląda pan tak śmiesznie na tem krześle, że nie mogę się gniewać“. Wytężyłem wszystkie siły, chciałem rozerwać hamak i rzucić się temu łotrowi do gardła, ale tylko spadłem z fotela, który się na mnie przewrócił. Willems roześmiał się i rzekł: „Zostawiam panu połowę naboi do rewolweru, a połowę zabieram. Jesteśmy obaj biali i powinniśmy się nawzajem popierać. Może mi będą potrzebne“. Krzyknąłem na niego z pod fotela: „Ty złodzieju!“ — ale nawet na mnie nie spojrzał i odszedł; jedną ręką obejmował wpół tę kobietę, a drugą trzymał na ramieniu Babalacziego, do którego mówił coś nakazująco, zdaje się że coś mu wyjaśniał. W niecałe pięć minut nie było już na dziedzińcu nikogo. Wkrótce znalazł mię Ali i wyswobodził. Od tamtej chwili nie widziałem ani Willemsa, ani nikogo. Zostawiono mnie w spokoju. Dałem sześćdziesiąt dolarów człowiekowi, który został zraniony; przyjął je. Jim–Enga uwolniono nazajutrz, kiedy flaga już była zdjęta. Posłał do mnie sześć skrzyń opium na przechowanie, ale sam został w domu. Chyba teraz jest mniej więcej bezpieczny. Wszędzie już zupełnie spokojnie.
Pod koniec opowiadania Almayer dźwignął głowę ze stołu; zasiadł się w krześle głęboko i utkwił wzrok w bambusowych krokwiach dachu. Lingard siedział rozparty na fotelu, nogi wyciągnął przed siebie. W spokojnym półmroku werandy o spuszczonych zasłonach słychać było słabe odgłosy zewnętrznego świata zalanego słonecznym żarem; jakiś okrzyk na rzece, odpowiedź z wybrzeża, zgrzyt bloku — dźwięki krótkie, urywane, jakby wchłonięte nagle przez wspaniałość południowej godziny. Lingard dźwignął się zwolna i podszedł do balustrady; uchyliwszy zasłony, wyjrzał na dwór, milcząc. Poprzez wodę i pusty dziedziniec przypłynął wyraźny głos z małego szkunera przycumowanego u pomostu Lingarda:
— Serangu, podciągnijcie tam główne fały. Gafel opada.
Rozległ się świdrujący gwizd, który zamarł wśród przeciągłego, rytmicznego przyśpiewu ludzi ciągnących za linę. Ten sam głos rzekł ostro: „Dosyć!“ Inny głos, prawdopodobnie seranga, odpowiedział: „Ikat!“ a gdy Lingard puścił zasłonę i odwrócił się, zapadła znów cisza, jakby nie było nic po tamtej stronie prócz światła, które legło na martwym kraju, wspaniałe, ciężkie, surowe, jak całun z ognia. Lingard siadł znów naprzeciw Almayera, wspierając się łokciem o stół w zadumie.
— Ładny mały szkuner — mruknął Almayer znużonym głosem. — Czy pan go kupił?
— Nie — odrzekł Lingard. — Kiedy straciłem Błyskawicę, dotarliśmy w łodziach do Palembangu. Tam go wynająłem na sześć miesięcy. Od młodego Forda, pamiętasz go? To jego własność. Chciał spędzić jakiś czas na lądzie, więc wziąłem ten szkuner. Naturalnie cała załoga jest Forda. Obcy ludzie. Musiałem popłynąć do Singapuru ze względu na ubezpieczenie, a potem oczywiście do Makassaru. Miałem długą podróż. Ani krzty wiatru. To było jak jakie przekleństwo. I moc kłopotów ze starym Hudigiem.
— Z Hudigiem? A dlaczego z Hudigiem? — spytał machinalnie Almayer.
— Ach, to chodziło o... kobietę — wymruczał Lingard przez zęby.
Almayer spojrzał na niego ociężałym, zdziwionym wzrokiem. Stary marynarz zwinął w szpic białą brodę i z kolei podkręcał gwałtownie wąsa. Jego małe zaczerwienione oczy, te oczy, które go piekły od słonych bryzgów wszystkich mórz, które patrzyły nieugięcie ku nawietrznej wśród sztormów wszystkich szerokości geograficznych — wpatrywały się teraz w Almayera z pod namarszczonych brwi, jak para zalękłych dzikich zwierząt przyczajonych w gąszczu.
— Masz tobie! To bardzo do pana podobne. Co pana obchodzą kobiety Hudiga. Stary grzesznik! — rzekł Almayer obojętnie.
— Co ci też w głowie! To żona mojego przyjaciela... to jest znajomego...
— Mimo to nie rozumiem... — wtrącił niedbale Almayer.
— Człowieka, którego znasz. I to dobrze. Bardzo dobrze.
— Znałem tylu ludzi, zanim pan kazał mi się zagrzebać w tej dziurze — burknął nieuprzejmie Almayer. — Jeśli ona ma do czynienia z Hudigiem — ta żona — to co ona tam może być warta. Współczuję jej mężowi — dodał i poweselał na wspomnienie skandalicznych pogawędek z przeszłości, kiedy był młodzieńcem mieszkającym w drugiej stolicy wysp i miał zawsze takie dobre informacje. Wybuchnął śmiechem. Zmarszczka na czole Lingarda pogłębiła się.
— Nie pleć głupstw! To żona Willemsa.
Almayer rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy, chwyciwszy się krzesła.
— Co? Jakto! — wykrzyknął oszołomiony.
— Żona Willemsa — powtórzył Lingard wyraźnie. — Mam nadzieję że nie jesteś głuchy, co? Żona Willemsa. Tak. A dlaczego? Bo przyrzekłem. I nie wiedziałem co się tu stało.
— Co też pan zrobił! Założę się że pan dał jej pieniędzy — zawołał Almayer.
— Jeszcze nie — rzekł Lingard z namysłem. — Ale przypuszczam że będę musiał dać...
Almayer jęknął.
— Właściwie mówiąc — ciągnął Lingard powoli i spokojnie — właściwie to... przywiozłem ją tu. Tutaj. Do Sambiru.
— Na miłość boską! Dlaczego? — krzyknął Almayer, zrywając się z krzesła, które przechyliło się i zwolna upadło. Podniósł splecione ręce nad głową i opuścił je gwałtownie, rozłączając palce z wysiłkiem, jakby je od siebie oddzierał. Lingard kiwnął szybko głową raz po raz.
— Tak. Głupia historja. Co? — rzekł, patrząc z zakłopotaniem na Almayera.
— Słowo daję — rzekł płaczliwie Almayer — niepodobna mi pana zrozumieć. Co też pan jeszcze wymyśli! Żona Willemsa!
— Żona i dziecko. Mały chłopczyk, uważasz. Są na szkunerze.
Almayer spojrzał nagle podejrzliwie na Lingarda i odwrócił się żeby podnieść krzesło, poczem siadł tyłem do starego marynarza i usiłował gwizdać, ale zaraz dał temu pokój. Lingard mówił dalej:
— Otóż Willems miał przykrości z Hudigiem. Wzruszył mnie. Obiecałem że załagodzę tę sprawę. I załagodziłem. Mnóstwo z tem miałem kłopotu. Hudig był na nią zły, że ona chce jechać do męża. To stary drab bez żadnych zasad. Wiesz, ona jest jego córką. Otóż powiedziałem że się nią zaopiekuję, że pomogę Willemsowi rozpocząć nowe życie i tak dalej. Mówiłem z Craigiem w Palembangu. Starzeje się i potrzebuje dyrektora albo wspólnika. Powiedziałem mu że ręczę za sprawowanie Willemsa. Ustaliliśmy wszystko. Craig, to mój dawny kamrat. W czterdziestych latach kolegowaliśmy na jednym statku. On teraz na niego czeka. Wpadłem porządnie! Co ty o tem myślisz?
Almayer wzruszył ramionami.
— Ta kobieta zerwała z Hudigiem, bo ją zapewniłem że wszystko pójdzie dobrze — ciągnął Lingard ze wzrastającym strachem. — Zerwała z nim. To było przecież najwłaściwsze. Żona, mąż... razem... tak być powinno... Zdolny chłop... drań skończony... To dopiero pasztet! Cholera!
Almayer roześmiał się złośliwie.
— A to mu pan zrobi przyjemność — powiedział. — Uszczęśliwi pan dwoje ludzi. Conajmniej dwoje! — Roześmiał się znów; strapiony Lingard patrzył na jego barki wstrząsane śmiechem.
— No, kiedy jak kiedy, ale tym razem to się rozbiłem o brzeg — mruknął.
— Niech pan ją prędko odeśle z powrotem — poddał Almayer, tłumiąc nowy napad śmiechu.
— Co tak szczerzysz zęby? — warknął gniewnie Lingard. — Jeszcze sobie z tem wszystkiem poradzę. A tymczasem musisz ją wziąć do siebie.
— Do mojego domu! — wykrzyknął Almayer, odwracając się.
— Ten dom jest też trochę moim, co? — rzekł Lingard. — Nie sprzeciwiaj mi się! — krzyknął, kiedy Almayer otworzył usta. — Słuchać rozkazów i trzymać język za zębami!
— O, jeśli pan z tego tonu zaczyna — mruknął Almayer i machnął ręką na znak, że się poddaje.
— Takiś dokuczliwy, mój chłopcze — rzekł stary żeglarz z nagłym spokojem. — Musisz mi dać trochę czasu na rozejrzenie się. Nie mogę jej trzymać cały czas na statku. Trzeba jej coś powiedzieć. Naprzykład, że Willems pojechał w górę rzeki. Że lada dzień go oczekujemy. Otóż to właśnie. Słyszysz? Poddasz jej tę myśl i będziesz ją utrzymywał w tem przekonaniu, a ja tymczasem postaram się wybrnąć z sytuacji. — Na Boga, podłe jest życie! — wykrzyknął po krótkiej chwili. — A jednak... A jednak! Człowiek musi patrzeć bystro przed siebie, aby statek płynął zanim pójdzie na dno — nazawsze. A teraz pilnuj się tego co ci powiedziałem — dodał ostro — jeśli nie chcesz się ze mną pokłócić, mój chłopcze.
— Nie chcę się z panem kłócić — mruknął Almayer z mimowolnym szacunkiem. — Ale chciałbym pana zrozumieć. Wiem że pan jest moim najlepszym przyjacielem, kapitanie Lingard, tylko że, słowo daję, nie mogę pana czasem przeniknąć. A chciałbym...
Lingard wybuchnął głośnym śmiechem, który utonął nagle w głębokiem westchnieniu. Zamknął oczy i złożył głowę na oparciu fotela; jego twarz, spalona bezchmurnem słońcem wielu znojnych lat, przybrała na chwilę wyraz zmęczenia i starości, który przestraszył Almayera jak niespodziane objawienie zła.
— Zmordowany jestem — rzekł cicho Lingard. — Zmordowany na amen. Całą noc trzeba było sterczeć na pokładzie, żeby prowadzić ten szkuner w górę rzeki. Potem znowu rozmowa z tobą. Zdaje mi się że zasnąłbym stojąc. Ale chciałbym coś przegryźć. Zajmij się tem, Kacprze.
Almayer klasnął w ręce; nie otrzymując odpowiedzi, miał wołać, gdy w środkowym korytarzu przecinającym dom, za czerwoną firanką, która zasłaniała wejście na werandę, rozległ się rozkazujący, przenikliwy głos dziecka.
— Weź mnie zaraz na ręce. Chcę żebyś mnie zaniósł na werandę. Bo będę się bardzo gniewać! Weź mnie na ręce.
W odpowiedzi przyciszony, męski głos zaczął napominać pokornie. Twarze Almayera i Lingarda rozjaśniły się natychmiast. Stary marynarz zawołał:
— Przynieś dziecko. Lekas!
— Zobaczy pan jak urosła — wykrzyknął Almayer tryumfalnie.
Z za firanki wiszącej u drzwi ukazał się Ali z malutką Niną Almayer na ramieniu. Dziewczynka trzymała go jedną ręką za szyję, a drugą obejmowała dojrzałe pumelo, prawie tak duże jak jej główka. Różowa sukienka bez rękawów zsunęła się z jej ramion; oliwkowa twarzyczka o wielkich czarnych oczach, patrzących z dziecinną powagą, była okolona długiemi czarnemi włosami, które spadały na jej plecy i ramię Alego, bujne, wspaniałe, niby gęsta, delikatna sieć z jedwabnych nitek. Lingard wstał aby do niej podejść, a Nina, spostrzegłszy go, puściła pumelo i wyciągnęła rączki z krzykiem radości. Kiedy ją wziął z rąk Alego, chwyciła go za wąsy tak serdecznie, że do małych, zaczerwienionych oczu starego marynarza napłynęły łzy, których nie był zwyczajny.
— Nie tak mocno, malutka, nie tak mocno — szeptał, przyciskając ogromną dłonią do swego policzka główkę dziecka, która kryła się zupełnie w tej dłoni.
— Podnieś moje pumelo, Królu Morza! — rzekła bardzo szybko wysokim, jasnym głosikiem. — Jest tam, pod stołem. Prędko, prędko! Ty się biłeś daleko z wielu ludźmi. Tak mówi Ali. Ty jesteś wielki wojak. Tak mówi Ali. Na dużem morzu, daleko, daleko, daleko!
Poruszyła wyciągniętą rączką i zapatrzyła się marząco w przestrzeń, a tymczasem Lingard, wciąż na nią spoglądając, przykucnął i szukał poomacku pumela pod stołem.
— Gdzie ona się tego nauczyła? — rzekł, wstając ostrożnie, do Almayera, który wydawał Alemu rozkazy.
— Jest zawsze z robotnikami. Ileż razy zastałem ją wieczorem sięgającą paluszkami do ich misy z ryżem. Ale matki nie lubi — miło mi to stwierdzić. Jaka ona ładna — a jaka bystra! Żywy mój obraz.
Lingard postawił dziecko na stole i obaj mężczyźni wpatrywali się w nie rozpromienieni.
— Zupełnie mała kobietka — szepnął Lingard. — Tak, kochany chłopcze, my z niej coś zrobimy. Zobaczysz!
— Teraz się na to nie zanosi — zauważył Almayer ze smutkiem.
— Co ty tam wiesz! — wykrzyknął Lingard, biorąc znów dziecko na ręce i chodząc z niem po werandzie tam i z powrotem. Ja mam różne plany. Ja... Posłuchaj.
I zaczął wyjaśniać zaciekawionemu Almayerowi swoje projekty na przyszłość. Pomówi z Abdullą i z Lakambą. Trzeba dojść do porozumienia z tymi ludźmi teraz, kiedy są górą... Tu urwał i zaczął kląć ile wlazło, a tymczasem Nina, gmerając mu pilnie u szyi, znalazła świstawkę i gwizdała głośno od czasu do czasu tuż nad jego uchem; wstrząsał się i śmiał, przytrzymując jej ręce i łając ją pieszczotliwie. Tak, to się łatwo da zrobić. Lingard jest człowiekiem, z którym trzeba jeszcze się liczyć. Almayer wie o tem najlepiej. A więc dobrze. Trzeba będzie dużo cierpliwości, żeby sklecić jakiś niewielki handel. To się zrobi. Ale najważniejsza rzecz — tu Lingard stanął jak wryty przed zasłuchanym Almayerem — najważniejsza rzecz to wyszukanie złota tam w górze nad rzeką. On, Lingard — zupełnie się temu poświęci. Był już raz w środku wyspy. Są tam olbrzymie złoża alluwjalnego złota. Bajeczne. Jest tego pewien. Widział te miejsca. Niebezpieczna robota? Naturalnie! Ale co za nagroda! Będzie tam szukał — i znajdzie. Napewno. Pal djabli niebezpieczeństwo. Najpierw wydobędą sami tyle złota ile się da. Nie zdradzą tego nikomu. Po jakimś czasie założą spółkę. W Batawji albo w Anglji. Lepiej w Anglji. Oczywiście wszystko uda się wspaniale. A to dziecko będzie najbogatszą kobietą świata. On, Lingard, pewnie tego już nie zobaczy, choć czuje że przetrwa jeszcze dobrych kilka lat, lecz Almayer zobaczy. Oto coś dla czego warto żyć. Prawda?
Tymczasem najbogatsza kobieta świata krzyczała od pięciu minut świdrującym głosikiem: „Radżo Laut! Radżo Laut! Hai! Słuchaj“. A stary marynarz mówił machinalnie coraz głośniej aby przekrzyczeć głębokim basem niecierpliwe wołanie dziecka. Nagle zatrzymał się i rzekł czule:
— Czego chcesz, mała kobietko?
— Nie jestem mała kobietka. Jestem białe dziecko. Anak Putih. Białe dziecko; a biali ludzie to moi bracia. Tatuś tak mówi. I Ali także tak mówi. Ali tyle wie co i tatuś. Wszystko.
Almayer nie posiadał się z ojcowskiej dumy.
— Nauczyłem ją! Nauczyłem ją tego — powtarzał, śmiejąc się do łez. Prawda jaka mądra?
— Jestem niewolnikiem białego dziecka — rzekł Lingard z żartobliwą powagą. — Co rozkażesz?
— Ja chcę domu — szczebiotała z zapałem. — Ja chcę domu. I drugiego domu na dachu, i jeszcze jednego na dachu — wysoko. Wysoko! Jak te miejsca, gdzie oni mieszkają — moi bracia — w kraju gdzie śpi słońce.
— Na Zachodzie — wyjaśnił szeptem Almayer. — Ona wszystko pamięta. Chce żeby pan jej zbudował domek z kart. Tak jak ostatnim razem kiedy pan tu był.
Lingard usiadł z dzieckiem na kolanach, Almayer zaś wyciągał porywczo jedną szufladę za drugą, szukając kart, jakby los świata zależał od jego pośpiechu. Wydostał dwie brudne talje, których używano tylko podczas wizyt Lingarda w Sambirze; grywali czasem wieczorami w grę, którą Lingard nazywał chińskim bezikiem. Nudziło to Almayera, lecz stary żeglarz przepadał za ową grą, uważając ją za wybitny owoc chińskiego genjuszu; miał dla Chińczyków niepojętą sympatję i podziw.
— No, teraz zaczynamy, moja ty perełko — rzekł, ustawiając z niezmierną ostrożnością dwie karty, które wyglądały dziwnie krucho w jego wielkich palcach. Mała Nina przypatrywała się z głęboką powagą jak budował parter, a Lingard mówił w dalszym ciągu do Almayera z głową odwróconą, aby nie uszkodzić budowli oddechem.
— Ja wiem co mówię... byłem w czterdziestym dziewiątym w Kalifornji... Niebardzo mi się wtedy udało... potem znów w Wiktorji na samym początku... Znam to wszystko jak własną kieszeń. Ufaj mi. A przytem nawet ślepiecby mógł... Siedź spokojnie, córeczko, bo wszystko przewrócisz... Mam jeszcze wcale pewną rękę! Co, Kacprze? A teraz, rozkoszy mego serca, postawimy jeszcze trzeci na tych dwóch... Siedź spokojniutko... Jak już mówiłem, tylko się schylić i zgarniać garście złota... złotego proszku... tak. Udało się! Trzy domki jeden na drugim. Wspaniale!
Rozparł się w krześle i jedną ręką gładził machinalnie główkę dziecka, a drugą gestykulował, mówiąc do Almayera.
— Kiedy już się znajdziemy na miejscu, będzie kłopot tylko ze zbieraniem surowca. Potem udamy się do Europy. Trzeba przecież dziecko wychować. Będziemy bogaci. Co tam bogaci — niema na to słów. W Devonshire, skąd pochodzę, był człowiek, który zbudował sobie dom pod Teignmouth, a w tym domu było tyle okien co iluminatorów na trzypokładowcu. Zbił pieniądze gdzieś tu w tych okolicach, za dawnych dobrych czasów. Ludzie opowiadali że to był korsarz. My chłopcy — byłem wtedy chłopcem okrętowym na trawlerze z Brixham — wierzyliśmy w to święcie. Jeździł po swojej posiadłości w fotelu na kółkach. Miał szklane oko...
— Wyżej! Wyżej! — zawołała Nina, ciągnąc za brodę starego żeglarza.
— Ależ ty mnie nudzisz — rzekł łagodnie Lingard, całując ją czule. — Jakto! Jeszcze jeden domek na szczycie tych wszystkich? No, sprobuję.
Dziecko śledziło go z zapartym oddechem. Kiedy trudne dzieło zostało dokonane, Nina zaczęła klaskać w ręce, wpatrzyła się w domek i po chwili odetchnęła głęboko z zadowoleniem.
— Ach! Uważaj! — krzyknął Almayer.
Budowla zapadła się nagle pod lekkim oddechem dziecka. Lingard zmieszał się na chwilę, Almayer wybuchnął śmiechem, ale dziewczynka zaczęła płakać.
— Weź ją — rzekł nagle stary żeglarz. Potem, gdy Almayer odszedł z płaczącem dzieckiem, siedział w dalszym ciągu przy stole, patrząc posępnie na stos kart.
— Do licha z tym Willemsem — mruknął pod nosem. — A jednak ja tego dokonam!
Podniósł się i gniewnem pchnięciem ręki zmiótł karty ze stołu. Potem opadł znowu na fotel.
— Zmęczony jestem jak pies — westchnął, zamykając oczy.
Świadomie lub też nieświadomie, ludzie są dumni ze swej siły woli, ze swej stanowczości, z bezpośredniości w dążeniu do celu. Idą wprost po linji swych pragnień, doskonalą się w cnocie — czasem w występku — w podniosłem przekonaniu że są niezłomni. Wędrują drogą życia wytkniętą przez swe upodobania, przesądy, wzgardę lub zapał — naogół uczciwi, zawsze ograniczeni i pysznią się tem że nie zbaczają z raz obranego kierunku. Jeśli się zatrzymują, to tylko po to by z nad przydrożnych płotów, zapewniających im bezpieczeństwo, rzucić okiem na przesłonięte oparami doliny, na odległe szczyty, na skały i trzęsawiska, na ciemne lasy i zamglone płaszczyzny, gdzie inne ludzkie istoty poomacku szukają z trudem swej drogi, potykając się o kości mędrców, o niepogrzebane szczątki swych poprzedników, którzy umarli samotnie — w mroku lub w blasku słońca — dążąc gdziebądź — w niewiadomym kierunku. Człowiek świadomy swych celów nie rozumie ich porażki i idzie dalej ze wzgardą. On się nigdy nie błąka. Wie dokąd zmierza i czego chce. Dąży naprzód, przebywa wielkie odległości, zapatrzony w swój ciasny horyzont, dobija wreszcie do mety, zdrożony, zbrukany, strudzony i osiąga nagrodę swej wytrwałości, swej cnoty, swego zdrowego optymizmu: kłamliwy pomnik na grobie ponurym i prędko zapomnianym.
Lingard nie wahał się nigdy. I czemu miałby się wahać? Szczęście sprzyjało mu wiernie w handlu, w walkach; żeglował sprawnie i był bez kwestji najtęższym marynarzem tych mórz. Wiedział o tem. Czyż nie słyszał głosu ogólnego uznania? Głosu świata, który cenił go tak wysoko, głosu całego swego świata; albowiem nasz wszechświat nie sięga poza grono znanych nam ludzi. Nic dla nas nie istnieje prócz paplaniny pochwalnej lub potępiającej na ustach znajomych, a poza ich kręgiem jest tylko rozległy chaos śmiechu i łez, które nas nic nie obchodzą; śmiechu i łez przykrych, złych, chorobliwych, godnych pogardy — ponieważ słyszymy je niedokładnie uszami opornemi na obce dźwięki.
Lingardowi, który był pełen prostoty, wszystko wydawało się proste. Czytał bardzo mało. Nie leżało to w jego upodobaniach, a przy tem musiał ciężko pracować, prowadząc statek i handlując. Posłuszny wrodzonej swej uczynności, wpływał nieraz decydująco na losy wykolejonych ludzi, z którymi stykał się tu i ówdzie w swem czynnem życiu. Pamiętał z dzieciństwa lekcje w niedzielnej szkółce wsi rodzinnej i przemowy jegomościa w czarnym tużurku, działacza pracującego w misji rybackiej i marynarskiej. Wspomnienie o tym człowieku — pędzącym przez deszcz i szkwał na łodzi z osprzętem jawlowym między przybrzegowcami zatoki Falmouth — należało do owych cennych wizerunków z młodości, które przechowały się w pamięci Lingarda.
— Taki to jak nic wholuje cię do nieba — mawiał z przeświadczeniem — a nie spotkałem nikogo, ktoby z równem mistrzostwem władał łodzią w każdą pogodę!
Tego rodzaju czynniki ukształtowały w ogólnych zarysach młodą duszę Lingarda, zanim wyruszył na poznanie świata jako marynarz statku dążącego na południe; zanim wyruszył — naiwny, szczęśliwy młodzik o ciężkiej ręce, czystem sercu i rubasznej mowie — aby się oddać wielkiemu morzu, które zagarnęło jego życie i dało mu majątek. Gdy Lingard rozmyślał o swej świetnej karjerze — z dowódcy statków stał się ich właścicielem, a potem szanowanym ogólnie wielkim kapitalistą, jednem słowem Lingardem, Królem Morza — własny los zdumiewał go, przejmował podziwem i lękiem, wydawał się nieoświeconej jego duszy najniezwyklejszem ze zdarzeń w dziejach ludzkości. Swoje doświadczenie uważał za olbrzymie i ostateczne, nauczyło go bowiem jakie życie jest proste. I w życiu, i w marynarskiem rzemiośle są tylko dwa sposoby postępowania: dobry i zły. Rozsądek i doświadczenie uczą nas jak postępować należy. Zły sposób postępowania właściwy jest niedojdom i durniom; w sztuce żeglarskiej prowadzi do utraty masztów i żagli lub zatonięcia, w życiu zaś do utraty pieniędzy i szacunku lub do porządnego guza. Lingard nie uważał aby łajdacy zasługiwali na gniew. Irytowały go tylko rzeczy, których nie mógł zrozumieć, a wobec ludzkich słabości umiał zawsze zdobyć się na wzgardliwą wyrozumiałość. Ponieważ było jasne że jest mądry i że ma szczęście, bo inaczej skądżeby mu się tak w życiu powiodło? — miał więc skłonność do prostowania dróg innych ludzi; z tej samej przyczyny trudno mu się było powstrzymać od wtrącania się do czynności głównego swego oficera — co w morskiej etykiecie jest niedopuszczalne — kiedy załoga podnosiła nową stengę, lub wogóle kiedy była zajęta czemś co Lingard nazywał „ciężką harówką“. Wtrącał się do wszystkiego bez cienia zarozumiałości; nie poczytywał sobie za zasługę że się zna na niektórych rzeczach. „Nauczyłem się rozumu w ciężkich opałach, mój chłopcze“, mawiał: „dobrze na tem wyjdziesz jeśli posłuchasz rady człowieka, który swojego czasu był głupi. No, jeszcze jedną kolejkę“. A „chłopiec“ przyjmował zwykle chłodny napój, radę i pomoc; udzielenie jej Lingard uważał za swój punkt honoru jako człowiek uczciwy, odpowiedzialny za swoje zdanie. Kapitan Tom żeglował od wyspy do wyspy, pojawiając się niespodzianie w różnych miejscowościach; rozpromieniony, hałaśliwy, sypiący anegdotami, chwalił lub krytykował, lecz zawsze był pożądany.
Dopiero po ostatnim powrocie do Sambiru stary marynarz poznał co to zwątpienie i niedola. Wstrząsnęła nim utrata Błyskawicy, która w niepewnem świetle chmurnego ranka nadziała się solidnie i już nazawsze na występ skalny u północnego końca cieśniny Gaspar; po przybyciu zaś do Sambiru odebrał zdumiewające wiadomości, które nie mogły kojąco na niego podziałać. Gnany żądzą przygód, wynalazł był przed laty śród niezmiernych trudów przesmyki prowadzące na rzekę Pantai i zachował je na własny użytek, słyszał bowiem od krajowców że powstaje tam nowa osada malajska. Nie ulega wątpliwości że myślał wówczas głównie o własnych zyskach, lecz przyjęty serdecznie i życzliwie przez Patalola, polubił wkrótce tego władcę i jego lud, wystąpił z radami, z pomocą i — nie wiedząc nic o Arkadji — zamarzył o arkadyjskiej szczęśliwości dla tego zakątka świata, który z lubością uważał za swą własność osobistą. Typowem dla Lingarda było głębokie i niewzruszone przekonanie że tylko on, on jedyny wie co dla mieszkańców Sambiru jest dobre; i właściwie nie mylił się tak dalece. Twierdził że da im szczęście w taki lub inny sposób i zawziął się iż to zrobi. Jego handel przyniósł dobrobyt młodemu państwu, a strach przed ciężką ręką Lingarda zapewnił Sambirowi spokój na wiele lat.
Lingard spoglądał z dumą na swoje dzieło. Z każdym rokiem kochał coraz bardziej kraj, ludzi, błotnistą rzekę i postanowił uczynić wszystko aby żaden statek poza Błyskawicą nie wpłynął nigdy na muliste, przyjazne fale Pantai. Prowadząc zwolna bryg w górę rzeki, ogarniał doświadczonym wzrokiem nadrzeczne polanki i wypowiadał uroczyście swoje zdanie o przyszłych zbiorach ryżu. Znał wszystkich osadników na wybrzeżach między morzem a Sambirem; znał ich żony, ich dzieci; znał każdego poszczególnego człowieka z barwnych grup, które stały na kruchych tarasach małych trzcinowych chat zbudowanych nad wodą, machając do niego rękami i krzycząc przenikliwie: „O! Kapal layer! Hai!“ A Błyskawica sunęła zwolna między zaludnionemi brzegami, potem zaś wpływała na puste przestrzenie połyskliwej brunatnej wody obramionej zwartym i milczącym lasem, którego wielkie drzewa chwiały łagodnie rozpostartemi konarami w nikłym, ciepłym powiewie — niby na znak powitania pełnego czułości i melancholji.
Lingard kochał to wszystko: krajobraz — brunatne złoto i wspaniałe szmaragdy pod sklepieniem z rozpalonego szafiru, szemrzące, wielkie drzewa i rozmowne palmy nipa, które łopotały gadatliwie liśćmi w nocnym powiewie, jakby im było śpieszno zwierzyć się Lingardowi ze wszystkich tajemnic wielkiego lasu. Kochał ciężki aromat kwiatów i czarnej ziemi, owo tchnienie życia i śmierci, które unosiło się nad brygiem w wilgotnem powietrzu ciepłych, spokojnych nocy. Kochał wąskie i ciemne zatoki co nigdy słońca nie widywały, czarne, gładkie, kręte — jak mroczne ścieżki rozpaczy. Lubił nawet gromady małp o żałośliwych twarzach, małp bezczeszczących te ciche miejsca kapryśnemi skokami i warjackiemi gestami pełnemi nieludzkiego szaleństwa. Kochał tu wszystko, i to co żywe, i to co martwe; nawet błoto na wybrzeżu, nawet aligatory, olbrzymie i niewzruszone, wygrzewające się w mule z wyzywającą obojętnością. Ich rozmiary były źródłem dumy dla Lingarda.
— Kolosalne draby! Dwa razy takie jak w Palembangu! Słowo daję! — wykrzykiwał, szturchając żartobliwie w żebra któregoś ze swoich kompanów. — Mówię ci: choć nie jesteś ułomkiem, połknęłyby cię jak nic razem z kapeluszem, butami i tak dalej! Wspaniałe szelmy! Chciałbyś je pewno zobaczyć, co? Ha, ha, ha!
Grzmiący śmiech napełniał werandę, rozlegał się po hotelowym ogrodzie, spływał na ulicę, zatrzymując na chwilę sunące bezszelestnie bose brunatne nogi; głośne jego echa płoszyły nawet oswojonego ptaka gospodarza — bezczelnego mynah, który przez krótki czas zachowywał się przyzwoicie, ukryty pod najbliższem krzesłem. W wielkim bilardowym pokoju spoceni mężczyźni w cienkich perkalowych koszulach przestawali grać i z kijem w ręku nasłuchiwali chwilę u otwartych okien, kiwając do siebie znacząco wilgotnemi twarzami i szepcząc:
— Stary mówi o swojej rzece.
O swojej rzece! Szepty zaciekawionych ludzi, tajemnica otaczająca całą tę sprawę, wszystko to było dla Lingarda źródłem niewyczerpanej rozkoszy. Ludzie plotkowali, nic właściwie nie wiedząc i wyolbrzymiając dochody Lingarda z osobliwego monopolu. A on, naogół bardzo prawdomówny, chętnie w tym wypadku zbijał ludzi z tropu przechwałkami pełnemi chłodnego szyderstwa. Jego rzeka! Przez nią był nietylko bogaty, był zajmujący. Sekret, który wyróżniał go z pomiędzy wszystkich kupców na tych morzach, nasycał ukrytą chęć wyodrębnienia się, wspólną mu z ogółem ludzi, choć Lingard nie zdawał sobie sprawy że ta chęć w nim istnieje. Tajemnica Lingarda stanowiła główne źródło jego szczęścia, ale przekonał się o tem dopiero gdy to szczęście utracił w sposób tak nieprzewidywany, nagły i okrutny.
Po rozmowie z Almayerem udał się na pokład szkunera, wysłał Joannę na brzeg i zamknął się w swojej kabinie, czując się bardzo niedobrze. Rozwodził się o swojem zdrowiu jaknajszerzej przed Almayerem, który odwiedzał go dwa razy na dzień. Tego niedomagania użył Lingard za pretekst aby nic jeszcze nie robić. Chciał przemyśleć wszystko do gruntu. Nurtował go gniew. Na siebie, na Willemsa. Gniew wywołany tem co Willems zrobił, a także tem czego Willems nie zrobił. Ten człowiek nie był doskonały w swojem łotrostwie. Pomysł miał świetny, lecz wykonanie w niepojęty sposób zawiodło. I dlaczego? Powinien był poderżnąć gardło Almayerowi, spalić całą posiadłość, a potem uciec. Usunąć się z drogi jemu, Lingardowi! Ale tego nie zrobił. Co to oznaczało? zuchwałość, pogardę, czy co innego? Lingard czuł się dotknięty lekceważeniem swej potęgi tkwiącem w postępowaniu Willemsa i niedociągnięte łotrostwo tej całej historji bardzo go niepokoiło. Brakowało tam czegoś, co dałoby mu wolną rękę w odwecie. Postępkiem właściwym i narzucającym się było zabicie Willemsa. Ale czyż Lingard mógł go zabić? Gdyby ten człowiek stawiał opór, gdyby walczył lub uciekł, gdyby zdradził w jakikolwiek sposób że jest świadom wyrządzonego zła, zabicie go byłoby bardziej możliwe i naturalne. Tymczasem Willems nietylko nie uczynił żadnej z tych rzeczy, ale ośmielił się przesłać list do Lingarda. Chciał się z nim zobaczyć. Poco? Tamta historja była nie do wytłumaczenia. Zdrada bezprzykładna, popełniona z zimną krwią, okropna, niezrozumiała. Dlaczego on to zrobił? Dlaczego? Dlaczego? W dusznej samotności małej kajuty stary żeglarz wyjęczał nie raz i nie dwa to pytanie, uderzając się dłonią po skłopotanem czole.
W ciągu czterech dni swego odosobnienia Lingard odebrał dwa listy z Sambiru, z tego świata, który tak nagle i tak ostatecznie wysunął się z jego uchwytu. Jeden list, było to kilka słów od Willemsa napisanych na kartce wyrwanej z małego notesu; drugi — wręczony w zielonej jedwabnej kopercie — pochodził od Abdulli i był wykaligrafowany starannie na dużym arkuszu papieru sztywnym niemal jak tektura. Pierwszego listu Lingard nie mógł zrozumieć. Brzmiał on: „Niech Pan do mnie przyjedzie. Ja się nie boję. A Pan? W.“ Lingard podarł list w gniewie, ale zanim drobne kawałeczki brudnego papieru zdążyły opaść na ziemię, gniew minął i ustąpił uczuciu, pod którego wpływem Lingard ukląkł, zebrał części podartej kartki, złożył je na pokrywie chronometru i przypatrywał im się długo w zadumie, jakby miał nadzieję że wyczyta rozwiązanie ohydnej zagadki z samego kształtu liter, składających się na tę nową obelgę.
List Abdulli przeczytał starannie i wsunął go do kieszeni również z gniewem, ale ten gniew rozpłynął się w uśmiechu nawpół zrezygnowanym, nawpół ubawionym. Postanowił nie ustępować póki jest jeszcze nadzieja. „W zasadzie najbezpieczniej statku nie opuszczać, dopóki się trzyma na wodzie“ należało do ulubionych jego powiedzeń. „Najbezpieczniej i najwłaściwiej. Łatwo porzucić przeciekający statek, ale to partactwo. Partactwo!“ Lingard był jednak dość inteligentny aby zdać sobie sprawę z klęski i pogodzić się z położeniem po męsku, bez skargi. Gdy Almayer przybył na statek, Lingard podał mu list bez słowa.
Almayer przeczytał list, zwrócił go, milcząc i oparł się o tylną barjerę (stali obaj na pokładzie), zapatrzony w pląsanie wirów naokoło steru szkunera. Wreszcie rzekł, nie podnosząc oczu:
— To list dość przyzwoity. Abdulla wydaje go w pana ręce. Mówiłem panu że oni mają go już dość. Co pan teraz zrobi?
Lingard odchrząknął, szurgnął nogami, otworzył usta stanowczym ruchem, ale nic przez chwilę nie mówił. W końcu mruknął:
— Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli wiem co teraz robić.
— Chciałbym żeby pan prędko coś postanowił...
— Poco ten gwałt? — przerwał Lingard. — On uciec nie może. Rzeczy tak stoją, że zdany jest na moją łaskę, jak mi się zdaje.
— Aha — rzekł Almayer z namysłem — i wcale na łaskę nie zasługuje. O ile można coś wyczytać między temi wszystkiemi komplementami, Abdulla daje do zrozumienia: „Uwolnij mię od tego białego, a wówczas będziemy żyli w spokoju i podzielimy się handlem“.
— Ty w to wierzysz? — zapytał Lingard z pogardą.
— Niezupełnie — odrzekł Almayer. — Naturalnie że przez jakiś czas będzie się dzielił handlem, póki nie zdoła wszystkiego zagarnąć. No więc co pan zrobi?
Mówiąc to, podniósł oczy i zdziwił się, zobaczywszy zmienioną twarz Lingarda.
— Pan jest niezdrów. Czy pana co boli? — zapytał z prawdziwą troskliwością.
— Było mi tak jakoś niewyraźnie przez tych parę ostatnich dni, ale nic mnie nie boli — odrzekł Lingard. Uderzył się kilkakrotnie w szeroką pierś, odchrząknął potężnie i powtórzył: — Nie. Nic mnie nie boli. Wytrzymam jeszcze dobrych kilka lat. Ale gryzie mię to wszystko bo gryzie!
— Musi pan dbać o siebie — rzekł Almayer. Po chwili dodał: — Pan się chyba zobaczy z Abdullą, co?
— Nie wiem. Jeszcze nie teraz. Mam czas — rzekł Lingard niecierpliwie.
— Niechże pan już teraz coś zrobi — nalegał markotnie Almayer. — Widzi pan, ta kobieta zanudza mię niemożliwie. Ona i jej szczeniak. Baba ujada przez cały dzień. A dzieci ani rusz nie mogą się z sobą pogodzić. Wczoraj ten wstrętny bęben rzucił się na moją Ninę. Podrapał jej twarz. Dzikus skończony! Wykapany papa, słowo daję. Ona martwi się mężem i skomli od rana do nocy. Jeśli nie płacze, wścieka się na mnie. Wczoraj dręczyła mię żebym powiedział kiedy on wróci, i płakała że dostał taką niebezpieczną robotę. Powiedziałem coś w tym rodzaju, że to nic strasznego i że nie potrzebuje się wygłupiać, a ta jak się na mnie nie rzuci, jak dziki kot. Nazwała mię brutalem, egoistą, człowiekiem bez serca, bredziła że jej ukochany Piotr naraża dla mnie życie, a ja sobie nic z tego nie robię. Wygadywała że wyzyskuję jego szlachetny charakter, że go zaprzęgam do niebezpiecznej roboty — mojej własnej roboty. Że on jest wart dwudziestu takich jak ja. Że ona panu powie, że otworzy panu oczy na to jaki ze mnie człowiek i tak dalej! Widzi pan co ja muszę znosić przez pana. Mógłby pan naprawdę mieć dla mnie jakieś względy. Wprawdzie nie obdarłem nikogo — ciągnął Almayer, imając się gorzkiej ironji — ani nie sprzedałem najlepszego przyjaciela, ale powinien pan mieć nade mną trochę litości. Żyję jak w gorączce. Ona jest niespełna rozumu. Pan zamienił mój dom w przytułek dla łotrów i warjatów. Tak się nie godzi. Słowo daję że tak się nie godzi! Kiedy przyjdą na nią te jej fochy, robi się okropnie brzydka i wrzeszczy aż się flaki przewracają w człowieku. Bogu dzięki moja żona dostała napadu dąsów i wyniosła się z domu. Mieszka w szałasie nad rzeką od czasu tamtej historji — pamięta pan. Ale i sama Willemsowa, to już więcej niż można wytrzymać. Pytam się siebie, dlaczego ja mam to znosić? Pan jest wymagający, niema co mówić. Dziś rano myślałem że ona mi oczy wydrapie. Niech pan sobie wyobrazi, miała ochotę przelecieć się po osadzie. Mogłaby tam przecież coś posłyszeć, więc powiedziałem żeby tego nie robiła, że poza naszem ogrodzeniem nie jest bezpiecznie. A ta jak się nie rzuci z dziesięciu pazurami do moich oczu! „Ty nędzniku“ — wrzeszczała — „nawet tu nie jest bezpiecznie, a ty go wysłałeś w podróż po tej okropnej rzece, on tam może stracić życie! Jeśli on umrze i nie przebaczy mi, Bóg cię skarze za twoją zbrodnię...“ Za moją zbrodnię! Zapytuję siebie chwilami czy ja śnię? Rozchoruję się od tego wszystkiego! Straciłem już apetyt.
Rzucił kapelusz na pokład i chwycił się w rozpaczy za włosy. Lingard patrzył na niego z troską i współczuciem.
— Cóż ona chciała przez to powiedzieć? — mruknął w zamyśleniu.
— Co chciała powiedzieć! Przecież mówię panu że to warjatka, a i ja wkrótce zwarjuję jeśli to potrwa.
— Trochę cierpliwości, Kacprze — prosił Lingard. — Jeszcze z parę dni.
Almayerowi ulżyło po tym gwałtownym wybuchu, a może się poczuł zmęczony; uspokoił się, podniósł kapelusz i jął się nim wachlować, wsparty o nadburcie.
— Lata idą — rzekł z rezygnacją — a takie rzeczy postarzają człowieka przedwcześnie. Nad czem się tu zastanawiać? nie rozumiem! Abdulla mówi wyraźnie, że jeśli pan się podejmie wyprowadzić jego statek i jeśli pan pouczy metysa, to on, Abdulla, rzuci Willemsa bez ceremonji i będzie nazawsze pana przyjacielem. Wierzę święcie temu co mówi o Willemsie. To takie naturalne. A co do jego przyjaźni dla pana, łże oczywiście, ale tymczasem nie potrzebujemy sobie tem zawracać głowy. Pan poprostu zgodzi się na propozycję Abdulli i nikomu nic do tego co się potem stanie z Willemsem.
Urwał i milczał przez chwilę; potoczył dokoła wzrokiem, zacisnąwszy zęby i rozdąwszy nozdrza.
— Niech mi pan to powierzy. Już ja w tem że mu się coś stanie — rzekł w końcu ze spokojnem okrucieństwem. Lingard uśmiechnął się blado.
— Szkoda strzału na tego człowieka. Poco się fatygować — szepnął jakby do siebie. Almayer nagle wybuchnął:
— Tak pan myśli! — zawołał. — Pana nie zaszyli w hamak na pośmiewisko zgrai dzikusów. Przecież ja tu nikomu w twarz nie śmiem spojrzeć, póki ten łotr chodzi po świecie... Ja... ja się z nim porachuję.
— Nie zdaje mi się — burknął Lingard.
— Pan myśli że się go boję?
— Cóż znowu! — rzekł Lingard z pośpiechem. — Bać się nie boisz. Ja cię znam. Nie wątpię o twojej odwadze. Ale co do twego rozumu, mój chłopcze — co do twego rozumu...
— Masz tobie — rzekł stroskany Almayer. — Proszę, niech pan mówi dalej. Dlaczego pan odrazu nie nazwie mnie durniem?
— Bo mi się nie chce — wybuchnął Lingard w nerwowem podrażnieniu. — Gdybym chciał nazwać cię durniem, nie pytałbym o pozwolenie. — Zaczął chodzić wpoprzek wąskiej rufówki, odsuwając kopnięciem końce lin i mrucząc pod nosem: — Jaki mi delikacik... I co jeszcze powiesz?... Napracowałem się zdrowo nimeś jeszcze zaczął raczkować. Rozumiesz? Będę gadał co mi się spodoba.
— No dobrze już, dobrze — rzekł Almayer, udając rezygnację. — W tych ostatnich dniach nie można się do pana odezwać.
Włożył kapelusz i podszedł leniwym krokiem do trapu; przystanął z nogą na wewnętrznej drabince jakby się namyślał, poczem wrócił i zagrodził drogę Lingardowi, zmuszając go aby się zatrzymał i słuchał.
— Zrobi pan naturalnie co pan będzie chciał. Nigdy pan żadnej rady nie przyjmie, wiem o tem; ale niech pan pozwoli sobie powiedzieć, że to nie byłoby uczciwe, gdyby wypuścić stąd tego człowieka. Łajdak odjedzie z pewnością na statku Abdulli, jeśli pan temu nie zaradzi. Abdulla użyje go za narzędzie aby dokuczać panu i innym ludziom gdzie indziej. Willems za dużo wie o naszych sprawach. Ściągnie to na pana mnóstwo kłopotów. Niech pan zapamięta moje słowa. Mnóstwo kłopotów. Na pana — a może i na innych. Niech pan to rozważy, kapitanie Lingard. To już wszystko co mam do powiedzenia. Teraz muszę wracać na brzeg. Mam całą furę roboty. Jutro rano na pierwszy ogień pójdzie ładowanie tego szkunera. Wszystkie paki są już gotowe. Gdybym był panu na co potrzebny, niech pan wywiesi jakąś flagę na głównym maszcie. W nocy sprowadzą mię dwa strzały. — Potem dodał przyjaźnie: — Czyby pan nie przyszedł dziś na obiad? To nie jest zdrowo dla pana tak się smażyć dzień po dniu w kajucie.
Lingard nic nie odpowiedział. Zamilkł pod wpływem obrazu wywołanego przez Almayera; urzekła go złowroga wizja Willemsa grasującego po wyspach i psującego harmonję wszechświata rozbojami, gwałtami, oszustwem. Almayer, poczekawszy chwilę ruszył niechętnie ku trapowi, ociągał się w jego pobliżu, wreszcie westchnął i przelazł przez burtę, schodząc powoli szczebel za szczeblem. Głowa jego znikła za barjerą. Lingard, który patrzył na niego z roztargnieniem, porwał się nagle, podbiegł do burty i wychylił się, wołając:
— Hej tam! Kacprze! poczekaj no trochę!
Almayer dał znak wioślarzom aby przestali wiosłować i odwrócił głowę w stronę Lingarda. Łódź dryfowała zwolna wstecz ku szkunerowi, zatrzymując się prawie burta w burtę.
— Słuchajno — rzekł Lingard, patrząc w dół na Almayera — potrzebuję na dziś porządnego czółna z czterema ludźmi.
— Zaraz? — spytał Almayer.
— Nie! Chwyć tę linę. Cóż z ciebie za niezgraba!... Nie, Kacprze — ciągnął Lingard, gdy dziobowy chwycił koniec wodzy rei rzuconej do łodzi — nie zaraz. Nie mogę znieść tego słońca. I lepiej załatwić swoje sprawy pocichu. Przyślij czółno — i czterech porządnych wioślarzy, uważasz — i swoje płócienne krzesło, żebym miał na czem siedzieć. Przyślij to mniej więcej o zachodzie. Słyszysz?
— Dobrze, ojcze — rzekł raźno Almayer — poślę Alego na sternika i najlepszych ludzi jakich mam. I co jeszcze?
— Nic więcej, mój chłopcze. Tylko dopilnuj żeby się nie spóźnili.
— Pewnie nie warto pytać dokąd pan jedzie — rzekł Almayer, ciągnąc za język Lingarda. — Bo jeśli na spotkanie z Abdullą, to ja...
— Nie będę się widział z Abdullą. Nie dziś. No, jazda.
Patrzył jak czółno rzuciło się ku brzegowi, skinął ręką w odpowiedzi na ukłon Almayera i podszedł do tylnej barjery, wygładzając list Abdulli dobyty z kieszeni. Przeczytał go starannie, zmiął powoli z uśmiechem i ścisnął mocno w palcach trzeszczący papier, jakby trzymał Abdullę za gardło. Kładł już z powrotem list do kieszeni, ale rozmyślił się, rzucił zmiętą kulę za burtę i patrzył w zadumie jak przez chwilę kręciła się w wirach, póki prąd jej nie poniósł w dół rzeki, ku morzu.
Noc była bardzo ciemna. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wschodnie wybrzeże spało oddzielone od gwiazd zasłoną nieruchomej chmury, która sunęła ze wschodu przez całe popołudnie, pędzona pierwszem tchnieniem deszczowego mussonu; ścigała zachodzące słońce masą szarą i czarną, co rzekłbyś goniła za światłem, żywiąc złe zamiary — goniła posępnie, złowróżbnie, wytrwale, jakby zdawała sobie sprawę że jest zwiastunem gwałtu i zamętu. Gdy słońce znikło za horyzontem, olbrzymia chmura popędziła szybciej i zaczęła się mocować z zorzą uchodzącego światła. Stoczyła się ku zygzakowatym, wyraźnym zarysom odległych gór, zawisła nad parującym lasem i tkwiła nisko milcząca, groźna, nad nieruchomemi wierzchołkami drzew, powstrzymując błogosławieństwo deszczu, pielęgnując gniew swoich grzmotów, jakby w zadumie lub niepewności czy obrócić swoją potęgę na zło czy na dobro.
Babalaczi wyszedł na dwór z czerwonego, przesyconego dymem światła swej bambusowej chatki, wciągnął długim oddechem ciepłe, nieruchome powietrze i stał przez chwilę, zamknąwszy szczelnie zdrowe oko, jakby onieśmielony niezwykłą, głęboką ciszą na dziedzińcu Lakamby. Gdy otworzył powieki, odzyskał wzrok natyle że mógł rozróżnić rozmaite stopnie bezkształtnej czerni, które znaczyły na ciemnem tle nocy miejsce drzew, opuszczonych domów, przybrzeżnych zarośli. Stroskany mędrzec przeszedł ostrożnie przez opustoszałe podwórze i stanął na wybrzeżu, wsłuchując się w głos niewidzialnej rzeki, która płynęła u jego stóp — w łagodne jej szepty, głębokie pomruki, nagłe bulgoty i krótkie syki rączego prądu pędzącego wzdłuż brzegu przez parny mrok.
Stał z twarzą zwróconą ku rzece i zdawało mu się że lżej oddycha, wiedząc iż ma przed sobą rozległą przestrzeń; po krótkiej chwili pochylił się, oparł ciężko na lasce, spuścił głowę na piersi i odpowiedział głębokiem westchnieniem na samolubny rozhowor rzeki, która pędziła szybko i nieustannie, nie bacząc na radości i smutki, na cierpienie i walkę, na porażki i tryumfy tych co mieszkali nad jej brzegami. Oto brunatna woda, gotowa nieść przyjaciół lub wrogów, kołysać miłość lub nienawiść na uległem, nieczułem łonie, gotowa pomagać lub przeszkadzać, ocalić życie lub zadać śmierć; wielka, bystra rzeka; wyzwolenie, niewola, przytułek albo grób.
Może tego rodzaju myśli sprawiły że Babalaczi posłał znów żałosne westchnienie w mgły rozesłane nad obojętną Pantai. Polityk barbarzyńca zapomniał o niedawnem powodzeniu swych knowań, pogrążony w melancholijnych rozmyślaniach, w zgryzocie, która czyniła noc czarniejszą, lepki upał bardziej duszącym, nieruchome powietrze cięższem i nasycała głuchą samotność udręką mącącą spokój. Babalaczi spędził poprzednią noc u boku umierającego Omara, a teraz, po upływie dwudziestu czterech godzin, wracał ciągle pamięcią do niskiego, ponurego szałasu z trzciny, skąd odleciała sroga dusza niezrównanego korsarza, aby na tamtym świecie poznać zbyt późno swe ziemskie błędy. Dziki mąż stanu, doświadczony ciężko przez poniesioną stratę, poczuł na chwilę tak jasno ciężar swego osamotnienia, jakby miał we krwi uczuciowość wysubtelnioną przez wszelkie wyrafinowanie tkliwych uczuć, które wspaniała cywilizacja przynosi z sobą na ten doskonały świat wśród innych cnót i błogosławieństw. Przez jakich trzydzieści sekund półnagi pesymista żujący betel stał u brzegu tropikalnej rzeki, na skraju cichych, olbrzymich lasów, gniewny, bezsilny, zawiedziony w swych nadziejach, tłumiąc gorzki okrzyk niezadowolenia cisnący mu się na usta; okrzyk, który, gdyby się był rozległ, zabrzmiałby w dziewiczej głuszy lasu równie szczerze, potężnie, głęboko, jak wybuch goryczy jakiegoś zagłębionego w fotelu myśliciela, zakłócający nieczystą pustkę dachów i kominów.
Przez pół minuty, nie więcej, stawiał Babalaczi czoło bogom, ogarnięty buntem, wzniosłym swym przywilejem; potem jednooki dyplomata stał się znów sobą — człowiekiem przezornym, mądrym, twórcą dalekosiężnych planów, a zarazem ofiarą dręczących zabobonów swej rasy. Noc, choćby najspokojniejsza, nigdy nie jest bezwzględnie cicha dla czujnych uszu i wydało się teraz Babalacziemu że dosłuchuje się w niej innych szelestów niż szum wodnego odmętu. Rozejrzał się szybko, a potem obrócił w mig na pięcie z lękliwą czujnością, jakby się spodziewał że zobaczy ślepą marę swego przywódcy wędrującą w mroku pustym dziedzińcem. Ale nic nie zobaczył. Jednak słyszał przedtem jakiś odgłos; bardzo dziwny odgłos! To z pewnością upiorna skarga gniewnego ducha. Babalaczi nasłuchiwał. Cisza była zupełna. Uspokojony, uszedł kilka kroków w stronę domku, gdy tym razem odgłos nawskroś ludzki — chrypliwy kaszel — dosięgnął go od strony rzeki. Przystanął, nasłuchując uważnie ale już bez śladu wzruszenia i wrócił żwawo ku brzegowi, gdzie stanął wyczekująco z rozchylonemi ustami, usiłując przebić wzrokiem ruchomą zasłonę mgły nisko nad rzeką. Nie widział nic, lecz jacyś ludzie w łodzi musieli być bardzo blisko, bo doszły go słowa wypowiedziane zwykłym tonem:
— Myślisz że to tutaj, Ali? Ja nic nie widzę.
— To musi być gdzieś blisko, tuanie — odpowiedział drugi głos. — Czy spróbujemy wylądować?
— Nie! Podryfujmy trochę dalej. Jeśli będziesz pociemku obijał się czółnem o brzeg, nadziejesz się na kłodę. Musimy być ostrożni... Dryfujmy, dryfujmy... Zdaje się że tu jest coś w rodzaju polanki. Może zobaczymy światło w jakim domu. Czy w kampongu Lakamby dużo jest domów?
— Bardzo dużo, tuanie... Nie widzę żadnego światła.
— Ani ja — mruknął znowu pierwszy głos, tym razem prawie nawprost milczącego Babalacziego; malajski statysta spojrzał niespokojnie w stronę swej chaty, której odrzwia jaśniały przyćmionem światłem od palącej się wewnątrz pochodni. Chata stała bokiem do wybrzeża, a drzwi jej były zwrócone w dół rzeki i Babalaczi wywnioskował szybko, że nieznajomi nie mogli dojrzeć światła z miejsca, gdzie się łódź znajdowała. Wahał się czy do nich przemówić, a podczas gdy się namyślał, usłyszał znów głosy, ale tym razem poniżej przystani obok której się zatrzymał.
— Nic nie widać. To z pewnością nie tutaj. Ruszajmy, Ali! Dayong!
Po tym rozkazie nastąpił plusk wioseł, a wkrótce zabrzmiał okrzyk:
— Widzę światło. Widzę! Teraz wiem gdzie lądować, tuanie.
Znowu rozległ się plusk, gdy czółno zawróciło ostro i płynęło w górę rzeki tuż przy brzegu.
— Zawołaj — rzekł bardzo blisko głęboki głos, który — Babalaczi był tego pewien — musiał należeć do białego. — Zawołaj i niech tu kto przyjdzie z pochodnią. Nic nie widzę.
Głośny okrzyk, który rozległ się po tych słowach, zabrzmiał prawie pod nosem milczącego słuchacza. Aby zachować pozory, Babalaczi pobiegł długiemi, bezszelestnemi krokami aż do połowy dziedzińca i zawrócił; dopiero wtedy krzyknął w odpowiedzi i pokrzykiwał w dalszym ciągu, wracając powoli ku wybrzeżu. Zobaczył niewyraźny zarys łodzi znajdującej się prawie nawprost przystani.
— Kto mówi na rzece? — zapytał Babalaczi, nadając zdziwiony ton swoim słowom.
— Biały człowiek — odpowiedział Lingard z czółna. — Czy w kampongu bogatego Lakamby nie znajdzie się ani jedna pochodnia aby poświecić lądującemu gościowi?
— Niema pochodni i niema ludzi. Jestem tu sam — rzekł Babalaczi z pewnem wahaniem.
— Sam! — wykrzyknął Lingard. — A kto ty jesteś?
— Jestem tylko sługą Lakamby. Ale wysiądź, tuanie Putih, i spojrzyj na moją twarz. Oto moja ręka. Nie! Tutaj!.. Zechciej łaskawie... Ada! Teraz jużeś bezpieczny.
— Czy jesteś tu sam? — rzekł Lingard, idąc ostrożnie dziedzińcem. — Jak ciemno — mruknął do siebie — myślałby kto że świat został pomalowany na czarno.
— Tak. Jestem sam. A co jeszcze powiedziałeś, tuanie? Nie zrozumiałem twej mowy.
— Nic. Myślałem że tu zastanę... Gdzież oni wszyscy?
— Czyż to nie obojętne gdzie oni są? — rzekł posępnie Babalaczi. — Przybyłeś aby zobaczyć się z mymi rodakami? Ostatni z nich wyruszył w długą podróż — i jestem sam. Jutro wyjeżdżam także.
— Przybyłem aby się zobaczyć z białym człowiekiem — rzekł Lingard, idąc powoli naprzód. — On chyba nie wyjechał, co?
— Nie! — odrzekł Babalaczi tuż przy Lingardzie. — Człowiek o czerwonej skórze i bezlitosnych oczach — ciągnął z zadumą; — ramię jego jest silne a serce głupie. Biały człowiek... Ale jednak człowiek.
Znajdowali się teraz u stóp krótkiej drabiny prowadzącej do bambusowego tarasu, który otaczał chatę Babalacziego. Słabe światło padło z drzwi na twarze obu ludzi, gdy stanęli, przypatrując się sobie z ciekawością.
— Czy on jest tam? — spytał Lingard pocichu, wskazawszy ręką ku górze.
Babalaczi, wpatrując się z natężeniem w dawno oczekiwanego gościa, zrazu nie odpowiedział.
— Nie, nie tam — rzekł w końcu, stawiając nogę na najniższym szczeblu i oglądając się w tył. — Nie tam, tuanie, lecz niezbyt daleko. Czy nie zechcesz spocząć pod moim dachem? Mam w domu ryż, i rybę, i czystą wodę — nie z rzeki ale ze źródła...
— Nie jestem głodny — przerwał Lingard — i nie przybyłem aby rozgościć się w twoim domu. Zaprowadź mię do białego, który na mnie czeka. Nie mam czasu do stracenia.
— Noc jest długa, tuanie — ciągnął łagodnie Babalaczi — a po niej nastąpią inne noce, inne dnie. Długie. Bardzo długie... Ileż to czasu musi upłynąć nim człowiek umrze... O Radżo Laut!
Lingard drgnął.
— Znasz mnie! — wykrzyknął.
— Ay wa! Widziałem już twoją twarz i poczułem twą rękę przed wielu laty — rzekł Babalaczi i przystanął na drabinie wpół drogi, pochylając się aby zajrzeć w podniesioną twarz Lingarda. — Ty nie pamiętasz, lecz ja nie zapomniałem. Takich jak ja jest wielu, ale jeden jest tylko Radża Laut.
Wspiął się z nagłą zwinnością po kilku ostatnich szczeblach, zapraszając ruchem ręki Lingarda, który ruszył za nim po krótkiej chwili wahania.
Elastyczna bambusowa podłoga chaty ugięła się pod ciężarem starego marynarza, gdy przekroczył próg, usiłując przebić wzrokiem dymny półmrok niskiego mieszkania. Pochodnia tkwiła w rozszczepionym kiju przymocowanym pod kątem prostym do środkowej podpory głównego słupa i rzucała na podłogę plamę czerwonego blasku, ukazując parę lichych mat i róg wielkiej drewnianej skrzyni ginącej w mroku. Głębiej w ciemnościach ostrze lancy, mosiężna tarcza zawieszona na ścianie, długa lufa strzelby opartej o skrzynię chwytały błędne połyski dymnego światła, które drżało migotliwie, chwiało się, nikło, ukazywało się znów, gasło, wracało — rzekłbyś w nierównej walce z mrokiem co czyhał w odległych kątach i jakby rzucał się z wściekłością na słabego nieprzyjaciela. Rozległą przestrzeń pod wysoko sterczącym dachem wypełniał gęsty dym — od dołu gładki jak sufit — i odbijał światło chwiejnych, przyćmionych płomieni, a od góry przesiąkał na dwór przez nieszczelną strzechę z suchych liści palmowych. Powietrze przenikał skomplikowany, trudny do określenia zapach, składający się z wyziewów wilgotnej ziemi, butwiejących roślin i zapachu suszonych ryb. Zaraz u progu Lingard pociągnął mocno nosem; usiadłszy na skrzyni, oparł się łokciami o kolana i objął rękoma głowę, wpatrując się z zadumą w otwór drzwi.
Babalaczi krążył w mroku i szeptał do paru niewyraźnych cieni poruszających się w dalekim końcu izby. Lingard, siedząc bez ruchu, spojrzał szybko w bok i dostrzegł zakwefione ludzkie postacie, które kręciły się przez chwilę u skraju światła i nagle cofnęły się w ciemność. Babalaczi podszedł i siadł u nóg Lingarda na zwiniętych matach.
— Czy chcesz zjeść ryżu i napić się sagueiru? — zapytał. — Obudziłem już swych domowników.
— Przyjacielu — rzekł Lingard, nie patrząc na niego — gdy przybywam aby się widzieć z Lakambą lub kimkolwiek z jego sług, nigdy nie jestem ani głodny, ani spragniony. Tau! Wiedz o tem! Czy myślisz żem wyzbyty z rozumu? Że tu niema nic?
Wyprostował się, utkwił nagle wzrok w Babalaczim i znacząco postukał się w czoło.
— Ce, ce, ce! Jak możesz mówić takie rzeczy, tuanie! — wykrzyknął Babalaczi tonem pełnym zgrozy.
— Mówię co myślę. Przeżyłem już wiele lat — rzekł Lingard, sięgając niedbale po strzelbę, którą jął oglądać ze znawstwem, podnosząc kurek i spuszczając go kilkakrotnie. — To dobra sztuka. Z fabryki w Mataram. Stara — ciągnął dalej.
— Hai! — wtrącił Babalaczi z zapałem. — Zdobyłem ją w młodości na kupcu z Aru; miał wielki brzuch, głos donośny i był odważny — bardzo odważny. Gdy szarym rankiem dogoniliśmy jego prao, stał na rufie, krzycząc do swych ludzi i dał ognia z tej strzelby raz jeden. Tylko raz!... — Babalaczi umilkł, zaśmiał się pocichu i ciągnął rozmarzonym, cichym głosem: — Dogoniliśmy ich szarym rankiem; było nas czterdziestu milczących ludzi na zwinnem prao suluskiem, a kiedy słońce stało ot tak wysoko — tu podniósł ręce oddalone od siebie o jakie trzy stopy — gdy słońce stało zaledwie tak wysoko, tuanie, ukończyliśmy naszą pracę — a uczta dla ryb w morzu była gotowa.
— Aha! — mruknął Lingard, kiwając powoli głową. — Rozumiem. Czemu pozwoliłeś jej tak zardzewieć — dodał.
Opuścił strzelbę między kolana i zasiadł się głębiej, oparłszy głowę o ścianę chaty i skrzyżowawszy ramiona.
— Dobra strzelba — ciągnął Babalaczi. — Niesie daleko i celnie. Lepiej niż to — tutaj.
Czubkami palców dotknął delikatnie rękojeści rewolweru wyglądającej z prawej kieszeni białej kurtki Lingarda.
— Ręce przy sobie — rzekł Lingard ostro lecz pogodnie bez najlżejszego ruchu.
Babalaczi uśmiechnął się i odsunął trochę dalej na zwiniętych matach.
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Lingard z przechyloną w tył głową patrzył z pod spuszczonych powiek na Babalacziego, który kreślił palcem niewidzialne linje na macie między swemi nogami. Słyszeli jak Ali i wioślarze gawędzą ze śmiechem naokoło ogniska, rozpalonego przez nich na wielkim, opustoszałym dziedzińcu.
— Więc cóż tam z tym białym? — rzekł Lingard spokojnie.
Zdawało się że Babalaczi nie dosłyszał pytania. Przez długą chwilę kreślił wciąż na podłodze wymyślne desenie. Lingard czekał bez ruchu. W końcu Malaj podniósł głowę.
— Hai! Biały człowiek. Wiem, wiem! — szepnął roztargniony. — Czy ten, czy inny... Tuanie — rzekł głośno z nagłem ożywieniem — ty jesteś człowiekiem morza?
— Znasz mnie. Poco pytać? — rzekł cicho Lingard.
— Tak. Jesteś człowiekiem morza — taksamo jak i my. Prawdziwym Orang Lautem — ciągnął Babalaczi w zadumie — nie tak jak inni biali.
— Jestem taki sam jak inni biali i nie chce mi się mówić wielu słów, gdy prawda jest krótka. Przybyłem tu aby widzieć się z białym, co pomagał Lakambie przeciwko radży Patalolowi, który jest mym przyjacielem. Pokaż mi gdzie mieszka ten biały; chcę aby wysłuchał mojej mowy.
— Chcesz tylko tego? Tuanie, na co ten pośpiech? Noc jest długa a śmierć nadbiega szybko — powinieneś to wiedzieć, ty, któryś zadał ją tylu mężom z mego plemienia. Przed wielu laty stawiałem ci czoło z bronią w ręku. Nie pamiętasz? To było pod Carimatą — daleko stąd.
— Nie mogę pamiętać każdego włóczęgi, który znalazł się na mojej drodze — oświadczył Lingard z powagą.
— Hai! Hai! przed wielu laty — ciągnął niewzruszenie rozmarzony Babalaczi. — Wówczas to wszystko — tu spojrzał nagle na brodę Lingarda i przesunął palcami pod swym bezwłosym podbródkiem — wówczas to wszystko było jak złoto w słońcu, a teraz jest jak piana gniewnego morza.
— Może być, może być — rzekł cierpliwie Lingard i westchnął lekko w mimowolnym hołdzie dla wspomnień przeszłości wywołanych słowami Babalacziego.
Obcował z Malajami tak blisko przez długie lata, że niezmierna powolność i krętość ich myślowego procesu przestała zbytnio go drażnić. Może tego wieczoru cierpliwszy był niż kiedykolwiek. Nie chciało mu się słuchać tego Malaja, ale dlaczego nie dać mu się wygadać. Widział jasno że ten człowiek chce mu coś powiedzieć, i spodziewał się że słowa Babalacziego rzucą promień światła w gęsty mrok niepojętej zdrady, że ukażą wyraźnie — choćby na chwilę — człowieka, na którym Lingard miał dokonać wymiaru sprawiedliwości. Tylko sprawiedliwości! Nic nie było mu bardziej obce od rzeczy tak bezcelowej jak zemsta. Chodziło tylko o sprawiedliwość. Obowiązek wymagał aby sprawiedliwości stało się zadość — aby ręka Lingarda ją wymierzyła. Nie miał ochoty myśleć jak się to stanie. Podobnie jak Babalaczi, uważał że noc będzie dość długa aby mógł swego dzieła dokonać. Ale nie określał przed samym sobą jak się weźmie do tego i siedział bez ruchu pod groźnym uciskiem wewnętrznego nakazu, zwlekając umyślnie. Poco nad tem się zastanawiać? To jest nieuniknione i stanie się niebawem.
Lecz nie miał władzy nad wspomnieniami, które obległy go w tej cuchnącej chacie, gdzie Babalaczi mówił płynnie i monotonnie; tylko jego wargi poruszały się wśród sztucznego bezruchu twarzy i całej postaci. Szybki prąd wspomnień miotał Lingardem na wszystkie strony niby zakotwiczonym statkiem, który się zerwał z łańcucha. Przytłumiony dźwięk cichych słów rozlegał się dokoła, ale Lingard nie słyszał ich, to myśląc o dniach przeżytych ongi pod Carimatą, dniach pełnych walk i słodyczy, to rozpamiętując z niepokojem i zdziwieniem swoją omyłkę co do Willemsa — rozpamiętując złowrogi, ślepy przypadek, który skłonił go przed wielu laty do wyratowania zgłodniałego wyrostka, zbiega z holenderskiego statku na redzie Samarangu. Jakże lubił tego człowieka! jego pewność siebie, rozmach, pragnienie wybicia się, wesołą zarozumiałość i swadę pełną egoizmu. Lubił nawet jego wady, w których widział tyle cech sympatycznych. Postępował z nim uczciwie od samego początku i teraz również postąpi z nim uczciwie — aż do samego końca. Ostatnia myśl zaciemniła rysy Lingarda groźną chmurą. Wykonawca sprawiedliwości siedział z zaciśniętemi wargami, z ciężkiem sercem, a tymczasem w ciemnym mroku nazewnątrz chaty cichy świat rzekłbyś czekał z zapartym tchem na tę sprawiedliwość, którą Lingard dzierżył w ręku, w swem silnem ręku, gotów zadać cios — myśląc z niechęcią o poruszeniu się z miejsca.
Babalaczi przestał mówić. Lingard poruszył lekko nogami, rozplótł ramiona i zwolna potrząsnął głową. Opowieść o wypadkach sambirskich, wygłoszona z punktu widzenia przebiegłego statysty, opowieść, której sens Lingard chwytał od czasu do czasu roztargnionem uchem, była nicią przewodnią w mrocznym labiryncie jego myśli; a teraz wydostał się z labiryntu, z powikłanej przeszłości, w naglący mus dnia bieżącego. Z dłońmi na kolanach i rozstawionemi łokciami Lingard spoglądał w dół na starego Malaja; Babalaczi siedział sztywno, niemy, pozbawiony wyrazu, niby gadająca lalka, której nakręcony mechanizm wyczerpał się w końcu.
— Wszystko to wasza sprawka — rzekł wreszcie Lingard — będziecie żałować nim suchy wiatr znów powieje. Głos Abdulli sprowadzi tu rządy Holendrów.
Babalaczi wskazał ręką w stronę ciemnego otworu drzwi.
— Tam są lasy. Lakamba rządzi teraz krajem... Powiedz mi, tuanie, czy myślisz że wielkie drzewa znają imię władcy? Nie. Rodzą się, rosną, żyją i umierają — ale nic nie wiedzą ani nie czują. Ten kraj należy do nich.
— Nawet wielkie drzewo może zginąć od małej siekiery — rzekł sucho Lingard. — I pamiętaj, jednooki przyjacielu, że siekierę zrobiły białe ręce. Prędko się o tem przekonasz, ponieważ wywiesiłeś flagę Holendrów.
— Ay wa! — rzekł zwolna Babalaczi. — Postanowione jest że ziemia należy do tych, którzy mają jasną skórę i twarde a głupie serca. Im dalej od pana, tem lżej niewolnikowi, tuanie! Ty byłeś zbyt blisko. Twój głos rozbrzmiewał wciąż w naszych uszach. Teraz już tak nie będzie. Wielki radża w Batawji jest silny, ale można go oszukiwać. Musi przemawiać bardzo głośno, aby go aż tu usłyszano. Ale jeśli wypadnie nam krzyczeć, wówczas będzie musiał usłyszeć liczne głosy wzywające opieki. On jest tylko białym człowiekiem.
— Jeśli przemawiałem kiedy do Patalola jak starszy brat, to tylko dla waszego dobra — dla dobra was wszystkich — rzekł Lingard z wielką powagą.
— Oto mowa białego człowieka — wykrzyknął Babalaczi z gorzkiem uniesieniem. — Ja was znam. Tak właśnie przemawiacie, nabijając wasze strzelby i ostrząc wasze miecze; a kiedyście gotowi, wówczas mówicie do tych co są słabi: „Słuchajcie nas i bądźcie szczęśliwi, lub umierajcie!“ Dziwni jesteście wy, biali. Myślicie że tylko wasza mądrość, i wasza cnota, i wasze szczęście są prawdziwe. Jesteście silniejsi od dzikich zwierząt, ale mniej od nich mądrzy. Czarny tygrys wie, kiedy zaspokoił swój głód — a wy nie wiecie. Tygrys zna różnicę między sobą a tymi co umieją mówić; wy nie rozumiecie różnicy między wami a nami — którzy jesteśmy ludźmi. Jesteście mądrzy i potężni — i będziecie zawsze głupi.
Wyrzucił ręce w górę, mącąc senną chmurę dymu zawisłą nad głowami i uderzył otwartemi dłońmi o kruchą podłogę z obu stron swych wyciągniętych nóg. Cała chata zatrzęsła się; Lingard patrzył z ciekawością na podnieconego męża stanu.
— Apa! Apa! O co ci chodzi? — mruknął łagodząco. — Kogo tu zamordowałem? Gdzie moje armaty? Co zawiniłem? Kogo pożarłem?
Babalaczi uspokoił się i zaczął mówić z wyszukaną dwornością.
— Ty, tuanie, jesteś człowiekiem morza, jesteś podobniejszy do nas niż inni biali. Dlatego mówię do ciebie wszystkie słowa, które mam w sercu... Raz tylko morze było silniejsze od Radży Lauta.
— Wiesz o tem, co? — rzekł sucho Lingard, dotknięty do żywego.
— Hai! Słyszeliśmy o twoim okręcie — i niektórzy się cieszyli. Ale ja nie. Wśród białych, którzy są szatanami, ty jesteś człowiekiem.
— Trima kassi! Składam ci dzięki — rzekł Lingard poważnie.
Babalaczi spuścił oczy ze wstydliwym uśmiechem, lecz jego twarz zachmurzyła się natychmiast, a kiedy znowu przemówił, głos jego był żałosny.
— Gdybyś był przyjechał dzień wcześniej, tuanie, oglądałbyś śmierć swego wroga. Byłbyś widział jak umiera twój nieprzyjaciel, biedny, ślepy, nieszczęśliwy — nie zostawiając syna, któryby wykopał mu grób i rozpowiadał o jego mądrości i męstwie. Tak; byłbyś ujrzał śmierć męża co dawnemi czasy walczył przeciw tobie pod Carimatą — byłbyś ujrzał jak umierał samotnie — mając przy sobie tylko jednego przyjaciela. Piękne widowisko dla ciebie.
— Nie dla mnie — odparł Lingard. — Nawet nie pamiętałem tego męża, póki nie wymówiłeś przed chwilą jego imienia. Wy nas nie rozumiecie... Walczymy, zwyciężamy — i zapominamy.
— Prawda, prawda — rzekł Babalaczi z uprzejmą ironją; — wy, biali, jesteście tak wielcy, że nie raczycie pamiętać waszych nieprzyjaciół. I to nie! — ciągnął tym samym tonem — wy poprostu macie dla nas tyle litości, że na wspomnienia miejsca już niema. O, wy jesteście wielcy i dobrzy! Ale coś mi się zdaje że między sobą pamiętacie wszystko. Czy tak nie jest, tuanie?
Lingard nie odrzekł nic. Wzruszył nieznacznie ramionami. Położył strzelbę na kolanach i patrzył z roztargnieniem na kurek.
— Tak — ciągnął Babalaczi w nowym przypływie żalu — tak, twój wróg umarł w ciemności. Siedziałem obok niego i trzymałem go za rękę, ale on nie mógł widzieć twarzy męża co śledził nikły oddech na jego wargach. Ta, którą przeklął z powodu białego człowieka, była tam również i płakała z zakrytą twarzą. Biały krążył po dziedzińcu, robiąc wiele hałasu. Niekiedy podchodził do drzwi i patrzył na nas pogrążonych w żałości. Wpatrywał się w nas złemi oczami, i wtedy byłem szczęśliwy że ten co umiera jest ślepy. Mówię prawdę. Byłem szczęśliwy; bo niedobrze jest patrzeć w oczy białego jeśli wygląda z nich djabeł, który w nim zamieszkuje.
— Djabeł! Hm! — rzekł do siebie Lingard półgłosem, jakby uderzony jakąś nową myślą. Babalaczi mówił dalej:
— O pierwszej godzinie ranka usiadł — on, taki słaby — i powiedział wyraźnie kilka słów, które nie były przeznaczone dla ludzkich uszu. Trzymałem go mocno za rękę, ale jego czas się wypełnił i wódz dzielnych mężów musiał iść między wiernych, którzy są szczęśliwi. Moi domownicy przynieśli biały całun i zacząłem kopać grób w szałasie, gdzie umarł. Córka zawodziła głośno. Biały podszedł do drzwi i krzyknął. Był zły. Był na nią zły, ponieważ biła się w piersi, i wyrywała sobie włosy, i wydawała ostre krzyki, zawodząc, jak przystoi kobiecie. Czy rozumiesz co ja mówię, tuanie? Ten biały wszedł do szałasu z wielką wściekłością, i wziął ją za ramię, i wywlókł ją na dwór. Tak, tuanie. Widziałem martwego Omara, i widziałem ją u stóp tego białego psa, który mnie oszukał. Widziałem jego twarz szarą jak zimna mgła poranna; widziałem jego blade oczy patrzące na córkę Omara, która tłukła głową o ziemię u jego stóp. U stóp tego, który jest niewolnikiem Abdulli. Tak, on żyje, ponieważ taka jest wola Abdulli. Dlatego powściągnąłem swą rękę, patrząc na to wszystko. Powściągnąłem swą rękę, ponieważ jesteśmy teraz pod flagą Orang Blanda, i Abdulla może przemawiać do uszu wielkich ludzi. Nie wolno nam zadzierać z białymi. Tak rzekł Abdulla, a ja muszę słuchać.
— Więc to tak! — burknął Lingard pod wąsem. Potem rzekł po malajsku: — Czyżbyś się gniewał, o Babalaczi!
— Nie; nie gniewam się, tuanie — odrzekł Malaj, zstępując z niepewnych wyżyn oburzenia w bezpieczne głębie nieszczerej pokory. — Nie gniewam się. Cóżem jest aby się gniewać? Jestem tylko Orang Lautem, i uciekałem przed twymi rodakami wiele razy. Bywałem to sługą, to zausznikiem; udzielałem rad różnym mężom za garść ryżu. Cóżem jest aby się gniewać na białego człowieka? Czemże jest gniew, kiedy się nie ma siły ugodzić? A wy, biali, zabraliście wszystko: i ląd, i morze, i moc zadawania ciosów! I nic nam nie zostało na wyspach prócz sprawiedliwości białych ludzi; waszej wspaniałej sprawiedliwości, która nie zna gniewu.
Podniósł się i stał chwilę we drzwiach, wdychając gorące powietrze dziedzińca, poczem odwrócił się i oparł o podporę głównego słupa, stanąwszy twarzą ku Lingardowi, który się nie ruszał ze skrzyni. Dogasająca pochodnia paliła się z trzaskiem. W samym środku płomienia wybuchało coś raz po raz leciutko i słało przez mglisty blask gęste, drobne kłęby białego dymu nie większe od ziaren grochu; unosił je na dwór słaby powiew ciągnący od niewidzialnych szpar w bambusowych ścianach. Ostry, gnilny zapach nieczystości pod chatą i dokoła niej wzmagał się, pętał energję Lingarda i padał mu czadem na mózg. Lingard rozmyślał sennie o sobie i o tym człowieku, który chciał się z nim widzieć — który czekał na niego. Który czekał! Dzień i noc. Czekał... Mignęła Lingardowi mściwa lecz niejasna myśl, że takie czekanie nie mogło być bardzo przyjemne. Ale niech czeka. Zobaczy Lingarda jeszcze dość prędko. A jak długo potrwa ich spotkanie? Pięć sekund? Pięć minut? Przemówić do niego czy nie? I co powiedzieć? Nic! Pozwolić mu tylko na jedno spojrzenie, a potem...
Nagle Babalaczi odezwał się cichym głosem. Lingard zamrugał powiekami, odchrząknął i wyprostował się na skrzyni.
— Wiesz teraz wszystko, tuanie. Lakamba mieszka w domu Patalola za częstokołem; Abdulla zaczął budować składy z desek i kamieni; a teraz umarł ten Omar. Ja także stąd się wyniosę, zamieszkam przy Lakambie i będę przemawiał do jego ucha. Służyłem wielu mężom. Najdzielniejszy z nich śpi pod ziemią w białym całunie, a na grobie jego niema nic prócz popiołów chaty, w której umarł. Tak, tuanie! Biały człowiek spalił ją własnoręcznie. Z płonącą pochodnią w ręku chodził dokoła chaty wielkiemi krokami i wzywał mnie abym wyszedł — mnie, który rzucałem ziemię na ciało wielkiego wodza. Tak! Klął się na imię waszego i naszego Boga, że spali w chacie i mnie, i tę kobietę, jeśli się nie pośpieszymy... Hai! Biali są bardzo potężni i bardzo mądrzy. Wywlokłem ją szybko!
— A niech go diabli — wykrzyknął Lingard i rzekł po malajsku z powagą: — Posłuchaj. Ten człowiek nie jest podobny do innych białych. Ty wiesz o tem. On wcale nie jest mężem. On jest... ja nie wiem sam.
Babalaczi podniósł rękę uniżonym gestem. Oko mu błysnęło a grube, poplamione czerwienią wargi, rozchylone w bezbarwnym uśmiechu, odsłoniły szereg czarnych zębów spiłowanych równo aż po dziąsła.
— Hai! Hai! On zupełnie jest różny od ciebie — mówił głosem coraz cichszym w miarę jak się zbliżał do tematu, który najbardziej mu leżał na sercu podczas tej upragnionej rozmowy. — Zupełnie różny od ciebie, tuanie, który jesteś taki jak my, tylko mędrszy i silniejszy. Ale on także pełen jest wielkiej chytrości i mówi o tobie bez żadnego szacunku, jak to biali ludzie, kiedy opowiadają o sobie nawzajem.
Lingard podskoczył na skrzyni jak oparzony.
— A cóż on mówi? — zawołał.
— Ależ tuanie, co znaczy jego mowa, jeśli on nie jest mężem? — zapewniał spokojnie Babalaczi. — Jam proch wobec ciebie — naco mi powtarzać słowa jednego białego o drugim? Przechwalał się wobec Abdulli, że w minionych latach korzystał wiele z twojej mądrości. Inne jego słowa zapomniałem. Naprawdę, tuanie...
Lingard przerwał zapewnienia Babalacziego pogardliwym ruchem ręki i poprawił się z godnością na skrzyni.
— Wyniosę się stąd — rzekł Babalaczi — a biały tu pozostanie sam na sam z duchem umarłego i z nią, która była rozkoszą jego serca. On, jako biały, nie może słyszeć głosu tych co umarli... Powiedz mi, tuanie, — ciągnął, patrząc z ciekawością na Lingarda — powiedz mi, tuanie, czy wy, biali, słyszycie kiedy głosy niewidzialnych?
— Nie — odrzekł Lingard — ponieważ ci, których nie możemy widzieć, nie mówią.
— Nie mówią! I nie skarżą się nigdy dźwiękami pozbawionemi wyrazów? — wykrzyknął z powątpiewaniem Babalaczi. — Może to i prawda — a może wasze uszy są tępe. My, Malaje, słyszymy wiele dźwięków blisko miejsc gdzie ludzie są pogrzebani. Dziś w nocy słyszałem... Tak, nawet ja słyszałem... I nie chcę słyszeć już więcej — dodał nerwowo. — Może zbłądziłem wówczas, gdy... Są rzeczy, których żałuję. On umarł z sercem pełnem zgryzoty. Czasem zdaje mi się że zbłądziłem... ale nie chcę słyszeć jak niewidzialne usta się skarżą. Dlatego stąd odejdę, tuanie. Niech duch niespokojny mówi do swego wroga, do białego, który nie wie co to strach, czy miłość, czy litość — który zna tylko pogardę i gwałt. Zbłądziłem! Zbłądziłem! Hai! Hai!
Stał przez chwilę, oparłszy łokieć na lewej dłoni i przyciskając prawą do warg, jakby chciał stłumić dokuczliwe wyrzuty sumienia. Spojrzał na pochodnię, która się dopalała, podszedł do ściany obok skrzyni, poszperał tam i nagle otworzył z rozmachem wielką okiennicę, plecioną z trawy, w lekkiej drewnianej ramie. Lingard odwrócił się szybko, przerzucając nogi przez róg skrzyni.
— Cóż to znowu! — rzekł zaskoczony.
Chmura dymu drgnęła; oderwał się od niej leniwy kłąb i przez okno zaczął wytaczać się na dwór. Pochodnia zamigotała, syknęła i zgasła, a rozżarzony jej koniec zleciał na matę; Babalaczi podniósł go i wyrzucił przez czworokątny otwór. Szczątek pochodni zatoczył czerwony łuk i padł, świecąc słabo w ciemnościach. Babalaczi nie cofnął ręki wyciągniętej w pustkę nocy.
— O tam, tuanie — rzekł — możesz zobaczyć dziedziniec białego i jego dom.
— Nie widzę nic — odrzekł Lingard, wystawiając głowę przez otwór. — Za ciemno.
— Poczekaj, tuanie — nalegał Babalaczi. — Patrzyłeś długo na palącą się pochodnię. Wkrótce zobaczysz. Uważaj na strzelbę, tuanie. Jest nabita.
— Brakuje w niej skałki. Nie znajdziesz tu krzemienia na mile wkoło — rzekł Lingard gniewnie. — Cóż to za głupi pomysł żeby nabijać tę strzelbę.
— Ja mam krzemień. Dostałem go od męża mądrego i pobożnego, który mieszka w Menang Kabau. Bardzo pobożny mąż — bardzo dobry ogień. Ów mąż wymówił nad tym krzemieniem słowa, które nadały moc jego iskrom. A strzelba jest także dobra — niesie prosto i daleko. Sądzę, tuanie, że kula sięgnęłaby stąd aż do drzwi białego człowieka.
— Tida apa. Nic mi do twojej strzelby — mruknął Lingard, patrząc wytężonym wzrokiem w bezkształtną ciemność. — Czy to jest dom, ta czarna plama tam daleko? — zapytał.
— Tak — odrzekł Babalaczi — to jego dom. Mieszka tam z woli Abdulli i będzie tam mieszkał, póki... Z miejsca gdzie stoisz, tuanie, możesz spojrzeć nad płotem przez dziedziniec prosto w drzwi — w drzwi, którędy wychodzi każdego rana i wygląda jak człowiek co we śnie widział piekło.
Lingard cofnął głowę. Babalaczi poomacku dotknął jego ramienia.
— Poczekaj, tuanie. Siedź spokojnie. Ranek już niedaleko — ranek bez słońca po nocy bez gwiazd. Ale wystarczy ci światła aby ujrzeć człowieka, który powiedział przed niewielu dniami, że za jego sprawą znaczysz w Sambirze mniej od dziecka.
Babalaczi poczuł lekkie drżenie pod ręką; cofnął ją zaraz i zaczął szukać strzelby, macając po wieku skrzyni za plecami Lingarda.
— Co tam robisz? — rzekł niecierpliwie Lingard. — Ciągle się cackasz z tym gratem. Lepiej zapal światło.
— Światło! Mówię ci, tuanie, że światło nieba bardzo już blisko — rzekł Babalaczi, który dobrał się wreszcie do przedmiotu swej troskliwości, i trzymając go mocno za długą lufę, oparł kolbą o podłogę u swoich stóp.
— Może i jest blisko — rzekł Lingard; wyjrzał w noc, wsparty łokciami o ramę prymitywnego okna. — Bardzo jeszcze ciemno na dworze — zakończył niedbale.
Babalaczi wiercił się z niepokojem.
— Nie trzeba abyś siedział tu, gdzie można cię zobaczyć — mruknął.
— Dlaczego? — zapytał Lingard.
— Biały śpi, to prawda — wyjaśnił pocichu Babalaczi — lecz może wyjść z domu wcześnie i ma broń.
— Ach tak! Ma broń? — rzekł Lingard.
— Ma; krótką strzelbę która strzela wiele razy — jak ta twoja. Dał mu ją Abdulla.
Lingard słyszał słowa Babalacziego, ale nie poruszył się wcale. Staremu marynarzowi nie przychodziło wcale na myśl że ognista broń może być groźna także i w cudzych rękach, a cóż dopiero w rękach Willemsa. Taki był pochłonięty tem, co uważał za święty swój obowiązek, że nie mógł się zastanawiać nad przypuszczalnemi czynami Willemsa. Myślał o nim jak się myśli o straconym zbrodniarzu — ze zdumieniem i gniewem miarkowanym przez pogardliwą litość. Siedział, patrząc w mrok, co jak niknąca mgła stawał się z każdą chwilą przejrzystszy pod jego zamyślonym wzrokiem — i Willems wydał mu się postacią należącą całkowicie do przeszłości — postacią, która w żaden sposób nie mogła już wtargnąć do jego życia. Powziął decyzję, i cała sprawa była tak jakby załatwiona. Przekreślił w znużonych myślach ten nieszczęsny, zagadkowy, wstrętny epizod. Najgorsze już się stało. Nadchodzące dni ujrzą wymierzenie kary.
Już parę razy w życiu Lingard usuwał z drogi swej wrogów i załatwiał wielekroć bardzo ciężkie porachunki. Kapitan Tom bywał dla niejednego dobrym przyjacielem, ale wszyscy wiedzieli — od Honolulu aż po Diego Suarez — że jeśli się Lingard na kogoś zaweźmie, nie można sobie poradzić z nim w pojedynkę. Lingard mawiał często iż nie ukrzywdzi i muchy, jeśli go ta mucha zostawi w spokoju; lecz żaden człowiek nie może żyć latami poza obrębem cywilizacji, nie wytwarzając na swój użytek jakichś dziwacznych pojęć o sprawiedliwości. Nikt ze znajomych Lingarda nie postarał się mu wykazać że jego pojęcia są błędne; nie warto było walczyć z jego wyobrażeniem o porządku rzeczy. A tego wyobrażenia zaczerpnął Lingard od mądrości mórz Południa i archipelagu Wschodniego; nigdzie nie rozumiano go lepiej niż w zatraconych zakątkach świata — w tych zakątkach, które napełniał echami swej hałaśliwej obecności, władczy i nie napotykający sprzeciwu. Nie na wiele się przyda dyskusja z kimś, kto się chełpi że nie żałował nigdy żadnego ze swych postępków, i kto na łagodną uwagę odpowiada dobrodusznym okrzykiem:
— Co tam pan wie. Drugi raz zrobiłbym to samo. Tak, łaskawco!
Wspólnicy i znajomi Lingarda odnosili się do niego, do jego zasad i czynów, jako do czegoś co jest nieuniknione i niezmienne; patrzyli na różne jego wybryki z biernem zdumieniem nie pozbawionem podziwu należącego się słusznie takiemu szczęściarzowi. Ale nikt dotąd nie widział Lingarda w usposobieniu, w jakiem się znajdował obecnie. Nikt nigdy nie widział aby Lingard był niezdecydowany, aby poddawał się zwątpieniu i nie umiał nic postanowić lub zdobyć się na czyn; aby był to nieśmiały i pełen wahań, to gniewny lecz bezczynny, jednem słowem zaskoczony przez sytuację, która go dręczyła swą niezasłużoną, straszliwą niesprawiedliwością; nieokrzesany lecz prawy z natury, Lingard czuł w tem wyraźnie jakby posmak siarki z dna piekielnej otchłani.
Pobladł gładki mrok zapełniający otwór okiennicy; ukazały się na nim plamy nieokreślonych kształtów, jakby nowy wszechświat wyłaniał się z ciemnego chaosu. Potem wystąpiły kontury, zaznaczając niewyraźne sylwety, tu drzewa, tam krzewu; czarny pas lasu w oddali; prosty zarys domu, szczyt wysokiego dachu w pobliżu. Wewnątrz chaty Babalaczi, który dotychczas był tylko przekonywającym głosem, stał się ludzką postacią; wspierał nieostrożnie brodę na otworze strzelby i toczył niespokojnem okiem po wyłaniającym się świecie. Dzień nadszedł prędko, posępny, uciśniony przez rzeczną mgłę i gęste opary nieba — blady dzień bez słońca, zawodny i smutny.
Babalaczi pociągnął lekko Lingarda za rękaw, a gdy stary żeglarz podniósł pytająco głowę, Malaj wskazał palcem dom Willemsa, widoczny teraz wyraźnie na prawo za wielkiem drzewem.
— Patrz, tuanie! — rzekł. — On mieszka tam. Oto drzwi — jego drzwi. Tam się wkrótce ukaże, potargany, z ustami pełnemi przekleństw. Zaiste! to człowiek biały i nigdy nie jest zadowolony. Myślę że gniewa się nawet we śnie. Niebezpieczny człowiek. Jak widzisz, tuanie — ciągnął dalej z ugrzecznieniem — jego drzwi są nawprost tego otworu, przy którym raczysz siedzieć i który jest ukryty przed oczami wszystkich. Nawprost — i niedaleko. Zauważ, tuanie, niedaleko.
— Tak, tak, widzę. Zobaczę go jak się obudzi.
— Z pewnością, tuanie. Jak się obudzi... Jeśli tu pozostaniesz, to on ciebie nie zobaczy. Odejdę szybko i sam swoje czółno przygotuję. Jestem tylko biedakiem i muszę się udać do Sambiru aby powitać Lakambę gdy oczy otworzy. Muszę się pokłonić Abdulli, który posiada siłę — większą nawet od twojej. Więc jeśli tu pozostaniesz, ujrzysz z łatwością człowieka, co się chełpił przed Abdullą że był twym przyjacielem; chełpił się a jednocześnie gotował się do pognębienia tych, którymi się opiekujesz. Tak, to on uknuł z Abdullą abyśmy się dostali pod tę przeklętą flagę. Lakamba był ślepy, a ja się dałem oszukać. Ale, o tuanie, pamiętaj że ciebie jeszcze gorzej oszukał. Przechwalał się tem wobec wszystkich.
Oparł spokojnie strzelbę o ścianę przy oknie i rzekł cicho:
— Czy mam już odejść, tuanie? Ostrożnie ze strzelbą. Włożyłem do niej skałkę. Skałkę mędrca, która nigdy nie zawodzi.
Lingard utkwił wzrok w otworze dalekich drzwi. Przed jego oczami mignął wielki gołąb w szarej pustce dziedzińca i machając ociężale skrzydłami, dążył ku lasom z głośnym buczącym krzykiem podobnym do dźwięku głębokiego gongu — jaskrawy ptak, który w mroku groźnego dnia wyglądał czarno jak kruk. Zwarte stado białego ptactwa wzbiło się nad drzewami ze słabym skwirem i krążyło bezładną gromadą, która nagle rozpadła się na wszystkie strony, jakby pękła od bezgłośnego wybuchu. Lingard słyszał za plecami szelest nóg; to kobiety opuszczały chatę. Z drugiego dziedzińca doszedł głos skarżący się na zimno, bardzo słaby lecz niezmiernie wyraźny wśród głębokiej ciszy rozpostartej nad opuszczonemi domami i polankami. Babalaczi zakaszlał dyskretnie. Pod chatą rozległy się niespodzianie uderzenia drewnianych tłuków do łuszczenia ryżu. Słaby lecz wyraźny głos z dziedzińca naglił znowu: „Rozdmuchaj żar, o bracie!“ Inny cienki głos odpowiedział przeciągle śpiewnym, rytmicznym tonem: „Rozdmuchaj sam, o drżąca świnio!“ Na ostatnim wyrazie przeciągły głos urwał się nagle, jakby człowiek mówiący te słowa wpadł do głębokiej dziury. Babalaczi zakaszlał znów z pewną niecierpliwością i rzekł poufnym tonem:
— Czy nie myślisz, tuanie, że czas mi już iść? Może zechcesz zaopiekować się moją strzelbą? Jestem człowiekiem co umie być posłuszny — nawet względem Abdulli, który mnie oszukał. Ta strzelba niesie daleko i celnie — jeśli cię to interesuje, tuanie. Nabiłem ją podwójną miarką prochu i trzema siekańcami. Tak, tuanie. A teraz może już pójdę.
Na pierwsze słowa Babalacziego Lingard odwrócił się powoli i wlepił weń tępy, niechętny wzrok chorego człowieka, który budzi się do nowych cierpień. W miarę jak chytry mąż stanu mówił, brwi Lingarda ściągały się coraz bardziej, oczy jego ożywiły się i wielka żyła wystąpiła mu na czoło, rysując się groźnym marsem. Przy ostatnich słowach Babalaczi zająknął się i umilkł, zbity z tropu przez spokojny wzrok starego żeglarza.
Lingard wstał. Twarz jego rozjaśniła się, spojrzał wdół z nagłą łaskawością na niespokojnego Malaja.
— Aha! Więc ci o to chodziło — rzekł, kładąc ciężką rękę na uginającem się ramieniu Babalacziego. — Myślałeś że przybywam aby go zamordować. Co? Odezwijże się, ty wierny psie arabskiego kupca!
— A pocóżbyś tu przybywał, tuanie! — krzyknął Babalaczi w gniewnym wybuchu szczerości — pocóżbyś tu przybywał! Pamiętaj co on zrobił; i pamiętaj że zatruwał nam wciąż uszy gadaniem o tobie. Jesteś mężczyzną. Jeśli nie przybyłeś aby zabić, tuanie, to albo ja jestem głupi, albo... — Urwał, uderzył się dłonią w nagą pierś i dopowiedział zniechęconym szeptem: — albo ty, tuanie.
Lingard spojrzał na niego z pogodną wzgardą. Po długich i uciążliwych rozmyślaniach o zagadkowem, ohydnem postępowaniu Willemsa, kręte ale logiczne wywody Babalacziego były mu miłe jak światło dnia. Oto nareszcie coś co można zrozumieć — jasny skutek prostej przyczyny. Uczuł pobłażliwość dla zwątpiałego mędrca.
— A więc gniewasz się na swego przyjaciela, o jednooki! — rzekł zwolna, kiwając srogiem obliczem tuż nad zmieszaną twarzą Babalacziego. — Coś mi się zdaje że maczałeś gorliwie palce we wszystkiem co się tu stało ostatniemi czasami. Może nie? Ty djabelski synu!
— Niech zginę z twojej ręki, o władco morza, jeśli moje słowa nie są prawdziwe! — rzekł Babalaczi, nie bacząc na nic w swem podnieceniu. — Otaczają cię tutaj wrogowie. On jest z nich najgorszy. Abdulla nicby bez niego nie zrobił, a ja nie byłbym zrobił nic bez Abdulli. Uderz we mnie — a uderzysz we wszystkich!
— Kimże jesteś — wykrzyknął Lingard z pogardą — ty, który śmiesz nazywać siebie mym wrogiem! Kimże jesteś? Błotem! Niczem! Idź naprzód — ciągnął surowo. — Lakas! prędko. Marsz!
Wypchnął Babalacziego przez drzwi i zszedł za nim na dziedziniec po krótkiej drabinie. Wioślarze przykucnięci u ognia obrócili oczy powoli, jakby z trudem, w ich stronę; potem, napozór obojętni, skupili się znów u ogniska, wyciągając ręce nad żarem. Kobiety przerwały pracę i z podniesionemi tłukami w ręku rzuciły szybkie, ciekawe spojrzenia z mroku pod domem.
— Tędy się idzie? — zapytał Lingard, wskazując głową ku małej furtce prowadzącej do zagrody Willemsa.
— Jeśli szukasz śmierci, oto pewna do niej droga — odrzekł beznamiętnym głosem Babalaczi, jakby wyczerpawszy wszystkie wzruszenia. — On mieszka tutaj — ten, który zniszczył twoich przyjaciół; który przyśpieszył śmierć Omara; który knuł z Abdullą najpierw przeciw tobie, potem przeciw mnie. Byłem jak dziecko. O hańbo!... Lecz idź, tuanie. Idź.
— Pójdę gdzie mi się spodoba — rzekł Lingard z naciskiem — a ty możesz iść do djabła; nie jesteś mi już potrzebny. Prędzej wyspy zapadną się na tych morzach niż ja, Radża Laut, stanę się narzędziem kogokolwiek z twego plemienia. Tau? I słuchaj co ci powiem: wszystko mi jedno co z nim zrobisz po dniu dzisiejszym. A mówię to, ponieważ jestem miłosierny.
— Tida! Nie zrobię nic — rzekł Babalaczi, potrząsając głową z gorzką apatją. — Jestem w ręku Abdulli i nic mnie to nie obchodzi, tak jak i ciebie. Nic a nic! — dodał, odwracając się. — Zdobyłem dziś rano wiele mądrości. Niema mężczyzn. Wy biali jesteście okrutni dla waszych przyjaciół i litościwi dla waszych wrogów — a tak postępują głupcy.
Poszedł w stronę rzeki, i nie obejrzawszy się ani razu, znikł w niskim wale mgły leżącej na wodzie i brzegu. Lingard patrzył za nim w zadumie. Po chwili ocknął się i zawołał do swych wioślarzy:
— Hai ya! Słuchajcie! Kiedy zjecie ryż, będziecie czekać na mnie z wiosłami w ręku. Rozumiecie?
— Ada, tuan! — odpowiedział Ali przez dym rannego ogniska, który rozpościerał się powoli, łagodnie po dziedzińcu — słyszymy!
Lingard otworzył zwolna małą furtkę, uszedł kilka kroków pustym dziedzińcem i stanął. Poczuł nad głową krótki oddech powiewu, który minął go, wstrząsnął wszystkiemi liśćmi na wielkiem drzewie — i zamarł w prawie niedostrzegalnem drżeniu gałęzi i witek. Lingard spojrzał instynktownie w górę z nałogu marynarza. Nad nim, pod szarą, nieruchomą pustką burzliwego nieba sunęły niskie, czarne opary w wyciągniętych ławicach, w bezkształtnych plamach, w zwiniętych kosmykach i skręconych zwojach. Nad dziedzińcem i domem płynęła okrągła, ciemna, leniwa chmura, ciągnąc za sobą tren z poplątanych, przejrzystych pasem, niby rozczochrane włosy żałobnicy.
— Strzeż się!
Ten cichy, drżący okrzyk, wysilony, urywany, zadziwił Lingarda swym tonem nieodpowiednim do treści — zadziwił go bardziej niż nagłość przestrogi, udzielonej niewiadomo komu i niewiadomo przez kogo. O ile Lingard mógł dostrzec, znajdował się na dziedzińcu sam jeden. Krzyk się nie powtórzył; czujne oczy starego marynarza, badając ostrożnie mroczną, pustą zagrodę Willemsa, napotykały wszędzie tępą obojętność rzeczy nieożywionych; wielkie, posępne drzewo, zamknięty, ślepy dom, połyskujące płoty z bambusów, a dalej wilgotne, obwisłe zarośla; wszystkie te rzeczy, skazane na wieczne przyglądanie się niepojętym zgryzotom lub radościom rodzaju ludzkiego, przejawiają w swym chłodnym, obojętnym wyglądzie dostojeństwo właściwe nieożywionej materji, która otacza, próżna ciekawości i wzruszeń, tajemniczy niepokój życia co wiecznie się zmienia i nigdy nie kończy.
Lingard odstąpił wbok aby oddzielić się od domu pniem drzewa; obszedł ostrożnie jeden ze słupów podtrzymujących konary i nagle stanął jak wryty żeby nie rozdeptać kupki ciemnego żaru, na którą natknął się niespodzianie po drugiej stronie. Chuda staruszka, drobna, wyschnięta, stała za drzewem wpatrzona w dom; drgnęła, zwróciła się ku Lingardowi, wlepiła w intruza wyblakłe oczy pozbawione wyrazu i kulejąc, ruszyła z miejsca by się wymknąć. Lecz jakby zdawszy sobie sprawę z beznadziejności lub trudności swego zamiaru, przystanęła, zawahała się i wróciła powoli chwiejnym krokiem; mrugając tępo oczami, padła raptem na kolana wśród białego popiołu, pochyliła się nad stosem tlejących węgli i wydęła zapadłe policzki, dmuchając uparcie by rozniecić iskry w pożyteczny płomień. Lingard spoglądał na nią, ale poskąpiła mu najlżejszej choćby uwagi; widać uważała że resztka życia, kołacząca się w jej wychudłem ciele, może służyć tylko do spełnienia najprostszego z domowych obowiązków. Lingard poczekał chwilę i zapytał:
— Czemu wołałaś, o córko?
— Zobaczyłam jakeś wchodził — zaskrzeczała pocichu, przykucnięta z twarzą pochyloną wciąż nad popiołem — i zawołałam aby ją ostrzec. Tak mi kazała. Kazała mi — powtórzyła z jękliwem westchnieniem.
— A czy usłyszała twoje wołanie? — ciągnął Lingard łagodnym, spokojnym głosem.
Wystające łopatki starej kobiety poruszyły się niespokojnie pod cienką tkaniną obcisłej kurtki. Z trudem dźwignęła się z ziemi i pokusztykała, zrzędząc pod nosem, ku stosowi suchego chróstu, który się piętrzył przy płocie.
Lingard patrzył za nią bezmyślnie; nagle usłyszał skrzyp kładki prowadzącej od ziemi do drzwi domu. Wysunął głowę poza osłaniające go drzewo i zobaczył Aissę, która schodziła na dziedziniec, zamknąwszy drzwi za sobą. Podeszła śpiesznie ku drzewu, zatrzymała się wpół kroku z wysuniętą nogą, jakby tknięta nagłem przerażeniem i potoczyła dzikim wzrokiem na prawo i lewo. Głowę miała odsłoniętą. Ciemno-niebieskie płótno spowijało szczelnie całą jej postać obcisłemi ukośnemi fałdami; koniec płótna był zarzucony na plecy. Pukiel czarnych włosów zabłąkał się na jej piersiach. Nagie ręce o otwartych dłoniach i wyciągniętych palcach opadły i przywarły do ciała; w odchylonej wstecz postaci i głowie nieco wsuniętej w ramiona malowało się wyzwanie a zarazem jakby lęk przed oczekiwanym ciosem. Gdy tak stała samotnie wśród ciszy i bezruchu w nienaturalnym, groźnym brzasku posępnego dnia, wydało się Lingardowi że zrodziła się tam na miejscu z czarnych oparów i złowróżbnych, nikłych błysków słońca, które usiłowało przebić gęstniejące chmury i dostać się na bezbarwną pustkę świata.
Lingard ogarnął krótkiem lecz uważnem spojrzeniem zamknięty dom, i wysunąwszy się z za drzewa, szedł zwolna ku Aissie. Rozbiegane jej oczy znieruchomiały nagle, ręce drgnęły w lekkim skurczu, i to były jedyne oznaki że spostrzegła Lingarda; lecz gdy szedł dalej ku domowi, jakby chciał ją wyminąć, rzuciła się naprzód, stanęła przed nim, rozłożywszy ramiona i otwarła szeroko czarne oczy; z rozchylonych jej ust, które jakby usiłowały coś powiedzieć, nie padł żaden dźwięk i nie zmącił znaczącej ciszy tego spotkania. Lingard przystanął; spojrzał na Aissę z powagą i ciekawością. Po chwili rzekł spokojnie:
— Puść mnie. Przybyłem tu aby porozmawiać z pewnym mężem. Czy on się ukrywa? Czy ciebie wysłał?
Zbliżyła się o krok; ramiona jej opadły, lecz zaraz potem wyciągnęła je przed siebie, dotykając prawie piersi Lingarda.
— On nie zna lęku — rzekła cicho głosem drżącym lecz wyraźnym, wysuwając głowę naprzód. — To mój własny lęk kazał mi tu przyjść. On śpi.
— Dość długo już spał — rzekł zwolna Lingard. — Oto przybyłem i czas aby się zbudził. Idź i powiedz mu to, bo inaczej własny mój głos go zawoła. Głos, który on zna dobrze.
Odsunął ręce Aissy stanowczym ruchem i znów chciał ją minąć.
— Stój! — krzyknęła i padła mu do nóg jak podcięta kosą. Nagłość jej ruchu zaskoczyła Lingarda; odstąpił wtył.
— Cóż to znaczy? — wyszeptał zdziwiony i dodał zaraz rozkazującym, szorstkim tonem: — Wstań!
Podniosła się natychmiast i patrzyła na niego, bojaźliwa i nieulękła; stała niepewnie jakby pragnęła uciec, lecz w oczach jej palił się zuchwały ogień, świadczący jasno że postanowiła osiągnąć swój cel — choćby kosztem życia. Lingard ciągnął dalej surowym głosem:
— Zejdź mi z drogi. Jesteś córką Omara i powinnaś wiedzieć, że gdy mężowie spotykają się w świetle dnia, kobiety muszą milczeć i poddać się swemu losowi.
— Kobiety! — odparła z tłumioną gwałtownością. — Tak, jestem kobietą! Twoje oczy widzą to, Radżo Laut, ale czy widzą moje życie? O człowieku wielu bitew! Ja także słyszałam głos broni ognistej; ja także czułam padający na głowę deszcz młodych gałązek i liści ściętych kulami; ja także umiem patrzeć w milczeniu na gniewne twarze i silne ręce wznoszące wysoko ostrą stal. Ja także widywałam dokoła siebie rażonych śmiercią mężów padających bez okrzyku trwogi lub żalu, i pilnowałam snu zmęczonych zbiegów, i patrzyłam w nocny mrok pełen gróźb i śmierci, patrzyłam oczami, które były samą czujnością. Stawiałam czoło bezlitosnemu morzu — tu głos jej załamał się żałośnie — i trzymałam na łonie głowy tych co skonali, szalejąc z pragnienia, i brałam z ich zimnych rąk wiosła, i tak pracowalam iż ci, którzy ze mną byli, nie wiedzieli że znów jeden mąż umarł. Uczyniłam to wszystko. Cóżeś ty więcej uczynił? To było moje życie. A jakie było twoje?
Treść i ton jej słów zatrzymały Lingarda, który słuchał, stojąc bez ruchu, zniewolony do życzliwej uwagi. Umilkła i odetchnęła głęboko; z jej zapatrzonych czarnych źrenic — które błyszczały wielkie, spokojne, okrągłe, obrzeżone wąskim pierścieniem białek — padł podwójny promień duszy, wytężonej w zapamiętałem pragnieniu by przeniknąć najtajniejsze zamysły jego serca. Milczała przez długą chwilę, chcąc uwydatnić znaczenie swoich słów, poczem szepnęła z gorzkim żalem:
— I oto klęczałam u twoich nóg! I oto się boję!
— Jesteś kobietą, której serce — jak mi się zdaje — dość jest wielkie aby wypełnić pierś męża — rzekł Lingard powoli, patrząc z zainteresowaniem w jej oczy — ale mimo to jesteś kobietą, i ja, Radża Laut, nie mam ci nic do powiedzenia.
Słuchała, przechyliwszy głowę z napiętą uwagą; głos Lingarda wydał się jej niespodziany, daleki, nieziemski, jak głosy co we śnie mówią pocichu rzeczy przerażające, okrutne lub bezsensowne, na które odpowiedź jest niemożliwa. Ten człowiek nie ma jej nic do powiedzenia! Załamała ręce, ogarnęła dziedziniec wytężonym, obłędnym wzrokiem, który nic nie dostrzegał, potem spojrzała w górę na beznadziejne, sino-szare niebo o czarnych chmurach; na niespokojną żałobę gorących, wspaniałych niebios, co patrzyły na początek jej miłości, co słyszały jego błagania i jej odpowiedzi, widziały jego żądzę i jej lęk, oglądały jej radość, jej poddanie się — i jego porażkę. Lingard poruszył się zlekka, a ten nieznaczny jego ruch sprawił, że rozproszone, bezładne myśli Aissy zamieniły się w śpieszne słowa.
— Czekaj! — wykrzyknęła zduszonym głosem i ciągnęła dalej szybko, bezładnie: — Stój! Słyszałam. Mężowie rozmawiali często u ogniska... mężowie z mego plemienia. I mówili o tobie — pierwszym z mężów na morzu — mówili że w czas bitwy byłeś głuchy na ludzkie krzyki, lecz potem... Nie! nawet w ciągu walki twoje uszy były otwarte na głos dzieci i kobiet. Mówili... mówili to. A teraz ja, kobieta...
Zamilkła nagle, stała przed nim bez ruchu ze spuszczonemi oczyma i rozchylonemi ustami, jakby się przemieniła w bezduszny, głuchy, ślepy posąg, który nie wie co to strach lub nadzieja, gniew lub rozpacz. Zdumiewający spokój pojawił się na jej twarzy, nagły, rozpaczliwy, niewzruszony; drgały tylko delikatne jej nozdrza, rozdymając się i opadając szybko w urywanym trzepocie jak skrzydła pochwyconego ptaka.
— Jestem biały — rzekł dumnie Lingard, patrząc na nią spokojnie, a prostoduszna jego ciekawość ustępowała litości i rozdrażnieniu; — mężowie, którym przysłuchiwałaś się u ognisk wieczornych, mówili samą prawdę. Moje uszy są otwarte dla twoich próśb. Ale wysłuchaj mnie zanim przemówisz. O siebie lękać się nie potrzebujesz. Możesz zabrać się ze mną choćby i zaraz; znajdziesz schronienie u Saida Abdulli — on przecież wyznaje twą wiarę. A wiedz także i o tem: cokolwiekbyś powiedziała, nie wpłynie to na moje zamiary w stosunku do człowieka co śpi — albo kryje się — w tym domu.
Znów uderzyła w niego spojrzeniem, które było jak cios — nie gniewu lecz pragnienia; silnego, przemożnego pragnienia by zapuścić w niego wzrok, by przejrzeć go, by zrozumieć wszystko: każdą myśl, każde uczucie, każdy zamiar; każdy poryw, każde wahanie w duszy tego człowieka, tego odzianego w biel obcego stworu, który patrzył na nią, który mówił do niej, który oddychał jak każdy inny człowiek, ale był większy, czerwonolicy, białowłosy i pełen tajemnic. Była to przyszłość zaklęta w ciało, było to jutro Aissy; wszystkie dni, wszystkie lata jej życia znalazły się przed nią, żywe i tajemne, zawarte z całą jej dolą i niedolą w piersi tego człowieka, którego można było przekonać, ugłaskać, przebłagać, może wzruszyć, udręczyć — może nawet przerazić — któż to wie? gdyby najpierw można go było zrozumieć!
Aissa widziała już oddawna dokąd zmierzały wypadki. Zauważyła pogardliwy, groźny chłód Abdulli; słuchała, zaniepokojona lecz niedowierzająca, posępnych napomknień Babalacziego, ukrytych jego aluzyj i niejasnych podszeptów aby opuściła bezużytecznego białego człowieka, albowiem jego los będzie ceną pokoju zapewnionego przez mądrych i dobrych, którzy go już nie potrzebują. A on... on sam? Przylgnęła do niego. Niema nikogo poza nim. Niema nic poza nim. Będzie usiłowała pozostać z nim zawsze — przez całe życie! A jednak był od niej daleko. I codzień się oddalał. Codzień wydawał się jej bardziej odległy; szła za nim cierpliwie, z otuchą, naoślep lecz wytrwale przez wszystkie bezdroża jego ducha. Szła za nim w miarę swych sił. Ale niekiedy — w ostatnich czasach bardzo często — czuła się zagubiona jak człowiek co zbłądził w skłębionym gąszczu wielkiego lasu. Dawny urzędnik starego Hudiga wydawał się jej równie daleki, równie wspaniały, równie groźny, równie niezbędny jak słońce bezchmurnych niebios, które daje życie tym krajom, słońce które olśniewa i wysusza, dobroczynne i złe — źródło światła, rozkosznych woni i zarazy. Śledziła Willemsa — śledziła go zbliska, urzeczona miłością, urzeczona niebezpieczeństwem.
Był teraz sam, nie miał poza nią nikogo i widziała — zdawało jej się że widzi — iż jest jako człowiek, który się czegoś boi. Czyż to możliwe? On miałby się bać? Kogo? Tego białego starca, który miał przybyć — który przybył! Może się go i boi. Słyszała o tym mężu odkąd mogła sięgnąć pamięcią. Bali się go najdzielniejsi! Co teraz myśli ten stary, stary człowiek, który wygląda tak potężnie? Co uczyni ze światłem jej życia? Czy je zgasi? Zabierze? Zabierze nazawsze! nazawsze! i zostawi ją w mroku; nie wśród ruchliwej, rozszeptanej nocy pełnej nadziei, kiedy uciszony świat oczekuje powrotu słońca, ale wśród nocy bez kresu, wśród grobowej ciemności, gdzie nic nie oddycha, nic się nie porusza, nic nie myśli — wśród ostatecznego mroku, chłodu i milczenia, bez żadnej nadziei na wschód słońca.
Krzyknęła:
— Twoje zamiary! Ty nic nie wiesz. Ja muszę...
Przerwał jej, podniecony bez powodu, jakby przeszczepiła w niego spojrzeniem coś z własnej niedoli —
— To co wiem mi wystarcza.
Zbliżyła się i stanęła przed Lingardem, kładąc obie ręce na jego ramionach; zdziwiony tą śmiałością, zamrugał oczami, czując jak się w nim budzi nieznane mu wzruszenie, — dziwne, przeszywające i smutne — pod wpływem jej słów, jej głosu, jej dotknięcia — pod wpływem bliskości tej dziwnej kobiety, tej istoty dzikiej i tkliwej, silnej i delikatnej, trwożliwej i stanowczej, która wplątała się tak złowrogo w życie ich obu — jego własne i tamtego białego, tamtego wstrętnego łotra.
— Skąd możesz wiedzieć? — ciągnęła wnikliwym głosem, który płynął jakby prosto z jej serca — skąd możesz wiedzieć? Ja jestem z nim cały dzień. Całą noc. Patrzę na niego; widzę każdy jego oddech, każde spojrzenie jego oczu, każde poruszenie jego warg. Widzę tylko to! Nic dla mnie niema pozatem! I nawet ja go nie rozumiem. Nie rozumiem go! Jego! Mego życia! Jego, który jest dla mnie taki wielki, że zakrywa ziemię i niebo przed moim wzrokiem!
Lingard stał wyprostowany z rękoma w kieszeniach kurtki. Mrugał szybko raz poraz, bo Aissa mówiła z twarzą tuż przy jego twarzy. Męczyła go, zdawał sobie sprawę ze swych wysiłków aby przeniknąć znaczenie jej słów, choć czuł mimowoli że to wszystko napróżno.
Dodała po chwili milczenia:
— Był czas kiedy go rozumiałam. Kiedy wiedziałam co w nim jest, lepiej niż on sam. Kiedy czułam go. Kiedy był w mojej mocy... A teraz uciekł.
— Uciekł? Jakto! Niema go? — krzyknął Lingard.
— Uciekł ode mnie — rzekła; — zostawił mnie samą. Samą. Jestem przy nim zawsze. Ale sama.
Ręce jej zsunęły się powoli z ramion Lingarda i opadły bezsilnie ze zniechęceniem, jakby odsłonił się przed nią — istotą dziką, ciemną, gwałtowną — jakby w owej chwili odsłonił się przed nią wyraźnie wstrząsający fakt naszego odosobnienia, naszej samotności nieprzeniknionej i oczywistej, nieuchwytnej i wiecznej; niepokonanej samotności, która otacza, ogarnia, spowija każdą duszę ludzką od kolebki do grobu, a może i poza grobem.
— Aha! Tak. Rozumiem. Jego twarz odwróciła się od ciebie — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz?
— Chcę... Szukałam pomocy wszędzie... przeciwko ludziom... Przeciwko wszystkim... Ja nie wiem. Najpierw przybyli oni, niewidzialni biali ludzie i zadawali śmierć zdaleka... Potem przybył on. Przybył do mnie, smutnej i osamotnionej. Przybył rozgniewany na swoich braci; potężny wśród swego plemienia; rozżalony na tych, których nie widziałam, na plemię, którego mężczyźni nie znają litości a kobiety wstydu. Należał do nich i był wśród nich wielki. Prawda że był wielki?
Lingard potrząsnął zlekka głową. Aissa ściągnęła brwi i mówiła dalej śpiesznie, bezładnie —
— Posłuchaj. Ujrzałam go. Żyłam dawniej u boku dzielnych mężów... u boku wodzów. Kiedy przybył, byłam córką żebraka — ślepca bez sił i nadziei. Przemówił do mnie jakbym była jaśniejsza od słońca, bardziej rozkoszna niż chłodna woda w strumieniu, u któregośmy się spotykali, bardziej...
Niespokojne oczy Aissy dostrzegły na twarzy Lingarda jakiś przelotny wyraz, który zatamował jej oddech na mgnienie i sprawił że wybuchnęła bólem i tak gwałtowną wściekłością, iż Lingard cofnął się o krok niby pchnięty niespodzianym podmuchem wiatru. Podniósł obie ręce dziwacznym, jakby ojcowskim ruchem, zaskoczony, czcigodny, kojący. Aissa wyciągnęła szyję i krzyknęła:
— Mówię ci że byłam dla niego wszystkiem. Wiem! Widziałam!... Bywają chwile że nawet wy, biali, mówicie prawdę. Widziałam jego oczy. Mówię ci że czułam jego oczy! Widziałam jak drżał, kiedy podeszłam do niego, kiedy mówiłam, kiedy go dotknęłam. Spójrz na mnie! Spójrz, Radżo Laut!
Wpatrzyła się w Lingarda wyzywającym, nieruchomym wzrokiem, a potem odwróciła szybko głowę i rzuciła przez ramię spojrzenie pokorne i lękliwe na dom sterczący wysoko za jej plecami — ciemny, zamknięty, koślawy i cichy na krzywych słupach.
Oczy Lingarda spojrzały w tę samą stronę i zawisły wyczekująco na domu. Po chwili mruknął, patrząc podejrzliwie na Aissę:
— Jeżeli teraz nie usłyszał twego głosu, to albo jest daleko — albo jest martwy.
— Jest tutaj — szepnęła trochę ciszej lecz wciąż niespokojnie — jest tutaj. Czekał przez trzy dni. Czekał na ciebie dzień i noc. A ja czekałam z nim razem. Czekałam, śledząc jego twarz, jego oczy, jego usta, słuchając jego słów. Słów, których nie mogłam zrozumieć. Słów, które mówił dniem i słów, które mówił nocą podczas krótkiego snu. Słuchałam. Mówił do siebie, chodząc tam i z powrotem nad rzeką, obok zarośli. A ja chodziłam za nim. Chciałam się dowiedzieć — i nie mogłam! Męczyły go rzeczy, które kazały mu mówić słowami jego plemienia. Mówić do siebie, nie do mnie. Nie do mnie! Co on mówił? Co on chciał zrobić? Czy bał się ciebie? Czy bał się śmierci? Co było w jego sercu? Strach?... Gniew?... Jakie pragnienia?... Jaki smutek? Mówił i mówił; bardzo wiele słów. Cały czas! A ja zrozumieć nie mogłam. Był głuchy na moje słowa. Szłam za nim wszędzie, czyhając na jakiś wyraz, którybym mogła zrozumieć; ale jego duch był w kraju jego plemienia — daleko. Kiedy go dotknęłam, rozgniewał się — o tak!
Uczyniła ruch człowieka odpychającego szorstko natrętną rękę i spojrzała niepewnie na Lingarda oczami pełnemi łez. Przez krótką chwilę dyszała z trudem, jakby zmęczona prędkim biegiem lub walką, a potem spuściła oczy i ciągnęła dalej:
— Dzień po dniu, noc po nocy żyłam, śledząc go, i nic nie widziałam. Serce moje było ciężkie — ciężkie od śmierci, która wśród nas przebywała. Nie mogłam uwierzyć... Myślałam że on się boi. Że boi się ciebie! A potem ja sama poznałam strach... Powiedz, Radżo Laut, czy znasz strach pozbawiony głosu — milczący strach co przychodzi kiedy niema wpobliżu nikogo — kiedy niema nigdzie ani bitwy, ani krzyków, ani gniewnych twarzy lub zbrojnych rąk. Strach, przed którym niema ucieczki!
Zamilkła, utkwiła znów oczy w zakłopotanym Lingardzie i ciągnęła dalej z rozpaczą:
— I wtedy zrozumiałam że nie będzie z tobą się bił! Dawniej — przed wielu dniami — odeszłam od niego dwa razy aby go zmusić do posłuszeństwa mej woli — do walki z ludźmi jego krwi — bo chciałam żeby był mój, tylko mój! O klęsko! Jego ręka była równie zawodna jak wasze białe serca. Uderzyła, pchnięta mojem pragnieniem — i jego pragnieniem mego ciała... Uderzyła ta silna ręka i — o hańbo! — nie zabiła nikogo! Jej okrutny, kłamliwy cios zbudził nienawiść, nie budząc strachu. Naokoło mnie było tylko kłamstwo. Jego siła była kłamstwem. Ludzie mego własnego plemienia kłamali przede mną — i przed nim. Nie znalazł się nikt, ktoby stanął u jego boku podczas spotkania z tobą — z twoją potęgą! nie znalazł się nikt oprócz mnie. Prócz mnie — z moją wściekłością, z moim bólem, z moją słabością. Tylko ja byłam przy nim. A on nie chciał do mnie nawet przemówić. Głupi!
Podeszła blisko do Lingarda skradającym się krokiem, jak obłąkana co pragnie się zwierzyć z warjackiej tajemnicy — wynaturzonej, rozdzierającej i śmiesznej; jak obłąkana co pragnie wyjawić którąś z tych strasznych myśli, błądzących nieustannie w mroku szaleństwa niby potwory — fantastyczne, okrutne, żałosne. Lingard patrzył na nią zdziwiony lecz nieugięty. Rzekła mu bardzo cicho prosto w twarz:
— On jest mi wszystkiem! Wszystkiem. Jest moim oddechem, mojem światłem, mojem sercem... Odejdź... Zapomnij o nim... Niema już w nim ani odwagi, ani mądrości, a ja utraciłam swą władzę... Odejdź i zapomnij. Masz innych wrogów... Zostaw mi go. On był kiedyś mężem... Jesteś zbyt wielki. Nikt ci się oprzeć nie może... Usiłowałam ci się oprzeć... a teraz wiem... Żebrzę o miłosierdzie. Zostaw mi go i odejdź!
Urywki tych zaklęć jak gdyby miotały się na falach jej łkań. Lingard, napozór obojętny, stał ze wzrokiem utkwionym w dom i czuł w sobie głęboki, nieodparty krytycyzm — ów nielogiczny poryw niechęci, który jest nawpół wstrętem, nawpół mętną trwogą i budzi się w sercach wobec wszystkiego co nowe, niezwykłe, co nie mieści się w ramach naszego sumienia — owo przeklęte uczucie, złożone z gniewu, lekceważenia i świadomości własnej podniosłej cnoty, uczucie które zmienia nas w istoty głuche, ślepe i wzgardliwe, tępe na wszystko co różni się od nas.
Odpowiedział, nie patrząc na nią zrazu i mówiąc w stronę domu, który pociągał nieodparcie jego wzrok:
— Ja mam odejść? Przecież on sam chciał żebym tu przybył!... To ty musisz odejść. Nie wiesz czego żądasz. Posłuchaj. To człowiek stracony. Odejdź do swoich. Zostaw go. On...
Urwał, zwrócił na nią spokojne, zaczerwienione oczy; zastanowił się, jakby szukając odpowiedniego wyrazu, wreszcie strzepnął palcami i rzekł —
— Koniec.
Odstąpiła w tył z oczami wbitemi w ziemię, podniosła zwolna ramiona szerokim ruchem pełnym nieświadomego tragizmu i przycisnęła obie ręce do skroni. Odezwała się głosem łagodnym, wibrującym, jakby głośno rozmyślając:
— Powiedz strumieniowi żeby nie biegł do rzeki; powiedz rzece żeby nie biegła do morza. Krzycz. Gniewaj się. Może usłuchają. Ale ja sądzę że strumień nie zwróci uwagi na twoje słowa. Strumień, który tryska z górskiego zbocza i biegnie do wielkiej rzeki. Nie zwróci uwagi na twoje słowa, bo nie dba nawet o górę co dała mu życie, bo rozdziera ziemię z której wytryskuje. Rozdziera ją, zjada, niszczy — aby dążyć szybciej ku rzece — i zatracić się w niej nazawsze... O Radżo Laut! Ja nie dbam o nic.
Zbliżała się znów do Lingarda. powoli, opornie, niby pchana niewidzialną ręką i mówiła dalej słowami jakby wyszarpniętemi z głębi jestestwa:
— Nie dbałam o własnego ojca. O mego ojca, który umarł. Byłabym raczej... Ty nie wiesz co ja zrobiłam... ja...
— Daruję ci jego życie — rzekł śpiesznie Lingard.
Stali obok siebie, patrząc sobie w oczy; Aissa nagle uciszona a Lingard zamyślony i niespokojny, przejęty mętnem uczuciem jakby porażki. A przecież porażki nie doznał. Nie chciał wcale zabić tego człowieka, chyba w pierwszym porywie gniewu, już dawno. Dni gorzkiego zdziwienia zabiły gniew; zostało tylko gorzkie oburzenie i gorzka chęć aby sprawiedliwości stało się zadość. Był niezadowolony i zaskoczony. Zetknął się niespodziewanie z ludzką istotą — i to kobietą — która sprawiła, że wyjawił przedwcześnie swą wolę. Będzie go miała. Ale ona musi wiedzieć, musi pojąć że dla takich ludzi jak Willems niema łaski ani przebaczenia.
— Zrozum — rzekł zwolna — że daję ci jego życie nie z litości, ale po to by go ukarać.
Drgnęła; śledziła każde słowo na jego ustach, a gdy skończył mówić, trwała dalej w bezruchu, zdumiona, cicha, niema. Pojedyncza kropla deszczu, olbrzymia, przejrzysta i ciężka, jak nadludzka łza lecąca szybko wprost z góry, rzekłbyś przedarła się przez ponure niebo, uderzyła głośno o suchą ziemię między nimi i rozprysnęła się promieniście. Aissa załamała ręce, oszołomiona strachem nowym dlań i niezrozumiałym. Jej szept pełen męki bardziej był przeszywający od najostrzejszego krzyku.
— Za jaką karę? Czy go zabierzesz? Zabierzesz go ode mnie? Posłuchaj co uczyniłam. To ja...
— Ach! — wykrzyknął Lingard, który patrzył w stronę domu.
— Kapitanie Lingard, niech pan jej nie wierzy — zawołał Willems ode drzwi, gdzie się ukazał z zapuchniętemi powiekami i nagą piersią. Chwyciwszy z obu stron framugę drzwi, stał przez chwilę i patrzył dziko, wijąc się, jakby był przybity do krzyża. Nagle pochylił się i zbiegł na dół pomostem, a deski odpowiadały głucho na każdy jego krok.
Gdy Willems poczuł pod nogami twardy grunt dziedzińca, powściągnął zapamiętały swój pęd i zaczął iść zwykłym krokiem. Stawiał sztywno nogi, patrząc z niezmierną uwagą w twarz Lingarda; nie spoglądał ani w prawo, ani w lewo tylko na jego twarz, jakby nie było na świecie nic prócz tego oblicza, które znał dobrze i którego się lękał, prócz tej siwej, surowej i groźnej głowy; wpatrywał się w nią z natężeniem, rzekłbyś usiłując przeczytać zdaleka drobny druk. W chwili gdy Willems zszedł z pomostu, cisza, spłoszona nierównym odgłosem jego kroków, opadła znów na dziedziniec; cisza chmurnych niebios i bezwietrznego powietrza, posępna cisza ziemi zgnębionej widokiem nadciągającej zawieruchy, cisza świata zbierającego siły aby stawić czoło burzy.
Willems przebił się przez tę ciszę i stanął o jakie sześć stóp od Lingarda. Stanął, bo poprostu nie mógł iść dalej. Ruszył ode drzwi z zuchwałym zamiarem: chciał poklepać starego po ramieniu. Nie miał pojęcia iż ten człowiek okaże się taki wysoki, taki barczysty, taki niedostępny. Wydało się Willemsowi że jeszcze nigdy, nigdy w życiu nie widział Lingarda.
Zaczął z trudem —
— Niech pan nie wierzy...
Zakaszlał się, słowa jego przeszły w cichy bełkot; zaraz potem podniósł brodę i jakgdyby przełknął parę kamyków. Lingard, który patrzył na niego bacznie, zobaczył że pod skórą jego szyi przesunęła się dwa razy w górę i w dół kość — śpiczasta i trójkątna jak głowa węża. Potem to ustało. Znieruchomiał.
— No — rzekł Lingard i urwał niespodzianie na tem słowie. Trzymając rękę w kieszeni, ścisnął mocno rękojeść rewolweru wypychającego mu kurtkę na biodrze; pomyślał jak prędkoby mógł zakończyć spór z tym człowiekiem, co tak pragnął wydać się w jego ręce — i jaki niewłaściwy byłby taki koniec! Nie mógł znieść myśli aby ten człowiek mu uszedł, rozstając się z życiem; aby uszedł strachowi, zwątpieniu, wyrzutom sumienia i pogrążył się w spokojnej, niezawodnej śmierci. Lingard miał go teraz w ręku. I ani myślał go wypuścić — pozwolić by zniknął nazawsze w lekkim niebieskawym dymie wystrzału. Gniew wzbierał w Lingardzie. Czuł jakby dotknięcie palącej dłoni na sercu. Nie na piersiach lecz na samem sercu, na tej drgającej, niezmordowanej odrobinie materji, która odpowiada na każde wzruszenie, która łopoce z radości, przerażenia lub gniewu.
Odetchnął głęboko. Widział przed sobą nagą pierś Willemsa, wzdymającą się raz po raz pod rozchełstaną kurtką. Spojrzał w bok i zobaczył że łono stojącej przy Willemsie Aissy faluje w szybkim oddechu, poruszającym zlekka jej rękę przyciśniętą do piersi; zdawało się że ta ręka o rozstawionych i trochę zakrzywionych palcach chwyta coś czego objąć nie może. Upłynęła prawie minuta — jedna z tych minut, podczas których głos zamiera a myśli kłębią się w głowie jak uwięzione w klatce ptaki, rzucające się napróżno, wyczerpane rozpaczą.
W ciągu owej minuty milczenia gniew Lingarda wzmógł się i spiętrzył jak olbrzymia, czubata fala biegnąca po zmąconej piaszczystej płyciźnie. Ryk tej fali napełnił mu uszy, potężny i drażniący; Lingard doznał wrażenia, że głowa mu pęknie natychmiast od wzrastającej siły tego dźwięku. Spojrzał na Willemsa. Ten wstrętny człowiek o kamiennych oczach stał nieruchomo, sztywno, jakby wyzionął w tej chwili podłego ducha a trup nie zdążył jeszcze się zwalić. Przez cząstkę sekundy Lingard ulegał temu złudzeniu i ogarnął go lęk; wydało mu się że łotr skonał pod wściekłem spojrzeniem jego oczu. Powieki Willemsa zatrzepotały, a nieświadome, przelotne drgnienie, przebiegające jego wyprostowaną, sztywną postać, rozjątrzyło Lingarda jak nowa zniewaga. Ten człowiek śmie się poruszyć! Śmie mrugać oczami, oddychać, istnieć; tutaj, pod jego wzrokiem! Palce ściskające rewolwer rozluźniły się stopniowo. W miarę jak się wzmagała wściekłość Lingarda, rosło także jego lekceważenie dla narzędzi, które przeszywają lub zadają ciosy, narzędzi które stają między ręką i przedmiotem nienawiści. Pragnął innego zadośćuczynienia. Gołemi rękami, na Boga! żadnej broni palnej. Rękami, które mogą chwycić Willemsa za gardło, uniemożliwić mu obronę, zmasakrować twarz na bezkształtne mięso; rękami, które poczują całą rozpacz jego oporu i przezwyciężą ten opór wśród gwałtownej rozkoszy kontaktu, długiego i pełnego wściekłości, bliskiego i brutalnego.
Puścił rewolwer, stał przez chwilę w niepewności, potem wyciągnął szybko ręce, rzucił się naprzód — i wszystko znikło mu z oczu. Nie widział już tego mężczyzny, tej kobiety, ani ziemi, ani nieba — nie widział nic, jakby w tym jednym kroku zostawił za sobą świat i dostał się w czarną pustkę. Słyszał wkoło siebie krzyki w tym mroku, podobne do smutnych, żałosnych krzyków morskiego ptactwa, które zamieszkuje samotne skały na wielkich oceanach. Nagle jakaś twarz ukazała się o parę cali od jego twarzy. Twarz Willemsa. Poczuł coś w lewej ręce. Jego gardło... Ach! Coś co się rzuca w górę i w dół jak głowa węża... Ścisnął mocno. Był z powrotem na świecie. Ujrzał szybki trzepot powiek nad oczami, z których widać było tylko białka, ujrzał grymas podciągniętej wargi, rząd zębów błyszczących poprzez obwisłe wąsy... Mocne białe zęby. Wepchnie je w to kłamliwe gardło... Cofnął do ramienia prawą rękę zaciśniętą w pięść. Z pod jego stóp wznosiły się krzyki morskich ptaków. Tysięcy morskich ptaków. Coś trzymało mu nogi... Cóż u djabła... Wymierzył cios wprost od ramienia, poczuł wstrząs aż w łopatce i nagle zdał sobie sprawę że uderza w bierną masę, która nie stawia oporu. Serce ścisnęło mu się z zawodu, z wściekłości, z upokorzenia. Wyrzucił naprzód lewą rękę, otworzył ją z pośpiechem, jakby spostrzegłszy że chwycił przypadkiem coś wstrętnego — i śledził osłupiałemi oczami Willemsa, który zatoczył się w tył, trzymając biały rękaw kurtki wpoprzek twarzy. Lingard patrzył jak odległość zwiększała się między nimi, choć nie ruszał się z miejsca; nie był w stanie wytłumaczyć sobie dlaczego taka duża przestrzeń ich przedzieliła. Powinno było stać się naodwrót. Powinni byli zetknąć się jeszcze bliżej i... Ach! Więc on nie chciał walczyć, nie chciał się opierać, nie chciał się bronić! Ten nędznik! Tak, nędznik! Zdumiało to Lingarda, pognębiło, napełniło goryczą; poczuł rozpaczliwą pustkę niby małe dziecko ograbione z zabawki. Krzyknął z niedowierzaniem:
— Czy będziesz mnie oszukiwał do końca?
Czekał na jakąś odpowiedź. Czekał z niepokojem i niecierpliwością, która podrywała go z miejsca. Czekał na jakieś słowo, jakiś znak; na jakiś groźny ruch. Nic! Tylko dwoje nieruchomych oczu wpatrzonych w niego błyszczało nad białym rękawem. Widział jak wzniesione ramię, oderwawszy się od twarzy, opadło wzdłuż ciała. Ramię z wielką plamą na bieli rękawa. Plamą czerwieni. Policzek był rozcięty. Krwawił. Z nosa także płynęła krew i ciekła mokrą pręgą po szczęce wzdłuż przystrzyżonej brody; jeden wąs zmienił się w ciemny łachman sterczący nad wargą. Kropla krwi zawisła na kępce zlepionych włosów; wisiała przez chwilę i skoczyła na ziemię. Za nią pociekło wiele innych kropel, goniły się, skacząc szybko. Jedna upadła na pierś i zsunęła się natychmiast krętą drogą niby uciekający owad; zostawiła wąski ciemny ślad na białej skórze. Lingard patrzył na to, patrzył na drobne, ruchliwe krople, patrzył na swoje dzieło z głuchem zadowoleniem, z gniewem, z żalem. To nie wyglądało na wymiar sprawiedliwości. Pragnął podejść bliżej do tego człowieka, usłyszeć go mówiącego, usłyszeć jakieś rzeczy wstrętne, złe, któreby usprawiedliwiły gwałtowny cios. Chciał ruszyć z miejsca i zdał sobie sprawę, że coś pęta mu ciasno nogi tuż pod łydkami. Targnął machinalnie nogą, przerwał więzy i poczuł odrazu że przeniosły się na drugą nogę; więzy ludzkich ramion, ciepłe, miękkie, rozpaczliwe. Spojrzał w dół oszołomiony. Ujrzał ciało Aissy wyciągnięte na ziemi jak ciemnobłękitny łachman. Czołgała się na brzuchu, czepiając się uparcie jego nogi obu rękami. Widział wierzch jej głowy, długie czarne włosy spływające na jego stopę, na zdeptaną ziemię naokoło trzewika. Te włosy zakrywały mu nogę. Usłyszał krótki, miarowy jęk jej oddechu. Ujrzał w myśli niewidzialną jej twarz tuż przy swej pięcie. Jedno kopnięcie w tę twarz mogło go wyswobodzić. Nie śmiał się jednak poruszyć i krzyknął:
— Puść mnie! Puść! Puść!
Jedynym skutkiem tych krzyków było zacieśnienie jej ramion. Z niezmiernym wysiłkiem starał się podciągnąć prawą nogę do lewej i poniekąd mu się to udało. Usłyszał wyraźnie tarcie jej ciała wlokącego się po ziemi. Usiłując się wyswobodzić, szarpnął nogę do góry. Tupnął. Rozległ się głos mówiący ostro:
— Spokojnie, kapitanie Lingard, spokojnie!
Na dźwięk tego głosu oczy Lingarda pobiegły ku Willemsowi; znieruchomiał nagle pod wpływem zbudzonych wspomnień, uspokojony jasnym dźwiękiem znajomych słów, — uspokojony jak dawniej, kiedy razem handlowali, kiedy Willems był mu zaufanym, zaradnym towarzyszem w miejscowościach odludnych i niebezpiecznych; kiedy ten człowiek, który umiał się opanować o wiele lepiej niż Lingard, oszczędzał mu niejednego kłopotu, powstrzymywał go od niejednego porywczego, gwałtownego czynu, ostrzegając w porę dobrodusznym szeptem lub okrzykiem. „Spokojnie, kapitanie Lingard, spokojnie“. Zdolny człowiek. To Lingard go wychował. Najzdolniejszy człowiek na wyspach. Gdyby był u Lingarda pozostał, wówczas wszystko to... Zawołał do Willemsa —
— Powiedz jej żeby mię puściła, bo inaczej...
Willems coś krzyknął; Lingard czekał przez chwilę, potem spojrzał niepewnie w dół i ujrzał Aissę wciąż wyciągniętą w milczeniu i bezruchu z głową u jego stóp. Poczuł nerwową niecierpliwość, która zatrącała o strach.
— Mówię ci, każ mię puścić, każ jej odejść. Dość tego! — krzyknął.
— Już pana puściła — odrzekł spokojny głos Willemsa. — Pan stoi na jej włosach. Ona nie może się ruszyć.
Lingard skoczył w bok i odwrócił się szybko. Zobaczył że Aissa usiadła i zakryła twarz rękami; okręcił się powoli na pięcie i spojrzał na Willemsa. Willems trzymał się bardzo prosto, ale stał niepewnie na nogach i wciąż dreptał prawie na miejscu, jak pijak, który stara się zachować równowagę. Lingard patrzył nań chwilę, poczem zawołał, gniewny i rozżalony —
— Co masz na swoje usprawiedliwienie?
Willems ruszył ku niemu. Szedł powoli, zataczając się trochę za każdym krokiem; przyłożył rękę do twarzy, potem spojrzał na tę rękę, podnosząc ją do oczu, jakby w zagłębieniu dłoni ukrywał jakiś drobny przedmiot, któremu chciał przypatrzyć się skrycie. Nagle gwałtownym ruchem pociągnął ręką po kurtce i zostawił na niej długą pręgę.
— A to się pan spisał — rzekł.
Stał przed Lingardem z jednem okiem zapadłem głęboko w policzek puchnący coraz bardziej i machinalnie dotykał raz po raz nadwerężonej twarzy; po każdem takiem dotknięciu przyciskał dłoń do czystego miejsca na kurtce, pokrywając białą dymkę krwawemi śladami jakby zniekształconej, potwornej ręki. Lingard patrzył i milczał. Wreszcie Willems przestał tamować krew i stał, opuściwszy ręce, z twarzą stężałą, wykrzywioną pod plamami zakrzepłej krwi; zdawało się że go tam postawiono ludziom na przestrogę — zagadkową postać pokrytą jakiemiś okropnemi, symbolicznemi znakami o niezmiernej doniosłości. Powtórzył tonem wyrzutu, wymawiając słowa z trudnością:
— A to się pan spisał!
— Okazało się że miałem o tobie za dobre pojęcie — odrzekł gorzko Lingard.
— A ja o panu. Czy pan nie rozumie, że mogłem kazać zabić tamtego durnia i spalić całą posiadłość, zetrzeć ją z oblicza ziemi. Gdybym był chciał, znalazłby pan tam tylko kupę popiołu. Mogłem to zrobić. Ale nie chciałem.
— Nie umiałeś na to się zdobyć. Nie śmiałeś. Ty łotrze! — krzyknął Lingard.
— Poco mi pan wymyśla?
— Prawda — odparł Lingard — niema na ciebie dość ciężkiej obelgi.
Zapadło krótkie milczenie. Na dźwięk tych szybko wymienionych słów Aissa dźwignęła się z ziemi, gdzie siedziała żałosna, zgnębiona i zbliżyła się do obu mężczyzn. Stała z boku, patrząc chciwie i wytężając umysł w rozpaczliwym wysiłku; oczy jej były rozbiegane i oszalałe, jak u kogoś kto dałby życie aby przeniknąć znaczenie zdań wypowiedzianych w obcym języku — znaczenie złowróżbne, wyroczne, ukryte w dźwiękach tajemniczych wyrazów, zdumiewających, nieznanych i obcych.
Willems pominął milczeniem słowa Lingarda; lekkim ruchem ręki jakby odepchnął je ku innym cieniom przeszłości. Potem rzekł:
— Pan mnie uderzył; pan mnie znieważył...
— Znieważyłem cię! — przerwał Lingard gwałtownie. — Kto — co może cię znieważyć, — ty... ty...
Zatchnął się, uczynił krok naprzód.
— Powoli! powoli — rzekł Willems spokojnie. — Mówię panu że bić się nie będę. Rozumie pan co ja mówię? Nie — ruszę — nawet — palcem.
Mówił zwolna, podkreślając każde słowo lekkiem targnięciem głowy i patrzył na Lingarda; prawe oko miał otwarte i duże, lewe małe i prawie zamknięte przez obrzęk twarzy, która wyglądała jak ściągnięta cała na jedną stronę, niby odbita we wklęsłem zwierciadle. Stali wprost naprzeciw siebie; jeden wysoki, szczupły, oszpecony, drugi — wysoki, ociężały, surowy.
Willems ciągnął dalej —
— Gdybym chciał pana zranić, gdybym chciał pana zabić — łatwoby mi to przyszło. Stałem we drzwiach dość długo aby pociągnąć za kurek — a pan wie że strzelam celnie.
— Byłbyś chybił — rzekł Lingard z przekonaniem. — Jest na świecie taka rzecz jak sprawiedliwość.
Na dźwięk tego słowa wymówionego własnemi wargami zatrzymał się zmieszany, jakby usłyszał znienacka druzgocący wyrzut. Gniew jego urażonej dumy, gniew jego skrzywdzonego serca wyczerpał się w ciosie zadanym Willemsowi; zostało tylko poczucie jakiejś niezmiernej hańby — czegoś niejasnego, wstrętnego i strasznego, co rzekłbyś otaczało go ze wszystkich stron, czaiło się naokoło niego nieuchwytnemi, skradającemi się ruchami, niby banda morderców w mrokach rozległych i groźnych. Czyż istnieje pod słońcem taka rzecz jak sprawiedliwość? Wpatrzył się z takiem natężeniem w człowieka stojącego przed sobą, że przeniknął go wzrokiem jakby nawskroś, że w końcu widział tylko nieokreśloną mgłę o ludzkim zarysie. Czy ta mgła rozwieje się z pierwszem tchnieniem powiewu i nic po sobie nie zostawi?
Drgnął gwałtownie na dźwięk głosu Willemsa. Willems mówił —
— Prowadziłem się bardzo moralnie, pan to wie dobrze. Chwalił pan zawsze moje niezłomne zasady — przecież pan to pamięta. Pan wie także że nigdy nie kradłem — jeśli pan to ma na myśli. Zaciągnąłem dług. Pan wie ile spłaciłem. Była to z mojej strony pomyłka. Ale niech pan sobie uprzytomni jakie stanowisko zajmowałem w Makassarze. Powinęła mi się noga w interesach prowadzonych na własny rachunek i zadłużyłem się. Czy miałem pójść na dno w oczach tych wszystkich ludzi, którzy mi zazdrościli? Ale to już minęło. To była pomyłka. Zapłaciłem za nią. Pomyłka.
Oniemiały Lingard milczał ze spuszczonemi oczami. Patrzył na gołe stopy Willemsa, a gdy Willems zamilkł, powtórzył bezdźwięcznie —
— Pomyłka...
— Tak jest — wycedził Willems w zadumie i ciągnął dalej ze wzrastającem ożywieniem: — Jakem już mówił, prowadziłem się zawsze moralnie. Moralniej niż Hudig, niż pan. Tak, moralniej niż pan. Trochę piłem, trochę grałem w karty. Któż tego nie robi? Ale od dziecka miałem zasady. Właśnie, zasady. Interes jest interesem, a ja nigdy osłem nie byłem. Nie ceremonjowałem się z durniami. Obrywali zawsze po łbie za swoją głupotę, kiedy mieli ze mną do czynienia. Zło było w nich, nie we mnie. Ale jeśli chodzi o zasady, to już inna sprawa. Unikałem kobiet. Niewolno zadawać się z kobietami — i nie miałem na to czasu — i pogardzałem niemi. Teraz ich nienawidzę!
Wysunął koniec języka różowy i wilgotny, który przebiegał tu i tam pod spuchniętą, poczerniałą wargą, jakby żył samoistnem życiem. Czubkami palców dotknął rany na policzku, obmacał ją wkoło ostrożnie; nieuszkodzona strona jego twarzy wyglądała przez chwilę jakby była zatroskana i niespokojna o stan tej drugiej połowy, takiej obolałej i drętwej.
Zaczął znów mówić, a głos mu drgał jakby od poskromionego wzruszenia.
— Gdy pan zobaczy się w Makassarze z moją żoną, niech pan zapyta czy nie mam racji jej nienawidzieć. Była niczem, a ja zrobiłem z niej panią Willems. Z tej metyski! Niech pan zapyta jak mi okazała wdzięczność. Niech pan zapyta... Ale mniejsza z tem. No więc przywiózł mię pan tu i rzucił na ląd jak wór śmiecia; rzucił mię pan tu i zostawił; nie miałem żadnego zajęcia, żadnych widoków na przyszłość — gryzły mnie tylko wspomnienia. Zostawił mię pan tu na łasce Almayera, tego durnia, który mię o coś podejrzewał. A o co? Djabli go wiedzą. Ale podejrzewał mnie i nienawidził od samego początku; pewno dlatego że pan okazywał mi przyjaźń. O, ja umiem w nim czytać jak z nut. On nie jest bardzo sprytny, ten pana wspólnik sambirski, ale umie być nieprzyjemny. Mijały miesiące. Myślałem że umrę poprostu z nudów, że mnie zadręczą myśli i żale. A wówczas...
Uczynił szybko krok w stronę Lingarda, a jednocześnie i Aissa przysunęła się do nich, jakby pod wpływem tej samej myśli, tego samego instynktu, pchnięta wolą Willemsa. Stali w zwartej grupie; obaj mężczyźni poczuli że nieruchome powietrze między ich twarzami zafalowało od lekkiego oddechu niespokojnej kobiety, która ogarniała ich pytającem, rozpaczliwem i zdumionem spojrzeniem dzikich, żałosnych oczu.
Willems odwrócił się od niej trochę i zniżył głos.
— Niech pan na nią spojrzy — rzekł, kiwnąwszy głową prawie niedostrzegalnie w stronę Aissy, do której stał bokiem. — Niech pan na nią spojrzy! Nie trzeba jej wierzyć. Co ona panu mówiła? Spałem. Musiałem wyspać się wreszcie. Czekałem na pana trzy dni i trzy noce. Przecież trzeba było trochę się przespać. Kazałem jej czuwać, i pilnować pana przyjścia, i natychmiast mnie zawołać. Czuwała. Ale nie można jej wierzyć. Nie można wierzyć żadnej kobiecie. Któż zgadnie co świta im w głowie? Nikt. Nic wiedzieć nie można. Wie się tylko jedno: inaczej myślą a inaczej mówią. Żyją obok nas. Wydaje się że nas nienawidzą albo kochają; pieszczą nas albo dręczą; porzucają nas albo lgną do nas z niesłychaną uporczywością dla jakichś swoich niezbadanych i strasznych przyczyn — których się nigdy nie pozna! Niech pan spojrzy na nią i niech pan spojrzy na mnie. Na mnie — piekielne jej dzieło. Co ona panu mówiła?
Głos jego zniżył się do szeptu. Lingard słuchał bardzo uważnie, wsparłszy podbródek na ręce, którą obejmował białą brodę; łokieć jego spoczywał w dłoni drugiej ręki. Patrzył wciąż w ziemię. Szepnął, nie podnosząc wzroku —
— Jeśli chcesz wiedzieć, błagała mię o twoje życie, jakby to było coś co warto wziąć lub darować!
— A mnie przez trzy dni błagała abym pana sprzątnął — rzekł szybko Willems. — Przez trzy dni nie miałem ani chwili spokoju. Gadała bezustanku. Obmyślała zasadzki. Szukała wciąż tu naokoło miejsca, gdziebym mógł się ukryć i powalić pana niezawodnym strzałem, kiedy pan będzie się zbliżał. To jest prawda. Daję panu na to słowo.
— Twoje słowo! — mruknął Lingard z pogardą.
Willems nie zwrócił na to uwagi.
— Och, cóż to za dzikie stworzenie — ciągnął dalej. — Pan nie wie... Kiedy pan odjechał, chciałem zabić czas — coś robić, zająć czemś myśli — zapomnieć o wszystkich troskach póki pan nie wróci. I... niech pan na nią spojrzy... Wzięła mnie jakbym do siebie nie należał. Wzięła mnie. Ona, ta dzikuska. Nie wiedziałem że jest we mnie coś czego ona może się uczepić. We mnie, w europejczyku cywilizowanym i mądrym! Ona, która ma tyle rozumu co dzikie zwierzę! Ale wynalazła coś we mnie. Wynalazła to, i byłem zgubiony. Wiedziałem że jestem zgubiony. Dręczyła mnie. Byłem gotów na wszystko. Opierałem się — ale byłem gotów. I o tem wiedziałem także. Przerażało mię to bardziej od wszystkiego, bardziej niż własne cierpienia, a niech mi pan wierzy że cierpiałem strasznie.
Lingard słuchał urzeczony, zdumiony, jak dziecko słucha czarodziejskiej baśni, i poruszył zlekka nogami, gdy Willems zatrzymał się by nabrać tchu.
— Co on mówi? — krzyknęła nagle Aissa.
Obaj mężczyźni spojrzeli szybko na nią a potem na siebie.
Willems zaczął znów mówić z pośpiechem —
— Usiłowałem jakoś sobie radzić. Chciałem zabrać ją od tamtych ludzi. Poszedłem do Almayera: największy dureń, jaki... Potem przyjechał Abdulla — i ona uciekła. Zabrała z sobą coś ze mnie, co musiałem odzyskać. Musiałem. A jeśli chodzi o pana, kapitanie Lingard, zmiana która tu zaszła musiała nastąpić prędzej czy później; nie mógł pan pozostać tu władcą nazawsze. Dręczę się nie tem, co zrobiłem. Dręczę się tem, dlaczego to zrobiłem. Tym obłędem, który pchnął mnie do tego. Tem czemś co mnie napadło. To może jeszcze kiedy wróci.
— Mogę cię zapewnić, że wtedy nikomu to już krzywdy nie wyrządzi — rzekł Lingard znacząco.
Willems spojrzał na niego tępym wzrokiem i ciągnął dalej —
— Walczyłem z nią. Pchała mię do gwałtów, do morderstwa, pchała mię cały czas, wytrwale, rozpaczliwie — niewiadomo dlaczego. Na szczęście Abdulla miał olej w głowie. Inaczej nie wiem cobym był zrobił. Trzymała mnie wówczas w ręku. Trzymała mnie jak zmora straszliwa i słodka. Wkrótce się to zmieniło. Obudziłem się. Znalazłem się obok zwierzęcia złego jak dziki kot. Pan nie wie przez co ja przeszedłem. Jej ojciec chciał mnie zabić — i ona go o mało co nie zabiła. Nie wiem co było okropniejsze. Jestem pewien że nie cofnęłaby się przed niczem aby swoją własność obronić. I kiedy pomyślę że to ja, ja, Willems... Nienawidzę jej. Jutro może będzie chciała mnie zabić. Skąd mam wiedzieć co w niej jest? Może teraz z kolei mnie zechce zabić!
Umilkł rozdygotany i dodał z lękiem —
— Ja nie chcę tu umrzeć.
— Ach tak? — rzekł Lingard w zamyśleniu.
Willems zwrócił się do Aissy i wskazał na nią kościstym palcem.
— Niech pan na nią spojrzy. Zawsze jest przy mnie. Zawsze tuż przy mnie. Zawsze śledzi mnie, śledzi... czegoś wypatruje. Niech pan spojrzy na jej oczy. Jakie wielkie! Jak one patrzą! Nie uwierzyłby pan że umie je zamknąć jak wszyscy ludzie. Chyba nigdy ich nie zamyka. Zasypiam, jeśli mi się uda, pod ich spojrzeniem, a kiedy się budzę, tkwią we mnie nieruchomo niby oczy trupa. Póki leżę cicho, i one się nie ruszają. Słowo daję, nie drgną póki ja się nie ruszę, a wówczas nie opuszczają mnie jak para szpiegów. Śledzą mnie; kiedy się zatrzymam, czekają cierpliwe i błyszczące na chwilę mej nieuwagi, czekają jakby chciały coś popełnić. Popełnić coś okropnego. Niech pan spojrzy na jej oczy! Nic z nich wyczytać nie można. Są wielkie, groźne — i puste. Oczy przeklętej dzikuski, pół Arabki, pół Malajki. Dręczą mnie! Niech pan mię stąd zabierze. Przysięgam panu że tego nie wytrzymam. Jestem biały! Jestem biały!
Krzyczał ku posępnemu niebu, obwieszczając rozpaczliwie pod gęstniejącemi chmurami o swem nieskalanem, wyższem pochodzeniu. Krzyczał z podniesioną głową, wywijał obłędnie rękoma, wychudły, obszarpany, oszpecony — jak warjat szalejący z jakiejś niewiadomej przyczyny, stwór niedorzeczny, wstrętny, żałosny i śmieszny. Lingard, który patrzył w ziemię pogrążony w zadumie, rzucił mu z pod brwi szybkie spojrzenie; Aissa stała ze splecionemi dłońmi. Na przeciwległym końcu dziedzińca stara Malajka — niewyraźna, zgrzybiała zjawa — dźwignęła się bezszelestnie aby zobaczyć co się dzieje, poczem opadła ukradkiem na ziemię i przycupnęła nad małą kupką żaru. Głos Willemsa rozlegał się po dziedzińcu, potężniejąc z każdem słowem i nagle umilkł, niby woda która przestała się lać z przewróconego naczynia. W tej samej chwili grzmot rzekłbyś podchwycił słowa Willemsa i zawarczał głucho od strony wzgórz w głębi lądu. Warkot rósł wśród niewyraźnych pomruków, spotężniał do ryku; zbliżył się, pędząc wdół rzeki, przebiegł tuż w ogłuszającym łoskocie i osłabł natychmiast, zamierając wśród monotonnych, tępych ech między niezliczonemi zakrętami niższego biegu Pantai. Nad wielkim lasem, nad mnogim ludem nieruchomych drzew — nad całym tym żywym ludem olbrzymim, niemym, zastygłym w bezruchu — zawisło milczenie, które nadbiegło wślad za przelotnym hukiem, milczenie tak głębokie i głuche, jakby od prawieków nic go nie zamąciło. Po jakimś czasie skroś tego milczenia dosięgnął uszu Lingarda głos bieżącej rzeki, słaby, dyskretny i smutny, jak uporczywe, łagodne głosy, które wśród ciszy marzeń mówią nam o przeszłości.
Lingard czuł w sercu pustkę. Miał wrażenie że pierś mu wypełnia wielka mroczna przestrzeń, a jego myśli błądzą samotnie w tym mroku, nie mogąc uciec, nie mogąc odpocząć, nie mogąc rozwiać się ani zniknąć — i uwolnić go od straszliwego ucisku. Słowa, czyny, gniew, przebaczenie, wszystko wydało mu się jednakowo niepotrzebne i daremne, wydało mu się bezskuteczne, niegodne fizycznych lub umysłowych wysiłków. Dlaczegożby nie miał tak stać po wieki wieków w zupełnej bezczynności? Zdawało mu się że jakiś ciężki łańcuch więzi go w miejscu. Dość tego! Odstąpił od Willemsa i Aissy stojących obok siebie i spojrzał na nich. Odstąpił tylko o jakie trzy kroki, ale przez chwilę miał wrażenie że gdyby uczynił jeszcze jeden krok, znalazłby się nazawsze poza obrębem ich głosu. Wydało mu się że stoją znacznie dalej niż stali naprawdę, że są nieco mniejsi niż w rzeczywistości; zarysy ich występowały z niezmierną precyzją, jak u posągów wyrzezanych bardzo dokładnie i wykończonych z artyzmem.
Lingard opanował się. Wróciło mu silne poczucie własnej indywidualności. Doznał wrażenia że przygląda się tym dwojgu z wielkiej, niedostępnej wyżyny. Rzekł powoli:
— Byłeś opętany przez djabła.
— Tak — odpowiedział posępnie Willems, spoglądając na Aissę. — Ładny ten djabeł, co?
— Słyszałem już historje tego rodzaju — rzekł Lingard pogardliwie i urwał; po chwili ciągnął dalej spokojnie: — Nie żałuję niczego. Zabrałem cię z brzegu jak zagłodzonego kociaka — Bóg świadkiem. Nie żałuję niczego; żadnego ze swych postępków. Szpiegował mnie i Abdulla, i dwudziestu innych, pewno i Hudig. Mieli w tem swój interes. Ale żebyś ty... Pieniądze należą do tego, który je znajdzie i dość jest silny, aby je zatrzymać — ale ta sprawa, to było co innego. To była część mego życia... Stary warjat ze mnie.
Miał słuszność. Tchnienie słów, które wymawiał, podsycało w jego piersi iskrę boskiego szaleństwa, sprawiając, że ten uparty awanturnik o ciężkiej pięści wybijał się ponad tłum — tłum plugawy, wesoły, hałaśliwy, pozbawiony skrupułów — tłum ludzi tak do niego podobnych.
Willems rzekł z pośpiechem:
— To nie moja wina. Zło było nie we mnie, kapitanie Lingard.
— A gdzież u licha? Gdzieżby jak nie w tobie? — przerwał Lingard podniesionym głosem. — Czy widziałeś kiedy abym oszukiwał, i kłamał, i kradł? Odpowiadaj! Widziałeś, co? Z jakiejże psiakrew dziury wylazłeś, kiedy się na ciebie natknąłem... Mniejsza z tem. Więcej już szkodzić nie będziesz.
Willems przysunął się bliżej, patrząc niespokojnie w Lingarda, który mówił dalej powoli i dobitnie —
— Czego się spodziewałeś, kiedyś prosił o widzenie się ze mną? Czego? Znasz mnie. Jestem Lingard. Żyłeś obok mnie. Słyszałeś co ludzie mówili. Wiedziałeś coś zrobił. No więc! Czegoś się spodziewał?
— Bo ja wiem — jęknął Willems, załamując ręce. — Byłem sam jeden wśród tej przeklętej hordy dzikusów. Byłem wydany w ich ręce. Kiedy to się już stało, czułem się taki słaby, taki osamotniony, że byłbym wezwał samego djabła na pomoc, gdyby to mogło na coś się przydać — gdyby nie był już swego dzieła dokonał. Na całym świecie istniał tylko jeden człowiek, którego obchodziłem. Tylko jeden biały człowiek. Pan! Lepsza jest nienawiść od samotności. I śmierć jest lepsza! Spodziewałem się... wszystko jedno czego. Byle się czegoś spodziewać. Czegoś, coby pomogło mi stąd się wydostać. Coby uwolniło mię od jej obecności!
Roześmiał się. Ten śmiech jakby wyszarpnął się zeń wbrew jego woli, przedarł się przez jego gorycz, jego pogardę dla samego siebie, jego rozpaczliwe zdumienie nad własną naturą.
— Kiedy pomyślę że z początku, gdym ją poznał, wydawało mi się że nie starczy mi całego życia, aby... A teraz, kiedy na nią spojrzę! To ona wszystkiemu winna. Musiałem być szalony. Byłem szalony. Za każdym razem co na nią spojrzę, przypominam sobie swoje szaleństwo. Boję się go... A kiedy pomyślę że z całego mego życia, całej mojej przeszłości, całej mojej przyszłości, mojej inteligencji, mojej pracy, została tylko ona, przyczyna mojego nieszczęścia i pan, którego na śmierć obraziłem...
Ukrył na chwilę twarz w rękach, a kiedy je opuścił, z rysów jego znikł wyraz względnego spokoju i ustąpił dzikiej rozpaczy.
— Kapitanie Lingard... byle co... jakaś bezludna wyspa... gdziekolwiek... obiecuję panu...
— Milcz! — krzyknął szorstko Lingard.
Willems nagle zaniemówił.
Blade światło chmurnego ranka opuszczało zwolna podwórze, polanki, rzekę, jakby uchodziło niechętnie żeby się skryć w zagadkowych głębiach posępnych, milczących lasów. Chmury nad głową zbiły się w niskie, jednostajnie czarne sklepienie. Powietrze było nieruchome i niewypowiedzianie ciężkie. Lingard rozpiął kurtkę, otworzył ją szeroko i przechyliwszy się trochę na bok, obtarł czoło ręką, którą potem strzepnął. Spojrzał na Willemsa i powiedział:
— Żadna z twych obietnic nie ma dla mnie znaczenia. Teraz ja tobą pokieruję. Uważaj na to co powiem. Jesteś moim więźniem.
Głowa Willemsa drgnęła nieznacznie; zesztywniał i znieruchomiał. Zdawało się że przestał oddychać.
— Zostaniesz tutaj — ciągnął Lingard z posępną rozwagą. — Nie można ciebie puścić między ludzi. Kto mógł przeniknąć, kto mógł odgadnąć, kto mógł wyobrazić sobie co w tobie jest? Ja nie mogłem! Jesteś moim błędem. Ukryję cię tutaj. Gdybym cię wypuścił, poszedłbyś między ludzi Bogu ducha winnych i kłamałbyś, i kradłbyś, i oszukiwałbyś za parę groszy albo dla przypodobania się jakiejś kobiecie. Nie chce mi się ciebie zastrzelić. Toby było najbezpieczniej. Ale nie zrobię tego. Nie spodziewaj się że ci przebaczę. Aby komuś przebaczyć, trzeba czuć najpierw gniew a potem pogardę — tymczasem ja nic nie czuję: ani gniewu, ani pogardy, ani rozczarowania. Nie jesteś dla mnie Willemsem, człowiekiem z którym się przyjaźniłem, któremu pomagałem w niejednej potrzebie, po którym spodziewałem się wiele... Nie jesteś ludzkiem stworzeniem, które można zabić, któremu można przebaczyć. Jesteś gorzką myślą, jesteś czemś co nie ma ciała i co trzeba ukryć... Jesteś moją hańbą.
Umilkł i rozejrzał się zwolna. Jakże było ciemno! Wydało się Lingardowi że światło zamiera przedwcześnie na świecie a powietrze jest już martwe.
— Oczywiście — ciągnął dalej — będę pilnował abyś nie umarł z głodu.
— Pan chyba nie chce powiedzieć, że muszę tu zostać? — rzekł Willems jakimś machinalnym głosem pozbawionym wyrazu.
— Czy słyszałeś kiedy, abym mówił coś czego nie myślę? — spytał Lingard. — Powiedziałeś że nie chcesz tu umrzeć — no więc musisz żyć... Chyba że zmienisz jeszcze zdanie — dodał jakby w odpowiedzi na mimowolną myśl.
Spojrzał bacznie na Willemsa i potrząsnął głową.
— Jesteś sam — ciągnął dalej. — Nic ci nie pomoże. Nikt ci pomagać nie będzie. Nie jesteś ani biały, ani brunatny. Jesteś bez barwy i bez serca. Twoi wspólnicy oddali cię w moje ręce, bo muszą jeszcze ze mną się liczyć. Nie masz nikogo prócz tej oto kobiety. Mówisz że zrobiłeś to dla niej. No więc ją masz.
Willems coś mruknął a potem nagle złapał się oburącz za włosy i tak pozostał. Aissa, która spoglądała na niego, zwróciła się do Lingarda.
— Co powiedziałeś, Radżo Laut? — krzyknęła.
Cienkie nitki jej rozrzuconych włosów poruszyły się zlekka, zarośla u brzegu rzeki drgnęły, wielkie drzewo pochyliło się nad nimi gwałtownie z nagłym szelestem, jakby się porwało z niespokojnego snu — i oddech gorącej bryzy przewiał lekki, szybki, palący, pod chmurami które kręciły się w kółko, falując bez przerwy, jak niespokojne widmo posępnego morza.
Lingard spojrzał na Aissę z litością, nim odpowiedział —
— Powiedziałem mu że musi zostać tu całe życie... z tobą.
Wreszcie słońce zagasło niby światło pełgające hen nad chmurami, a w dusznym mroku dziedzińca stały trzy postacie bezbarwne i ciemne, jakby otoczone czarną, rozprażoną mgłą. Aissa spojrzała na Willemsa; tkwił na miejscu bez ruchu, zdawało się że skamieniał w chwili gdy rwał sobie włosy. Aissa zwróciła głowę ku Lingardowi i krzyknęła:
— Kłamiesz! kłamiesz, biały człowieku! Jak wy wszyscy. Ty... którego Abdulla uczynił małym. Kłamiesz!
Jej słowa zabrzmiały ostro, jadowite od tajonej pogardy, od gwałtownego pragnienia żeby zranić, na nic nie bacząc; ogarnęła ją zuchwała kobieca żądza by zadać cierpienie za wszelką cenę, zadać je dźwiękiem własnego głosu — by wszczepić truciznę swej myśli w znienawidzone serce.
Willems opuścił ręce i znów zaczął coś pomrukiwać. Lingard instynktownie nadstawił ucha; posłyszał jak gdyby słowa: „bardzo dobrze“ — potem znów pomruk i wreszcie westchnienie.
— Jeśli chodzi o pozostały świat — rzekł Lingard, poczekawszy chwilę z czujnym wyrazem twarzy — twoje życie jest skończone. Nikt nie będzie mógł mi wypomnieć żadnej z twoich podłości; nikt nie będzie mógł wskazać ciebie i powiedzieć: „Tego oto łotra wychował Lingard“. Tu jest twój grób.
— Myśli pan że tutaj zostanę... że się poddam? — krzyknął Willems, jakby nagle odzyskał mowę.
— Nie potrzebujesz zostać tu, na tem miejscu — rzekł sucho Lingard. — Tam są lasy — a tu rzeka. Możesz sobie pływać. Piętnaście mil w górę albo czterdzieści w dół. U jednego końca napotkasz Almayera, u drugiego — morze. Wybieraj.
Wybuchnął krótkim, bezbarwnym śmiechem i dodał z surową powagą:
— Jest jeszcze inna droga.
— Pan mnie pcha do samobójstwa, pan chce mię posłać do piekła, ale nic z tego — rzekł Willems w dzikiem podnieceniu. — Chcę żyć. Odpokutuję. Może uda mi się uciec... Niech pan ją zabierze. Ta kobieta jest grzechem.
Grot ognia rozdarł na dwoje ciemność odległego horyzontu i rozjaśnił mrok ziemi olśniewającym, upiornym płomieniem. Potem grom zabrzmiał daleko jak niewiarogodnie potężny głos mruczący pogróżki.
Lingard powiedział:
— Wszystko mi jedno co się stanie, ale powiem ci że bez tej kobiety życie twoje niewiele jest warte — niewarte i szeląga. Tu jest pewien człowiek, który... a i Abdulla nie będzie się z tobą ceremonjował. Rozważ to. Przytem ona odejść nie zechce.
Mówiąc to, zaczął schodzić powoli ku furtce. Nie oglądał się, ale był taki pewny że Willems za nim idzie, jakby go prowadził na sznurku. Gdy minął furtkę i wszedł na wielki dziedziniec, usłyszał za sobą głos, który mówił:
— Myślę że ona miała rację. Powinienem był pana zabić. Gorzej mi być nie może.
— Jeszcze masz czas — odrzekł Lingard, nie zatrzymując się i nie oglądając. — Tylko, uważasz, nie zdobędziesz się na to. Nawet na to ciebie nie stać.
— Niech pan mnie nie wyzywa, kapitanie Lingard! — krzyknął Willems.
Lingard odwrócił się szybko. Willems i Aissa zatrzymali się. Zygzak błyskawicy przeciął znów chmury nad nimi i trysnął na twarze blaskiem gwałtownym, złowróżbnym, przelotnym; w tej samej chwili ogłuszył ich bliski, pojedyńczy huk grzmotu, po którym nastąpił szybki warkot, podobny do trwożnego westchnienia zalękłej ziemi.
— Nie wyzywać ciebie! — powtórzył stary żeglarz z chwilą gdy grzmot przebrzmiał. — Nie wyzywać ciebie! Czyż jest w tobie coś co można wyzwać? I cóż mię to obchodzi!
— Łatwo panu tak mówić, kiedy pan wie że nigdzie — że na całym świecie nie mam przyjaciela — rzekł Willems.
— Czyja to wina? — powiedział ostro Lingard.
Po wstrząsającym, potężnym hałasie głosy ich dziwnie raziły — wydały im się cienkie, nikłe niby głosy pigmejów; zamilkli nagle jakby właśnie z tego powodu. Wioślarze Lingarda schodzili w dół dziedzińcem i przeszli obok nich, idąc gęsiego z wiosłami na ramionach; głowy mieli zwrócone prosto przed siebie a wzrok utkwiony w rzece. Ali, który szedł na ostatku, zatrzymał się przed Lingardem, bardzo sztywny i wyprostowany. Powiedział:
— Ten jednooki Babalaczi zabrał się stąd ze swemi kobietami. Wziął wszystko. Wszystkie garnki i skrzynie. Wielkie. Ciężkie. Trzy skrzynie.
Wykrzywił wargi w uśmiechu, jakby to było coś zabawnego i dodał z niepokojem i troską:
— Będzie deszcz.
— Wracamy — rzekł Lingard. — Przygotujcie czółno.
— Rozkaz, panie kapitanie — wykrzyknął dobitnie Ali i ruszył dalej. Był podoficerem u Lingarda, nim postanowił zostać w Sambirze jako zaufany człowiek Almayera. Kroczył wyniośle w stronę przystani i myślał z dumą, że jest czemś zupełnie innem niż tamci ciemni wioślarze i że umie odpowiedzieć jak się należy największemu ze wszystkich białych kapitanów.
— Pan mnie od początku nie rozumiał, kapitanie Lingard — rzekł Willems.
— Tak? To nic nie szkodzi, o ile wiesz dobrze co myślę o tobie — odparł Lingard, kierując się powoli ku rzece. Willems szedł za nim a za Willemsem Aissa.
Dwie ręce wyciągnęły się aby pomóc Lingardowi przy wchodzeniu do długiej, wąskiej łódki. Wstąpił do niej ostrożnie, ciężko i usiadł na składanem płóciennem krześle umieszczonem w samym środku. Oparł się o tylną poręcz, zwracając głowę ku dwóm postaciom stojącym na brzegu nieco powyżej niego. W oczach Aissy utkwionych w Lingardzie malowało się jawne pragnienie aby jaknajprędzej odjechał. Willems patrzył prosto przed siebie ponad łódką na las u przeciwległego brzegu rzeki.
— Jedziemy, Ali — rzekł Lingard półgłosem.
Twarze Malajów ożywiły się, cichy szept przebiegł wzdłuż ich szeregu. Pierwszy wioślarz odepchnął się od wybrzeża końcem wiosła i wprowadził dziób łódki w prąd; łódź zboczyła zaraz pod naporem brunatnej wody i otarła się łagodnie rufą o niski brzeg.
— Spotkamy się jeszcze, kapitanie Lingard! — krzyknął Willems niepewnym głosem.
— Nigdy! — rzekł Lingard, nawpół się odwracając aby spojrzeć na Willemsa. Jego srogie, zaczerwienione oczy połyskiwały bezlitośnie nad wysokiem oparciem krzesła.
— Musimy przepłynąć na drugą stronę. Tam woda mniej bystra — rzekł Ali.
Z kolei odepchnął łódkę od brzegu ze wszystkich sił, targnąwszy się śmiało całem ciałem na rufę. Cofnął się w samą porę, przykucnął w pozie małpy siedzącej na wysokiej skale i krzyknął: „Dayong!“
Wiosła uderzyły jednocześnie o wodę. Łódka rzuciła się naprzód i sunęła spokojnie wpoprzek rzeki ukośną linją, wypadkową własnej szybkości i prądu dążącego ku morzu.
Lingard patrzył na brzeg za rufą. Kobieta pogroziła mu pięścią i przysiadła u stóp mężczyzny stojącego nieruchomo na wybrzeżu. Po chwili wstała, sięgnęła do jego głowy i wówczas Lingard zrozumiał że zwilżyła rąbek zasłony, że usiłuje zmyć zaschłą krew z nieporuszonej twarzy Willemsa, który zdawał się nic o tem nie wiedzieć. Lingard odwrócił się od nich, rozparł na krześle i wyciągnął nogi, sapnąwszy ze zmęczenia. Pochylił głowę, pod czerwonem jego obliczem biała broda leżała wachlarzowato na piersiach; końce cienkich, długich jej włosów poruszały się w słabym powiewie wywołanym przez szybki ruch łódki, unoszącej Lingarda od jego więźnia — od jedynej rzeczy w życiu, którą chciał ukryć.
Płynąc wpoprzek rzeki, łódka dostała się w zasięg wzroku Willemsa; ujrzał ją i pobiegł za nią chciwie oczami, śledził jak sunęła drobna lecz wyraźna na ciemnem tle lasu. Willems widział dobrze postać człowieka siedzącego pośrodku łódki. Przez całe życie czuł za sobą tego człowieka, jego życzliwe poparcie, jego gotowość do pomocy, do pochwały, do rady; człowieka przyjaznego w naganie, pełnego zapału w uznaniu, wzbudzającego ufność swoją siłą, swem męstwem, nawet słabością swego prostego serca. A teraz ten człowiek odchodził. Trzeba go przywołać z powrotem.
Willems krzyknął, lecz słowa, które pragnął rzucić przez rzekę, zdawały się opadać bezradnie do jego stóp. Aissa, chcąc go powstrzymać, położyła mu na ramieniu rękę, ale ją strząsnął. Chciał przyzwać z powrotem swoje życie, które uchodziło od niego. Krzyknął znów — i tym razem nawet sam siebie nie usłyszał. Napróżno. On nigdy nie wróci. Willems stał w ponurem milczeniu, wpatrzony w białą postać rozpartą na krześle pośrodku czółna i człowiek ten wydał mu się nagle bardzo straszny, pozbawiony serca i zagadkowy — gdy rzekłbyś pędził niesamowicie po wodzie pogrążony w leniwym wypoczynku.
Przez jakiś czas cała ziemia napozór znieruchomiała prócz tego czółna, które sunęło w górę rzeki tak równo i gładko, że wcale to na ruch nie wyglądało. Na niebie tkwiły gęste chmury, zwarte i spokojne, jakby ktoś je trzymał w potężnym uchwycie, lecz na ich nierównej powierzchni tliła się nieustannie drżąca poświata, słabe odbicie dalekich błyskawic burzy, która wybuchła już na morskiem wybrzeżu, a teraz torowała sobie drogę w górę rzeki wśród głuchych, groźnych pomruków.
Willems patrzył, równie nieruchomy jak wszystko wokół niego i nad nim. Zdawało się że żyją tylko jego oczy śledzące bieg czółna, które oddalało się spokojnie, stanowczo, nieodwołalnie, jakby dążyło nie w górę rzeki ku ruchliwemu, podnieconemu Sambirowi, lecz prosto w przeszłość — zatłoczoną lecz pustą jak stary cmentarz pełen zaniedbanych grobów, gdzie leżą martwe nadzieje co nigdy nie wskrzesną.
Od czasu do czasu Willems czuł na twarzy przelotne, ciepłe dotknięcie potężnego tchnienia z za lasu, jakby przyśpieszony oddech ciemiężonego świata. Potem przez ciężkie powietrze przebił się ostry zryw wiatru, przynosząc świeżą, wilgotną zapowiedź deszczu; niezliczone wierzchołki drzew przed oczami Willemsa przegięły się w lewo i odskoczyły z powrotem wśród szumu rozkołysanych gałęzi i wstrząsów listowia. Lekka zmarszczka przebiegła po rzece, chmury zakotłowały się powoli, zmieniając wygląd lecz nie posuwając się naprzód, jakby odwróciły się ciężko na miejscu; a gdy ten nagły rozruch ustał w przyśpieszonem drżeniu najcieńszych gałązek, nastał krótki okres groźnej ciszy w górze i na ziemi. Ciszę tę przerwał głos gromu, który odezwał się przeciągłym, dobitnym, drgającym łoskotem wśród gwałtownych wybuchów potężnego trzasku; zdawało się że to jakiś rozgniewany bóg miota groźby. Na chwilę grzmot zamarł, a wówczas przewiał znowu zryw wiatru, pędząc przed sobą białą mgłę, która zapełniła przestrzeń chmurą wodnego pyłu i skryła nagle przed Willemsem czółno, lasy, nawet rzekę. Wstrząśnięty dreszczem, ocknął się z odrętwienia; rozejrzał się wkoło z rozpaczą, lecz widział tylko kotłujące się opary deszczowych bryzgów pędzonych coraz chłodniejszym wiatrem, a poprzez te opary wielkie krople padały dokoła niego, uderzając głośno i szybko o suchą ziemię. Willems ruszył śpiesznie pod górę dziedzińcem i został zatrzymany przez olbrzymią taflę wody, która spadła na niego, zleciała nagle z chmur i ogłuszyła go, tamując oddech, spływając po głowie, po torsie, po ramionach, po nogach. Stał, chwytając powietrze, a woda biła w niego prostopadłym zalewem, przebiegała po nim ukośnemi falami; czuł krople uderzające z góry i zewsząd; krople wielkie, gęste, które nacierały jakby mnóstwo gniewnych rąk je ciskało. Z pod jego nóg wznosił się gęsty opar rozpylonej wody; Willems poczuł że ziemia staje się miękka, roztapia się pod nim — i ujrzał wodę tryskającą z suchej ziemi na spotkanie wody lejącej się z ponurych niebios.
Obłąkany strach ogarnął Willemsa, strach przed tą wszystką wodą dokoła niego, przed wodą co zbiegała ku niemu dziedzińcem, napadała nań ze wszystkich stron — przed padającą ukośnie wodą, która siekła mu twarz chwiejnemi strugami, lśniącemi bladą czerwienią od migotu przepływających przez nie błyskawic — jakby ogień i woda, zmieszane potwornie, padały razem na ogłuszoną ziemię.
Chciał uciec, ale gdy ruszył z miejsca, zaczął ślizgać się z trudem po tej ziemi, która stała się tak nagle błotem pod jego nogami. Torował sobie drogę jak człowiek przepychający się przez tłum, z głową pochyloną, z ramieniem wystawionem naprzód, zatrzymując się często, niekiedy zniesiony w tył o parę kroków prądem wody, gdyż brakło mu odwagi by przeciwstawić się jej pędowi. Aissa szła tuż za nim, zatrzymując się kiedy przystawał, cofając się razem z nim, idąc naprzód pod górę znojną jego drogą, śliską pochyłością dziedzińca, skąd wszystko zostało jakby zmiecione przez pierwszy pęd potężnej zlewy.
Nie widzieli nic. Wielkie drzewo, zarośla, dom i płoty — wszystko znikło w gęstwie deszczu. Mokre włosy przykleiły im się do głów, sieczone deszczem odzienie oblepiło ciała; woda lała się z nich, z głów na ramiona. Sunęli powoli naprzód, cierpliwi, wyprostowani, ciemni wśród jasnego lub ognistego migotu padających kropel, pod nieustannym łoskotem grzmotów, niby dwoje topielców, którzy — skazani na wieczną włóczęgę po wodzie — opuścili rzekę aby popatrzeć na świat zalany potopem.
Z lewej strony wielkie drzewo jakby wyszło na ich spotkanie, zamglone, wyniosłe, nieruchome i cierpliwe; skarżyło się, szeleszcząc niezliczonemi liśćmi, przez które każda kropla z osobna przedzierała się z okrutnym pośpiechem. A potem na prawo dom wystąpił z mgły, bardzo czarny, hałaśliwy od plusku ulewy chłoszczącej wysoki dach, plusku górującego nad spokojnym chlupotem wody lejącej się z okapu. Po deskach pomostu spływał płytki, przejrzysty strumień i rozprysnął się o nogi Willemsa, który wstąpił na deski i szedł jakby stromem zboczem w łożysku bystrego potoku. Za piętami Willemsa dwie płynne smugi błota plamiły przez chwilę przejrzystość bieżącej wody; rzucił się naprzód wśród plusku i stanął na bambusowym tarasie przed otwartemi drzwiami, pod osłoną wystającego okapu — nareszcie!
Cichy jęk, zakończony urywanym, żałosnym pomrukiem, zatrzymał Willemsa na progu. Rozejrzał się w półcieniu pod dachem i zobaczył starą Malajkę, która osunęła się bezkształtną masą na ziemię pod ścianą; w chwili gdy na nią patrzył, poczuł dotknięcie dwojga rąk na ramionach. Aissa! Zapomniał o niej. Odwrócił się szybko; chwyciła go natychmiast za szyję i przytuliła się do niego mocno, jakby lękając się że Willems wybuchnie gniewem lub ucieknie. Zesztywniał cały ze wstrętu, z odrazy, czując tajemniczy bunt w sercu, a ona przywarła do niego, jakby był ucieczką od niedoli, od burzy, od znużenia, od strachu, od rozpaczy; przywarła do niego w uścisku straszliwym, zażartym, żałosnym, wytężając wszystkie siły aby go spętać, aby go utrzymać nazawsze.
Nie powiedział nic. Patrzył w oczy Aissy, mocując się z rękami splecionemi na swoim karku; nagle rozerwał jej ręce, chwyciwszy je mocno w przegubie i rzekł, przysuwając blisko spuchniętą twarz do jej twarzy.
— To wszystko przez ciebie. Ty...
Nie zrozumiała go — ani słowa. Mówił w języku swego plemienia — tego plemienia, które nie zna litości ani wstydu. Gniewał się. Niestety! zawsze się teraz gniewał i zawsze mówił słowa, których nie mogła zrozumieć. Stała w milczeniu, patrząc na niego cierpliwemi oczyma, a on wstrząsnął jej rękami i odrzucił je.
— Nie idź za mną! — krzyknął. — Chcę być sam — rozumiesz?
Wszedł do domu, zostawiając drzwi za sobą otwarte.
Nie poruszyła się. Poco rozumieć słowa wypowiedziane takim głosem? Głosem brzmiącym nie jak jego głos, tamten głos którym mówił do niej przy strumieniu, wówczas kiedy się nigdy nie gniewał i zawsze był uśmiechnięty! Utkwiła wzrok w ciemnym otworze drzwi, ręce jej podniosły się machinalnie; zgarnęła włosy, i przechyliwszy zlekka głowę, wyżymała długie czarne sploty, skręcając je uparcie raz po raz, smutna, zatopiona w myślach, jak ktoś, kto przysłuchuje się wewnętrznemu głosowi daremnego gorzkiego żalu. Grzmot ucichł, wiatr się uspokoił a deszcz padał prostopadle i spokojnie wśród wielkiej bladej jasności — wśród blasku odległego słońca wracającego zwycięsko z poza czerni rozpraszających się chmur. Stała blisko drzwi. Był tam w głębi — sam. Słyszała jego oddech w mrocznej izbie. Był sam. Nic nie mówił. Co było teraz w jego duszy? Jaki strach? Jakie pragnienie? Nie było to pragnienie jej ciała, jak w owych dniach kiedy się uśmiechał... Skąd mogła wiedzieć co się w nim dzieje?
Westchnienie dźwigające się z głębi serca popłynęło w świat przez rozchylone wargi Aissy. Westchnienie ciche, urywane, głębokie, pełne bólu i jęku, jak u tych co stoją wobec nieznanego — stoją w samotności, w zwątpieniu, wyzbyci z nadziei. Puściła włosy, które rozsypały się po jej plecach jak żałobny welon i nagle opadła u drzwi na podłogę. Objęła nogi splecionemi rękoma, złożyła głowę na podciągniętych kolanach i trwała bez ruchu pod spływającym kirem włosów. Zatopiła się w myślach o nim, o dniach przy strumieniu, o wszystkiem co było ich miłością i siedziała w pozie pełnej żałości, jak ci co opłakują umarłych — jak ci co czuwają przy zwłokach pogrążeni w żałobie.
Almayer siedział sam na werandzie swego domu wsparty obu łokciami o stół; obejmując głowę rękoma, patrzył przed siebie hen ponad dziedziniec porosły młodą kiełkującą trawą, ponad krótki pomost z grupą małych czółen, wśród których wielka jego łódź sterczała wysoko, jak biała matka tego ciemnego wodnego potomstwa. Patrzył na rzekę poza szkuner zakotwiczony w środku łożyska, poza lasy na lewem wybrzeżu; wzrok jego przenikał poza złudę materjalnego świata.
Słońce zachodziło. Pod niebem rozpostarła się biała włóknista sieć, cienka i zwarta, w którą gdzieniegdzie zaplątały się kłęby białych, gęściejszych oparów; ku wschodowi, zza nierównej barjery lasu, wyłoniły się szczyty łańcucha wielkich chmur rosnących zwolna; zbliżały się niedostrzegalnym ruchem, jakby nie chcąc zamącić gorejącej ciszy ziemi i nieba. Nawprost domu nie było na wodzie nic poza nieruchomym szkunerem. Samotny pień ukazał się z poza zakrętu i płynął zwolna prostem korytem Pantai — martwe, wędrowne drzewo sunące ku swemu grobowi, ku morzu, między dwoma rzędami drzew żywych i nieruchomych.
Almayer siedział z twarzą w dłoniach, patrząc nienawistnie na wszystko: na błotnistą rzekę, na spłowiały błękit nieba, na czarny pień odbywający swą pierwszą i ostatnią podróż, na zielone morze liści — to morze co gorzało i lśniło, falując nad jednostajnym, nieprzeniknionym mrokiem lasów — radosne morze żywej zieloności, posypanej roziskrzonym pyłem ukośnych promieni. Nienawidził tego wszystkiego; żałował każdego dnia, każdej minuty życia spędzonej w Sambirze — żałował gorzko, pełen gniewu, pełen zaciekłego, bezgranicznego żalu, jak skąpiec, który musi ustąpić bliskiemu krewnemu część swego skarbu. A jednak wszystko to było dlań bardzo cenne. Były to zadatki wspaniałej przyszłości.
Odepchnął stół niecierpliwie, wstał, uczynił kilka kroków bez celu a potem stanął u balustrady i spojrzał znów na rzekę — na tę rzekę, która byłaby mu dała majątek, gdyby nie... gdyby...
— Co to za wstrętny łotr! — powiedział.
Był sam, ale mówił głośno, jakby pod wpływem jakiejś pochłaniającej myśli.
— Co za łotr! — mruknął znowu.
Rzeka była teraz ciemna; leżał na niej szkuner, czarny, samotny, o wdzięcznej sylwetce i dwóch cienkich masztach, które strzelały ukośnie w górę dwiema delikatnemi linjami. Wieczorny cień wspinał się na drzewa z gałęzi na gałąź, aż wreszcie długie promienie słońca biegnącego od zachodniego horyzontu śmignęły lekko nad najwyższemi gałęźmi, a potem wzniosły się między spiętrzone chmury, które rozpaliły się ostatnim rumieńcem i sposępniały. Nagle światło znikło, jakby zagubione w pustym ogromie błękitu. Słońce zaszło; lasy zmieniły się w prostą ścianę bezkształtnej czerni. Nad niemi, na skraju zapóźnionych chmur, pojedyńcza gwiazda migotała od czasu do czasu, przesłaniana szybkim lotem wysokich, niewidzialnych oparów.
Almayer usiłował zwalczyć dręczący go niepokój. Za jego plecami kręcił się Ali, nakrywając do kolacji, i Almayer wsłuchiwał się z dziwną uwagą w odgłosy jego krzątaniny — krótki, suchy stuk talerza postawionego na stole, dźwięk szkła, metaliczny brzęk noża i widelca. Malaj odszedł. Teraz znów wraca. Zaraz się odezwie; i Almayer, mimo ważności pochłaniających go myśli, czekał na spodziewane słowa. Usłyszał je wymówione po angielsku mozolnie i wyraźnie:
— Kolacja podana!
— Dobrze — rzekł krótko Almayer. Nie poruszył się. Siedział wciąż w zadumie tyłem do stołu, na którym Ali postawił zapaloną lampę. Rozmyślał, gdzie może być teraz Lingard? Prawdopodobnie na statku Abdulli, w połowie drogi rzeką ku morzu. Wróci pewno za jakie trzy dni — może i prędzej. A wtedy? Wtedy trzeba będzie wyprowadzić szkuner na morze, gdy zaś statek odpłynie, obaj — on i Lingard — pozostaną tu sam na sam z nieustanną myślą o tamtym człowieku znajdującym się tak blisko. Co za dziki pomysł by go tam nazawsze uwięzić. Nazawsze! Cóż to znaczy — zawsze? Może rok, może dziesięć lat. Niesłychane! Trzymać go tam przez dziesięć lat — a może i dwadzieścia! Willems mógł żyć więcej niż dwadzieścia lat. A przez ten czas trzeba będzie nad nim czuwać, żywić go, pilnować. Tylko Lingardowi mogło coś podobnego przyjść na myśl. Dwadzieścia lat! Dajmy na to mniej; w niespełna dziesięć lat zdobędą majątek i wyjadą z Sambiru; udadzą się najpierw do Batawji — tak, do Batawji — a potem do Europy. Oczywiście do Anglji. Lingard będzie chciał jechać do Anglji. A czy zostawią tutaj tego człowieka? I jak on będzie za dziesięć lat wyglądał? Pewnie bardzo staro. A niech go licho weźmie. Nina skończy wtedy piętnaście lat. Będzie bogata i bardzo ładna, a on sam nie będzie jeszcze taki stary...
Almayer uśmiechnął się, patrząc w noc.
... Tak, będzie bogata. A jakże! Naturalnie! Kapitan Lingard jest człowiekiem zaradnym i nawet jeszcze teraz ma mnóstwo pieniędzy. Już są bogaci, ale to zamało. Stanowczo zamało. Pieniądz przyciąga pieniądz. Ten interes ze złotem jest dobry. Pyszny! Kapitan Lingard to człowiek wybitny. Powiedział że złoto tam jest — i jest napewno, Lingard wie co mówi. Ale pomysły to ma dziwaczne. Naprzykład z tym Willemsem. I poco go trzymać przy życiu? Poco?
— A, łotr — mruknął Almayer znowu.
— Makan, tuan! — wykrzyknął nagle Ali bardzo głośno i nagląco.
Almayer podszedł do stołu, usiadł; skłopotana jego twarz znalazła się w kręgu światła rzuconym przez lampę. Nabrał machinalnie z półmiska i zaczął jeść wielkiemi kęsami.
... Lingard, to bez kwestji człowiek, którego należy się trzymać! Nieustraszony, silny, gotów na wszystko. Jak prędko powziął nowe plany na przyszłość, gdy zdrada Willemsa zniszczyła ich stanowisko w Sambirze! A nawet i teraz ich położenie nie jest jeszcze takie złe. Jaki nadzwyczajny posłuch ma Lingard u tych wszystkich Arabów, Malajów i tak dalej. Niema co, wygodnie nazywać ojcem takiego człowieka. Wcale, wcale wygodnie! Ile też on ma właściwie pieniędzy? Ludzie opowiadają... naturalnie że to przesada, ale gdyby miał tylko połowę tego co mówią...
Wypił, odchyliwszy wtył głowę, i zabrał się znów do jedzenia.
... Gdyby ten Willems był umiał wyzyskać swoje atuty, gdyby był się trzymał starego, znajdowałby się teraz na miejscu Almayera, byłby żonaty z przybraną córką Lingarda i miałby przed sobą wspaniałą przyszłość...
— Ten łajdak — warknął Almayer między dwoma kęsami.
Ali stał sztywno, wyprostowany, z twarzą obojętną, ze wzrokiem utkwionym w noc, co się cisnęła naokoło małego kręgu światła jaśniejącego na stole, na szklance, na butelce i na głowie Almayera, który pochylał się nad talerzem, poruszając szczękami.
... Wspaniały człowiek, ten Lingard — ale nigdy nie wiadomo co mu przyjdzie do głowy. Wszyscy wiedzą, że zastrzelił kiedyś białego człowieka za przewinienie daleko mniejsze niż to co zrobił Willems. Mniejsze?... Ależ za nic poprostu! Nie był to nawet osobisty zatarg Lingarda. Chodziło o jakiegoś Malaja wracającego z pielgrzymki z żoną i dziećmi. Temu Malajowi porwano kogoś, czy obrabowano go, czy coś w tym rodzaju. Głupia historja, stara jak świat. A teraz Lingard wybrał się do Willemsa — i nic. Wrócił, mówiąc Bóg wie co o swoim więźniu, ale jedno z drugiem niewiele opowiedział. Co mu ten Willems nagadał? Co zaszło między nimi? Stary widać ma coś na myśli, kiedy nic temu łotrowi nie zrobił. A Joanna! Jak nic starego omota. Napewno. I wtedy Lingard może Willemsowi przebaczy. Nie, to niemożliwe! Ale wyrzuci na nich moc pieniędzy. Stary zawzięty jest w nienawiści lecz wierny w przywiązaniu. Zna tę bestję Willemsa od dziecka. Upłynie jakiś rok i pogodzą się. Wszystko jest możliwe: czemu Lingard nie rzucił się odrazu na Willemsa i nie zabił kanalji? Byłoby to podobniejsze do Lingarda...
Almayer położył nagle łyżkę, odepchnął talerz i rozparł się w krześle.
... Niebezpieczna historja. Stanowczo niebezpieczna. Almayer ani myśli dzielić się z kimkolwiek pieniędzmi Lingarda. Pieniądze Lingarda są poniekąd pieniędzmi Niny. Gdyby Willemsowi udało się wrócić do przyjaznych stosunków z Lingardem, byłoby to groźne dla Almayera. Taki łajdak pozbawiony sumienia! Wysadziłby go ze stanowiska. Kłamałby, oczerniałby go. Wszystko byłoby stracone. Stracone! Biedna Nina. Coby się z nią stało? Biedne dziecko. Przez wzgląd na nią trzeba tego Willemsa usunąć. Koniecznie. Ale jak? Lingard wymaga posłuszeństwa. Niepodobna zabić Willemsa. Nużby się Lingard rozgniewał? To nie do wiary, ale tak jest. Nużby...
Fala gorąca przebiegła po Almayerze, pokryła mu twarz rumieńcem i oblała go potem. Wiercił się na krześle, splatając ręce pod stołem. Co za straszna perspektywa! Wydało mu się że widzi jak Lingard i Willems odchodzą pogodzeni, trzymając się pod rękę, i zostawiają go w tej zatraconej dziurze — w tym Sambirze — w tem podłem bagnie! Na nic wszystkie jego ofiary — poświęcenie swej niezależności, swych najlepszych lat, na nic jego uległość wobec wybryków i kaprysów Lingarda! To straszne! Pomyślał o córeczce — o swojej córeczce! — i przygniotła go okropność tych przewidywań. Ogarnięty nagłem, głębokiem wzruszeniem ujrzał to młode życie zwichnięte w zaraniu i zrobiło mu się słabo. Życie ukochanej jego córeczki! Przechylił się wtył na krześle i ukrył twarz w dłoniach.
Ali spojrzał na niego i rzekł obojętnie:
— Pan skończyć?
Almayer zagubił się w ogromie współczucia dla siebie i dla swej córki, która może nie będzie najbogatszą kobietą świata, wbrew obietnicom Lingarda. Nie zrozumiał pytania Alego i mruknął żałośnie przez palce:
— Co ty mówisz? Co takiego? Co skończyć?
— Sprzątnąć ze stołu — wyjaśnił Ali.
— Sprzątnąć! — wybuchnął Almayer z niezrozumiałem rozjątrzeniem. — Idź do djabła razem z twojem sprzątaniem. Bałwan! Gaduła! Chelakka! Precz!
Pochylił się naprzód, patrząc ze złością na zaufanego sługę, poczem zasiadł się znów głęboko, a ręce jego zwisły z obu stron krzesła. Siedział bez ruchu pogrążony w tak wielkiem skupieniu, taki pochłonięty myślami, że wszelki wyraz znikł z jego twarzy jakby wpatrzonej w próżnię.
Ali sprzątał ze stołu. Położył niedbale szklankę na zatłuszczonym półmisku, rzucił nań łyżkę i widelec, a potem wsunął talerz między resztki jedzenia. Wziął półmisek, wetknął butelkę pod pachę i odszedł.
— Hamak! — krzyknął za nim Almayer.
— Ada! Zaraz wrócę — odpowiedział Ali ode drzwi obrażonym tonem, oglądając się przez ramię... Przecież nie mógł jednocześnie wieszać hamaka i sprzątać ze stołu. Ya wa! Każdy biały jest taki sam. Oni chcą żeby wszystko robić naraz. Jak dzieci...
Niewyraźny pomruk jego zrzędzenia oddalił się i zamarł razem z cichemi krokami bosych nóg w ciemnym korytarzu.
Przez jakiś czas Almayer siedział bez ruchu. Myśli jego pracowały nad ważnem postanowieniem, i zdawało mu się że wśród głuchej ciszy domu rozlegają się odgłosy tej pracy, jakby dokonywał jej zapomocą młotka. Gdzieś nisko w piersi czuł uderzenia, słabe, głębokie, niepokojące, a jednocześnie zdawał sobie sprawę z głuchego stukotu w uszach, urywanego i szybkiego. Niekiedy powstrzymywał bezwiednie oddech zbyt długo, a potem dla ulżenia sobie oddychał głębiej, wypuszczając powietrze z tępym świstem przez ściągnięte wargi. Lampa rzucała fragment oświetlonego kręgu na podłogę, gdzie wystawały z pod stołu wyciągnięte stopy Almayera, sztywne, sterczące jak nogi trupa; kamienna jego twarz o nieruchomych oczach byłaby też wyglądała jak martwa, gdyby nie jej wyraz świadomy choć oderwany — wyraz twardy, tępy, zastygły kogoś, kto wprawdzie nie umarł, ale jest przytłoczony próchnem i zgnilizną egoistycznych myśli, podłego lęku, samolubnych pragnień.
— Ja to zrobię!
Almayer nie zdawał sobie sprawy że mówi głośno, póki nie usłyszał dźwięku własnych słów. Przestraszyło go to. Podniósł się. Stał nieruchomo z ręką wspartą o brzeg stołu, z wysuniętą nogą, z rozchylonemi wargami, i rozmyślał że nie jest bezpiecznie wywodzić w pole Lingarda. Ale trzeba ryzykować. Innej drogi nie widzi. I trzeba powiedzieć Joannie. Ona ma trochę rozsądku. Gdybyż byli już o tysiąc mil! O sto tysięcy mil. Tak. A jeśli się nie uda? Jeśli ona Lingardowi wszystko wypaple? Wygląda na głupią. Ale nie; chyba uciekną. A jeśli uciekną, to czy mu Lingard uwierzy? Uwierzy. Almayer nigdy przed nim nie kłamał. Chociaż niewiadomo... Może i nie uwierzy... „Muszę to zrobić. Muszę!“ przekonywał siebie głośno.
Przez długi czas stał nieruchomo, zapatrzony w próżnię, jakby śledził prawie niedostrzegalne drganie czułej wagi, która uspokajała się zwolna.
Na lewo od niego, w bielonej ścianie domu stanowiącej tył werandy, były zamknięte drzwi. Wymalowane na nich czarne litery głosiły że tutaj znajduje się biuro Lingarda i Sp. Sam Lingard umeblował to biuro, zbudowawszy dom dla przybranej córki i jej męża, a umeblował je z niezmierną rozrzutnością. Było tam biurko, obracające się krzesło, półki, ogniotrwała kasa; wszystko to miało dogodzić słabostkom Almayera, który uważał że takie sprzęty są niezbędne dla powodzenia w handlu. Lingard śmiał się z Almayera, ale zadał sobie niezmierny trud aby sprowadzić te rzeczy. Przyjemnie mu było uszczęśliwić swego protegowanego, swego zięcia. Była to dla Sambiru wielka sensacja przed jakiemi pięciu laty. Podczas wyładowywania tych sprzętów dosłownie cała osada rozstasowała się na brzegu rzeki naprzeciw domu Radży Lauta, aby patrzeć, aby zdumiewać się, aby podziwiać... Jaki wielki stół, a ileż na nim skrzynek, i z wierzchu, i pod spodem... Co biały człowiek zrobi z takim stołem? Patrzcie, patrzcie, o bracia! Oto wielka zielona kwadratowa skrzynia ze złotą blachą na wierzchu, skrzynia taka ciężka, że dwudziestu ludzi nie może jej wywlec na brzeg. Chodźmy, bracia, pomóżmy ciągnąć za liny, może zobaczymy co tam jest w środku. Napewno skarb. Złoto jest ciężkie i trudne do udźwignięcia, o bracia! Chodźmy, dostaniemy nagrodę od srogiego Króla Morza, który tam oto stoi z czerwoną twarzą i krzyczy. Patrzcie! Tamten człowiek wynosi z łodzi stos ksiąg! Ileż ich jest! Do czego one służą?... Stary jurumudi, który zjeździł wiele mórz i przysłuchiwał się świętym mężom w odległych krajach, wyjaśnił małej grupce naiwnych obywateli Sambiru że w tych księgach są czary — czary które prowadzą po morzu okręty białych ludzi, które im dają złą ich mądrość i siłę — i wielkość, i nieprzezwyciężoną potęgę za życia, a po śmierci — Allahowi niech będą dzięki! — czynią z nich ofiary szatana i niewolników piekła.
Duma wezbrała w Almayerze, gdy ujrzał umeblowane biuro. Ten gryzipiórek o pustym mózgu wyobraził sobie, uniesiony radością, że dzięki owym meblom stał się szefem poważnego przedsiębiorstwa. Sprzedał się Lingardowi za te rzeczy — ożeniwszy się z adoptowaną przez niego malajską dziewczyną — i dostał w nagrodę meble oraz wielkie bogactwa, które będą niezawodnym skutkiem starannego prowadzenia ksiąg.
Przekonał się wkrótce że handel w Sambirze polegał na czemś zupełnie innem. Niepodobna było kierować Patalolem, trzymać w ryzach nieposkromionego starego Sahamina, lub powściągać młodzieńcze wybryki dzikiego Bahassoena zapomocą pióra, papieru i atramentu. Almayer nie znalazł skutecznej magji na pustych kartkach ksiąg handlowych i stopniowo zatracił dawny punkt widzenia w trzeźwiejszej ocenie sytuacji. Pokój przeznaczony na biuro uległ zaniedbaniu, niby świątynia zwietrzałych przesądów. Z początku, kiedy Almayerowa ulegała napadom pierwotnej swej dzikości, mąż jej chronił się tam niekiedy, ale gdy dziecko ich zaczęło mówić i poznawać ojca, stał się śmielszy, bo znalazł odwagę i pociechę w ślepej, namiętnej miłości do córeczki; otoczył nieprzeniknionym płaszczem egoizmu siebie i to maleństwo, którego życie było także jego życiem.
Gdy na rozkaz Lingarda Almayer przyjął do domu Joannę, umieścił składane łóżko w biurze — jedynym pokoju jaki był wolny. Wielkie biurko zostało odsunięte pod ścianę i Joanna wprowadziła się ze swym nędznym kuferkiem i z dzieckiem; rozgościła się w senny, opieszały sposób sobie właściwy, objęła w posiadanie kurz, brud, niechlujstwo, wśród których zdawała się czuć jak u siebie; wiodła życie nudne i posępne, przechodząc od gorzkich wyrzutów sumienia do trwożnej nadziei — otoczona rozpaczliwym nieładem, ruiną tych wszystkich symbolów cywilizowanego handlu. Skrawki białej tkaniny, gałganki żółte, różowe, niebieskie, gałganki wiotkie, jaskrawe i brudne walały się na podłodze, na biurku, wśród ciemnych okładek ksiąg, poplamionych, powalanych lecz prężących sztywno grzbiety — może dzięki swemu europejskiemu pochodzeniu. Największa półka z książkami była częściowo zasłonięta przez spódnicę zaczepioną paskiem o grzbiet cienkiej księgi, którą trochę wysunięto z szeregu, aby utworzyła zaimprowizowany kołek. Składane łóżko płócienne, umieszczone prawie na środku pokoju, nie stało równolegle do żadnej ze ścian — stało byle jak, jakby je zmęczeni tragarze zostawili tam przypadkiem, niosąc je gdzieś daleko.
Na rozrzuconych kołdrach, piętrzących się w nieładzie u brzegu łóżka, siedziała Joanna prawie cały dzień, trzymając gołe nogi na poduszkach, które jakoś zawsze poniewierały się po ziemi. Czasem dręczyły ją mgliste myśli o nieobecnym mężu, ale przeważnie myślała żałośnie o niczem, patrząc omdlewającym wzrokiem na małego synka — na chorowitego Ludwika Willemsa o dużej głowie i nalanej twarzy — który toczył po podłodze szklany kałamarz z zaschniętym atramentem i dreptał za nim ze śmieszną powagą, nawskroś pochłonięty swojem zajęciem, jak zwykle małe dzieci. Przez uchyloną okiennicę promień słońca, bezlitosny, surowy, wpadł do pokoju i uderzył wczesnym rankiem o kasę w odległym kącie; podróżując wraz ze słońcem, o południu przeciął nawpół wielkie biurko klinem zwartego blasku — gorącego blasku, w którym unosił się rój much, pląsając nad brudnym talerzem, zapomnianym od wielu dni wśród żółtych papierów. Ku wieczorowi cyniczny ów promień uczepił się podartej spódnicy i zatrzymał się na niej, ciesząc się złośliwie nędzą, którą cały dzień pokazywał; potem ociągał się długo na rogu zakurzonej półki z książkami i oświetlał ją rozjarzonym, drwiącym, czerwonym blaskiem, aż bliskie zachodu słońce porwało go niespodzianie — sprzątnęło z drogi nadciągającej nocy. I wkroczyła do pokoju noc nagła, nieprzenikniona, zalewając wszystko powodzią ciemności; noc chłodna i miłosierna; ślepa noc, która nic nie widziała, lecz słyszała kapryśne popłakiwanie dziecka, skrzyp łóżka, głębokie westchnienia Joanny — przewracającej się bezsennie z boku na bok, przejętej nieokreślonem poczuciem swej winy, pogrążonej w myślach o tym mężczyźnie władczym, jasnowłosym i silnym, może twardym, ale jednak jej mężu; jej zdolnym i pięknym mężu, z którym obeszła się tak okrutnie za radą złych ludzi — swych krewnych — oraz własnej matki, biednej, kochanej, wprowadzonej w błąd.
Dla Almayera obecność Joanny była ciągłem udręczeniem — niewidocznem lecz niewypowiedzianie dokuczliwem — i ciągłą, choć zwykle niemą przestrogą o grożącem niebezpieczeństwie. Almayer znał idjotycznie miękkie serce Lingarda, i wszystkich, którym stary żeglarz okazywał najlżejsze zainteresowanie, uważał temsamem za swoich wrogów. Bardzo był skłonny do uczuć tego rodzaju i w poufnych z sobą rozmowach pochwalał siebie często za czujność i zrozumienie sytuacji. W podobny sposób i z tych samych pobudek nienawidził wielu osób różnemi czasami. Ale do nikogo nie czuł takiej nienawiści, nikogo tak się nie lękał, jak nienawidził i lękał się Willemsa. Nawet po zdradzie Willemsa, która jak gdyby usunęła go poza obręb ludzkiego współczucia, Almayer nie dowierzał położeniu; jęczał w duchu za każdym razem gdy zobaczył Joannę.
We dnie widywał ją bardzo rzadko. Ale podczas krótkiego opalowego zmierzchu, albo w lazurowym półmroku gwiaździstych wieczorów, dostrzegał często przed zaśnięciem smukłą, wysoką kobietę, za którą podarty ogon białej sukni wlókł się tam i z powrotem po zaschłem błocie wybrzeża. Parę razy, kiedy Almayer siedział późno w noc na werandzie, z nogami założonemi na sosnowy stół obok lampy — czytając przywieziony przez Lingarda numer North China Herald z przed siedmiu miesięcy — usłyszał skrzyp schodów, i wyjrzawszy z za gazety, dostrzegł szczupłą, wychudzoną postać, która wyłaniała się stopień za stopniem a potem szła z trudem przez werandę, dźwigając wielkie, tłuste dziecko; głowa chłopczyka, leżąca na kościstem ramieniu Joanny, wydawała się niemal tak duża jak głowa matki.
Joanna napadała kilkakrotnie na Almayera z płaczliwym krzykiem lub obłędnemi zaklęciami, dopytując się o męża, chcąc wiedzieć gdzie jest, kiedy wróci; a każdy taki wybuch kończył się na tem, że robiła sobie rozpaczliwe, bezładne wyrzuty o coś, czego Almayer ani w ząb nie mógł zrozumieć. Parę razy zasypała przekleństwami swego gospodarza, twierdząc, że nieobecność męża jest sprawką jego, Almayera. Te sceny wybuchające znienacka kończyły się nagłą ucieczką Joanny wśród szlochów oraz trzaśnięciem drzwi; wzniecały w domu niespodziane, gwałtowne, przelotne zamieszanie, niby zagadkowa trąba powietrzna, która bez żadnej widocznej przyczyny wznosi się, pędzi i znika wśród martwej płaszczyzny jałowych i nędznych równin spalonych przez słońce.
Ale owego wieczoru dom był cichy, śmiertelnie cichy, gdy Almayer przystanął, jakby śledząc uważnie czułe szalki, na których ważył wszystkie swoje szanse: inteligencję Joanny, łatwowierność Lingarda, zuchwałą odwagę Willemsa, jego pragnienie ucieczki i gotowość do chwycenia w lot niespodzianej okazji. Rozważał niespokojnie i bacznie z jednej strony swoje trwogi i swoje pragnienia, z drugiej — groźne ryzyko kłótni z Lingardem... Tak. Lingard wpadnie w gniew. Będzie prawdopodobnie przypuszczał że Almayer przyłożył rękę do ucieczki Willemsa, lecz napewno nie pokłóci się z Almayerem o tych ludzi, kiedy już raz się wyniosą, kiedy pójdą do djabła w swą drogę. A przytem Almayer trzymał w ręku Lingarda przez Ninę. To dobrze. Willems więźniem! Co za przykrość! Jak gdyby można go tam było zatrzymać. Ucieknie napewno pierwszego lepszego dnia. Oczywiście. Takie położenie przeciągać się nie może. To jasne dla każdego. Dziwactwa Lingarda przechodzą wszelkie granice. Można zabić człowieka, ale nie trzeba go torturować. To prawie zbrodnia. Wynikają stąd troski i przykrości... Przez chwilę Almayer uniósł się gniewem na Lingarda. Miał do niego żal za swoją udrękę, za udrękę niepewności i trwogi; za zmuszenie jego, Almayera, trzeźwego, niewinnego człowieka, do takich przykrych wysiłków ducha — do poszukiwania jakiegoś wyjścia z idjotycznych sytuacyj stwarzanych przez Lingarda, przez bezsensowną czułostkowość jego niedopuszczalnych wybryków.
— A gdyby Willems umarł, wszystko byłoby w porządku — rzekł Almayer jakby do werandy.
Poruszył się zlekka, drapiąc nos w zamyśleniu i na chwilę puścił wodze fantazji; wyobraził sobie że siedzi skulony w wielkiej łodzi, znajdującej się — dajmy na to — o pięćdziesiąt jardów od przystani Willemsa. Na dnie łodzi leży strzelba. Nabita strzelba. Jeden z wioślarzy nawołuje a Willems odpowiada, ukryty w krzakach. Łotr jest podejrzliwy. Naturalnie. Potem wioślarz zaczyna machać kartką papieru, nagląc Willemsa aby zbliżył się do przystani i odebrał ważne polecenie. „Od Radży Lauta!“ krzyczy Malaj w łodzi dobijającej do brzegu, i to Willemsa przyciąga. Chyba przyciągnie go? Oczywiście! Teraz Almayer widzi siebie: oto wyskakuje z łódki w odpowiedniej chwili, bierze na cel, pociąga za kurek — a Willems pada twarzą w wodę — ta świnia!
Wydało się Almayerowi że słyszy odgłos strzału. Dreszcz przebiegł go od stóp do głów... Jakie to proste!... Na nieszczęście... Lingard... Westchnął, potrząsnął głową. Szkoda. Niepodobieństwo. Ale niepodobna również Willemsa tam zostawić. Gdyby Arabowie znów go opanowali — naprzykład dla poprowadzenia wyprawy w górę rzeki! Bóg raczy wiedzieć jakieby zło z tego wynikło...
Szale stanęły nieruchomo, przeważając na stronę natychmiastowego czynu. Almayer podszedł bardzo blisko do drzwi biura, zastukał głośno i odwrócił głowę, jakby się przeląkł na chwilę tego co zrobił. Poczekawszy trochę, przyłożył ucho do drzwi i słuchał. Cisza. Przybrał miły wyraz twarzy, nasłuchując wciąż i pomyślał: „Słyszę ją. Chyba płacze. Zdaje się że zgłupiała do reszty, płacze dzień i noc, odkąd zacząłem ją przygotowywać do wiadomości o śmierci męża — jak mi Lingard przykazał. Ciekawym co ona myśli. To zupełnie patrzy na ojca, żeby kazać mi wymyślać Bóg wie poco te wszystkie historje. Z dobroci. Ładna mi dobroć! Cóż u djabła!... Przecież ta kobieta nie jest głucha.“
Zastukał znowu i rzekł przyjaźnie, uśmiechając się z życzliwością do zamkniętych drzwi:
— To ja, proszę pani. Chciałbym z panią pomówić. Mam... mam... ważne wiadomości.
— Co takiego?
— Wiadomości — powtórzył wyraźnie Almayer. — Wiadomości o pani mężu. O mężu pani! Niech go cholera — dodał pod nosem.
Usłyszał szybkie kroki, potknięcie się. Jakieś meble upadły. Wzburzony głos Joanny zawołał:
— Wiadomości? Jakie? Jakie? Zaraz idę.
— Nie, nie — odkrzyknął Almayer. Niech pani coś włoży na siebie i wpuści mię do pokoju. To... to bardzo poufne. Ma tam pani świecę, co?
Obijała się naoślep wśród mebli. Przewróciła lichtarz. Almayer słyszał jak pocierała napróżno zapałki. Pudełko wypadło jej z rąk. Rzuciła się na kolana, szukając poomacku na podłodze i jęcząc wśród obłędnej rozpaczy.
— Boże mój! Wiadomości! Tak... tak... Ach gdzież... gdzież jest... ta świeca. O mój Boże!... nie mogę znaleźć... Niechże pan nie odchodzi, na miłość boską...
— Ani myślę odchodzić — rzekł niecierpliwie Almayer przez dziurkę od klucza; — ale niech się pani śpieszy. To poufna rzecz... to bardzo pilne.
Uderzał zlekka nogą o ziemię i czekał, trzymając rękę na klamce. Myślał z niepokojem: „Ta baba jest skończoną idjotką. Dlaczegobym miał odejść? Ona straci głowę do reszty. Niema mowy aby zrozumiała o co mi chodzi. Za głupia“.
Krzątała się teraz śpiesznie, milcząc. Czekał. W pokoju nastała chwila zupełnej ciszy; wreszcie Joanna przemówiła wyczerpanym głosem, a słowa jej wynikały jakby z zamierającego westchnienia, lekkiego i głębokiego — zdawało się że je szepcze kobieta zapadająca w ciężkie omdlenie:
— Proszę wejść.
Otworzył drzwi. Ali, który wchodził z korytarza na werandę, przyciskając do piersi stos poduszek i kołder sięgający mu po brodę, zobaczył na progu biura swego pana, nim drzwi się za nim zamknęły. Taki był zdziwiony, że upuścił wszystko i stanął, wpatrując się długo w te drzwi. Słyszał tam w środku głos pana. Pan rozmawiał z tą kobietą — kobietą z plemienia Sirani! Kto ona jest? Nigdy właściwie o tem nie myślał. Przez chwilę pogrążył się w mglistych dociekaniach. To kobieta z plemienia Sirani — i brzydka. Skrzywił się pogardliwie, podniósł pościel i zabrał się do roboty; zaczął przywiązywać hamak do dwóch słupów werandy... Wszystko to nic go nie obchodzi. Ona jest brzydka, i przywiózł ją tutaj Radża Laut, i jego pan rozmawia z nią po nocy. Bardzo pięknie. On, Ali, ma swoją robotę. Trzeba zawiesić hamak — obejść posiadłość i przypilnować aby stróże nocni nie spali — rzucić okiem na cumy łódek, na kłódkę od wielkiego składu — potem iść spać. Przebiegł go przyjemny dreszcz. Oparł się oburącz o hamak pana i zdrzemnął się lekko.
Kobiecy krzyk nagły, świdrujący wybuchnął naraz w najwyższych tonach i urwał się, urwał tak raptownie, że to wyglądało na nagłą śmierć; Ali uskoczył w bok od hamaku, a cisza, która zapadła, wydała mu się równie przerażająca jak ten okropny krzyk. Skamieniał ze zdumienia. Almayer wyszedł z biura, zostawiając drzwi uchylone, otarł się prawie o Alego, nie zwróciwszy nań uwagi i podszedł wprost do naczynia z wodą wiszącego na gwoździu w przewiewnem miejscu. Zdjął je i wrócił, przeszedłszy tuż obok osłupiałego Malaja. Sunął wielkiemi krokami, ale mimo pośpiechu przystanął u drzwi, i odchyliwszy głowę, wlał sobie do gardła cienki strumień wody. A podczas gdy szedł po wodę, i wracał, i przystanął aby się napić, przez cały ten czas dochodził bez przerwy z ciemnego biura płacz słaby, uporczywy, płacz zaspanego, przestraszonego dziecka. Napiwszy się wody, Almayer wszedł do pokoju, zamykając starannie drzwi.
Ali stał jak wryty. To krzyknęła kobieta z plemienia Sirani! Poczuł gwałtowną ciekawość, bardzo niezwykłą wobec wrodzonej jego obojętności. Nie mógł oderwać wzroku ode drzwi. Czy ona leży tam martwa? Jakie to interesujące i dziwne! Stał z otwartemi ustami, póki nie usłyszał znów skrzypu klamki. To pan. Zawrócił wmig na pięcie i udał że wpatruje się w noc. Usłyszał kroki Almayera za swemi plecami. Rozległ się szmer przesuwanych krzeseł. Pan usiadł.
— Ali — rzekł Almayer.
Twarz jego była chmurna i zamyślona. Spojrzał na zaufanego sługę, który podszedł do stołu. Wyciągnął zegarek; idzie. Ilekroć Lingard był w Sambirze, zegarek Almayera szedł zawsze. Almayer nastawiał go według zegara w kajucie i mówił sobie za każdym razem, że w przyszłości musi dopilnować aby zegarek szedł. I za każdym razem, kiedy Lingard odpłynął, zegarek zatrzymywał się, nie nakręcony, i Almayer mierzył swoje znużenie wschodami i zachodami słońca, w apatycznej obojętności na godziny — na marne godziny, które nie miały znaczenia w życiu Sambiru, w nużącym zastoju pustych dni; w tym Sambirze, gdzie nic Almayera nie obchodziło poza gatunkiem kauczuku i rozmiarami rattanów; gdzie nie wyczekiwał nawet drobnych rozrywek; gdzie nie miał przed sobą ani pociechy, ani czegoś ciekawego lub pożądanego; gdzie nie spodziewał się żadnej goryczy — prócz powolności mijających dni — i żadnych miłych wrażeń poza nadzieją, daleką, wspaniałą nadzieją, — nużącą, bolesną i cenną — że się stąd wydostanie.
Spojrzał na zegarek. Pół do ósmej. Ali czekał obojętnie.
— Idź do osady — rzekł Almayer — i powiedz Mahmatowi Bandżerowi, że chcę z nim pomówić dziś wieczór.
Ali odszedł, mrucząc pod nosem. Nie podobało mu się to zlecenie. Bandżer i jego dwaj bracia byli włóczęgami z Bajow. Pojawili się niedawno w Sambirze; pozwolono im zająć opuszczony, walący się szałas na trzech palach, który należał do Lingarda i Sp. i stał tuż za ogrodzeniem otaczającem posiadłość. Ali potępiał łaskawość okazaną obcym włóczęgom. Wszelkiego rodzaju domostwa były wówczas cenne, a jeśli pan nie potrzebował tej starej rozwalonej budki, mógł ją dać Alemu, swemu słudze, zamiast obdarowywać złych ludzi. Każdy wiedział że to źli ludzie. Wiedziano ogólnie iż ukradli łódź Hinopariego, który był bardzo stary, i słaby, i nie miał synów; a przytem tak nastraszyli biednego staruszka zuchwałem, dzikiem obejściem, że pary z ust nie puścił. Ale wszyscy o tem wiedzieli. Był to jeden z tolerowanych sambirskich skandali, potępionych i przyjętych do wiadomości; był to objaw nikczemnej zgody na czyjąś zręczną podłość, objaw tego milczącego, tchórzliwego pobłażania dla siły, które istnieje, haniebne i nieuleczalne, na dnie wszystkich serc, we wszystkich społeczeństwach, we wszystkich ludzkich skupiskach; w bardziej rozległych i cnotliwych miejscowościach niż Sambir, a także i w Sambirze, gdzie — jak na każdem innem miejscu — jednemu człowiekowi wolno ukraść bezkarnie łódź, a drugi nie ma prawa wziąć wiosła.
Almayer siedział rozparty na krześle i rozmyślał. Im dłużej medytował, tem głębiej był przekonany że Bandżer i jego bracia są właśnie ludźmi jakich mu trzeba. Byli to morscy Cyganie i mogli zniknąć, nie zwracając niczyjej uwagi; a gdyby wrócili, nikomuby się nie śniło — a najmniej ze wszystkich Lingardowi — zasięgać u nich języka. Przytem nie byli niczem związani z tem co się działo w Sambirze — nie należeli do żadnego stronnictwa — nie będą sobie zdawać sprawy z niczego.
Zawołał głośno: „Proszę pani!“
Joanna ukazała się szybko, zaskoczyła go niemal, rzekłbyś wyłoniła się z podłogi po drugiej stronie stołu. Przedzielała ich lampa; Almayer odsunął ją na bok i spojrzał, siedząc na Willemsową. Płakała. Płakała spokojnie, cicho, nieustannym potokiem łez, które nie sączyły się kroplami, ale jakby płynęły z pod powiek jasną strugą, zalewając równocześnie całą twarz, policzki i brodę, połyskującą w świetle wilgocią. Plecy i barki Joanny wstrząsały się raz po raz od konwulsyjnych, bezgłośnych łkań, a po każdym spazmatycznym szlochu jej żałosna, niewielka głowa obwiązana czerwoną chustką drżała na długiej szyi, pod którą koścista ręka przytrzymywała włożoną pośpiesznie suknię.
— Niech pani się uspokoi — rzekł Almayer.
W odpowiedzi rozległ się niewyraźny dźwięk, który zabrzmiał jak słaby, bardzo daleki, ledwie słyszalny krzyk śmiertelnej rozpaczy. Łzy jej płynęły dalej wśród głębokiej ciszy.
— Musi pani zrozumieć, że powiedziałem pani to wszystko bo jestem jej przyjacielem — prawdziwym przyjacielem — rzekł Almayer, popatrzywszy na nią chwilę z jawnem niezadowoleniem. — Pani, jego żona, powinna zdać sobie sprawę jakie mu grozi niebezpieczeństwo. Pani wie, kapitan Lingard to straszny człowiek.
Wybełkotała, pociągając nosem wśród szlochów.
— Czy... czy pan... mówi... teraz... teraz... prawdę?
— Daję na to słowo honoru. Przysięgam na głowę dziecka — zapewniał Almayer. — Musiałem panią oszukiwać przez wzgląd na kapitana Lingarda. Ale nie mogłem już tego znieść. Niech pani sobie uprzytomni co ja ryzykuję, mówiąc to pani — gdyby się kiedy Lingard dowiedział! A poco to robię? Z czystej przyjaźni. Kochany Piotr był moim kolegą w Makassarze, przed laty, uważa pani.
— Co ja mam robić... co ja mam robić! — wykrzyknęła słabym głosem, rozglądając się na wszystkie strony, jakby nie mogła się zdecydować w którą stronę ma pobiec.
— Musi pani dopomóc mu do ucieczki, teraz, póki niema Lingarda. Mąż pani obraził Lingarda, a to nie są żarty. Lingard powiedział że go zabije. I zrobi to — rzekł Almayer z powagą.
Joanna załamała ręce.
— Ach, jaki to zły człowiek! Jaki zły, zły człowiek! — jęczała, kiwając się z boku na bok.
— Tak. Tak! on jest straszny — przytakiwał Almayer. — Nie powinna pani tracić ani chwili. No, czy mnie pani rozumie? Niech pani pomyśli o swoim mężu. O swoim biednym mężu. Jaki on będzie uszczęśliwiony! Ocali mu pani życie — dosłownie życie. Niech pani o tem pomyśli!
Przestała się kiwać i wtuliła głowę w ramiona, skrzyżowawszy ręce na piersi; patrzyła w Almayera błędnym wzrokiem, szczękając zębami, dzwoniąc zębami bardzo głośno, gwałtownie, bez przerwy, wśród głębokiej ciszy domu.
— O Matko najświętsza! — zawodziła. — O ja nieszczęśliwa! Czy on mi przebaczy? Ten biedny, ten niewinny człowiek. Czy on mi przebaczy? Ach panie, on jest taki surowy! Błagam, niech mi pan dopomoże!... Ja nie śmiem... Pan nie wie co ja mu zrobiłam. Ja nie śmiem! Ja nie mogę!... Boże, ulituj się nade mną!
Ostatnie słowa wykrzyknęła z rozpaczą. Gdyby obdzierano ją żywcem ze skóry, nie mogłaby słać do nieba skargi straszliwszej, boleśniejszej i bardziej rozdzierającej.
— Szsz! — syknął Almayer, zrywając się z krzesła. — Obudzi pani wszystkich tym krzykiem.
Szlochała dalej bezgłośnie; patrzył na nią w nieopisanem zdumieniu. Przyszło mu do głowy że może źle zrobił, zaufawszy jej i tak go to wytrąciło z równowagi, iż przez chwilę nie mógł zebrać myśli.
Wreszcie powiedział:
— Przysięgam pani — Willems jest w takiem położeniu, że powitałby z radością nawet djabła... niechże pani słucha uważnie... nawet djabła, gdyby ten djabeł czółnem do niego przyjechał. Chyba że bardzo się mylę — dodał szeptem. Potem rzekł głośno: — Jeśli pani posprzeczała się z mężem i chce się pogodzić, to zapewniam panią — przysięgam pani: teraz albo nigdy!
Miał wrażenie, iż zapał, z jakim dowodził, przekonałby każdego. Spostrzegł z zadowoleniem że Joanna jakby zaczynała rozumieć. Mówił dalej powoli:
— Niechże pani słucha. Ja nic zrobić nie mogę. Nie śmiem. Ale ot co pani powiem. Za jakie pięć minut przyjdzie tu pewien Bugis — pani rozumie po bugisku, bo pani jest z Makassaru. On ma duże czółno; zabierze panią do męża. Powie pani temu Bugisowi, żeby jechał do polanki radży. Jest ich trzech braci; będą gotowi na wszystko, jeśli pani im zapłaci... pani ma trochę pieniędzy, co?
Joanna znieruchomiała nagle — może słuchając — ale nie zdradziła niczem że rozumie; patrzyła w podłogę, jakby okropność położenia, przytłaczające poczucie własnej winy i wielkiego niebezpieczeństwa, które groziło Willemsowi, ogłuszyły jej umysł, jej serce, jej wolę, zostawiając tylko możność oddychania i trzymania się na nogach. Almayer wymyślał na nią w duchu co się zmieści, klnąc się że nigdy w życiu nie spotkał równie głupiego i niemrawego stworzenia.
— Czy pani mnie słyszy? — zapytał, podnosząc głos. — Niech pani postara się zrozumieć. Czy pani ma pieniądze? Pieniądze. Dolary. Guldeny. Pieniądze! Co pani jest?
Nie podnosząc wzroku, rzekła głosem brzmiącym słabo i niepewnie, jakby wysilała rozpaczliwie pamięć:
— Dom został sprzedany. Pan Hudig się gniewał.
Almayer chwycił ze wszystkich sił za brzeg stołu. Oparł się dzielnie niezwalczonemu wręcz porywowi aby na nią się rzucić i wytargać ją za uszy.
— Pewno został sprzedany za pieniądze — rzekł dobitnie ze sztucznym spokojem. — Czy pani je ma? Kto je ma?
Spojrzała na Almayera, podnosząc z wielkim wysiłkiem spuchnięte powieki; opuszczone kąciki ust nadawały żałosny wyraz jej twarzy, brudnej i umazanej łzami. Wyszeptała potulnie —
— Leonard wziął trochę pieniędzy. Chciał się żenić. I wuj Antonio; siedział na progu i nie chciał odejść. I Aghostina — ona jest taka biedna... a ma tyle dzieci — małych dzieci. I Luiz, mechanik. On nie powiedział nigdy słowa na mego męża. I nasza kuzynka Maria. Przyszła i krzyczała; taki miałam ból głowy, a serce bolało mię jeszcze bardziej. I kuzyn Salwator, i stary Daniel da Souza, który...
Almayer słuchał, niemy z wściekłości. Myślał: „Muszę teraz dać tej idjotce pieniędzy. Muszę! Muszę pozbyć się jej nim Lingard wróci“. Dwa razy usiłował się odezwać, aż wreszcie wybuchnął —
— Nie chcę znać tych cholernych imion! Niechże pani mówi, czy ta psiakrew hołota coś pani zostawiła? Pani! Tego chcę się dowiedzieć!
— Mam dwieście piętnaście dolarów — rzekła Joanna zalęknionym głosem.
Almayer odetchnął z ulgą. Powiedział bardzo życzliwie —
— To wystarczy. Nie jest to dużo, ale wystarczy. A teraz, kiedy ten człowiek przyjdzie, ja się usunę. Pani sama z nim pomówi. Da mu pani trochę pieniędzy; niedużo, niech pani pamięta! I obieca pani dać więcej. Potem, jak się pani już do męża dostanie, wtedy naturalnie on panią pokieruje. A niech pani nie zapomni mu powiedzieć, że kapitan Lingard jest przy ujściu rzeki, u północnego wejścia. Będzie pani pamiętać, prawda? Na północnej odnodze. Lingard — to śmierć.
Joanna wzdrygnęła się. Almayer ciągnął dalej prędko —
— Byłbym dał pani pieniędzy, gdyby pani potrzebowała. Słowo daję! Niech pani powie mężowi, że to ja panią do niego wysłałem. I żeby czasu nie tracił. A także niech mu pani powie ode mnie, że się kiedyś spotkamy. Że nie mógłbym umrzeć spokojnie, gdybym go raz jeszcze nie spotkał. Tylko raz. Ja go kocham, uważa pani. Daję tego dowód. To okropne ryzyko dla mnie, cała ta historja!
Joanna chwyciła rękę Almayera i zanim się spostrzegł, przycisnęła ją do ust.
— Pani Willems! Nie trzeba... Co też pani... — krzyknął zawstydzony Almayer, wyrywając rękę.
— Ach, pan taki jest dobry! — zawołała z nagłem uniesieniem. — Pan jest szlachetny... codzień się będę modliła... do wszystkich świętych... Będę...
— Niema za co... niema za co! — bąkał zmieszany Almayer, nie wiedząc dobrze co mówi. — Tylko niech się pani strzeże Lingarda... Bardzo mi miło że mogę... w pani ciężkiem położeniu... Proszę mi wierzyć...
Stół ich przedzielał; Joanna miała oczy spuszczone, a jej twarz w półcieniu nad lampą wyglądała jak przybrudzona rzeźba ze starej kości słoniowej, z bardzo, bardzo starej kości słoniowej, rzeźba o rysach zaostrzonych niepokojem. Almayer patrzył na Joannę z nieufnością, z nadzieją. Mówił sobie: „Jaka ona wątła! Dmuchnąłbym i jużby się przewróciła. Zdaje się że zaczyna rozumieć co ma zrobić, ale czy będzie miała dość siły to wykonać? Muszę teraz zdać się na los“!
Gdzieś w głębi dziedzińca głos Alego zabrzmiał nagle, upominając z gniewem:
— Dlaczego zamknąłeś bramę, ty ojcze wszelkiego zła! I ty masz być stróżem? Jesteś tylko dzikusem. Czy ci nie powiedziałem że wrócę? Ty...
— Odchodzę, proszę pani — wykrzyknął Almayer. — Ten człowiek już tu jest z moim służącym. Niech pani zachowa spokój. Niech pani...
Usłyszał kroki dwóch ludzi na korytarzu i nie kończąc zdania, zbiegł szybko po schodach ku rzece.
Przez następne pół godziny Almayer, który chciał zostawić Joannie dość czasu, potykał się wśród rupieci w odległych częściach obejścia, skradał się wzdłuż płotów lub wstrzymywał oddech, rozpłaszczony na plecionych z trawy ścianach różnych przybudówek — a wszystko to żeby ujść przed Alim, który go poszukiwał z gorliwością nie na miejscu. Almayer słyszał jak Ali rozmawiał z głównym stróżem — czasem bardzo blisko w ciemnościach — jak odchodził i znów wracał, dziwiąc się, a wreszcie zaczynając się niepokoić.
— Chyba nie wpadł do rzeki? Gadajże, ty ślepy stróżu! — burczał Ali ze złością do drugiego Malaja. — Kazał mi sprowadzić Mahmata, a kiedy wróciłem prędko, nie znalazłem go w domu. Jest tam ta kobieta z plemienia Sirani, więc Mahmat nic ukraść nie może, ale tak mi się coś zdaje, że pół nocy upłynie zanim pójdę spać.
Krzyknął:
— Panie! O panie! O pa...
— Czego tak wrzeszczysz? — rzekł Almayer, ukazując się tuż przy nich.
Obaj Malaje odskoczyli od siebie w zdumieniu.
— Możesz odejść. Już nie będę ciebie potrzebował — ciągnął Almayer. — Czy jest Mahmat?
— Może znudziło się już czekać temu gburowatemu dzikusowi. Ci ludzie nie wiedzą co to grzeczność. Biali nie powinni się do nich odzywać — rzekł Ali z urazą.
Almayer skierował się ku domowi, zostawiając swych Malajów pogrążonych w zdumieniu; nie mogli zrozumieć skąd pan wyłonił się tak niespodzianie. Stróż napomknął coś niejasno, że pan umie się stać niewidzialny i że często w nocy... Ali przerwał mu z wielką pogardą. Nie wszyscy biali mają tę siłę. Naprzykład Radża Laut umie się stać niewidzialny. Umie także być jednocześnie w dwóch miejscach, o czem każdemu wiadomo; każdemu prócz niego — niemrawego stróża — który wie o białych ludziach tyle co dziki wieprz. Ya wa!
I Ali powlókł się w stronę swej chaty, głośno ziewając.
Wchodząc po schodach, Almayer usłyszał trzaśnięcie drzwiami, a gdy znalazł się na werandzie, zobaczył tylko Mahmata blisko wejścia na korytarz. Mahmat wyglądał, jakby go przyłapano w chwili gdy zamierzał się wymknąć; Almayer zauważył to z zadowoleniem. Ujrzawszy białego, Mahmat zmienił zamiar i oparł się o ścianę. Był to krępy, tęgi, barczysty mężczyzna o bardzo ciemnej skórze i szerokich ustach zabarwionych jaskrawą czerwienią; gdy mówił, widać było zwarty rząd czarnych, błyszczących zębów. Oczy miał wielkie, wypukłe, marzące i niespokojne. Rzekł posępnie, rozglądając się z podełba —
— Biały tuanie, jesteś wielki i silny, a ja jestem biedak. Powiedz jaka jest twoja wola, i pozwól mi odejść w imię Boga. Już późno.
Almayer przypatrywał mu się w zamyśleniu. Jakby się tu przekonać, czy... Aha, już wie! Niedawno używał tego człowieka i dwóch jego braci jako przygodnych wioślarzy dla przewożenia zapasów, żywności i nowych siekier do obozu robotników wycinających rattany, obozu położonego nieco wyżej nad rzeką. Wyprawa taka trwała trzy dni. Almayer wiedział już jak wypróbować Mahmata. Powiedział niedbale —
— Chcę abyście wyruszyli zaraz do obozu i zawieźli surat do Kawitana. Dolara za dzień.
Mahmat niby to zaczął się tępo namyślać, ale Almayer, który znał swoich Malajów, osądził z jego wyglądu że nic go nie zmusi do pojechania. Zaczął nalegać —
— To ważna sprawa, a jeśli zajedziecie tam szybko, dam dwa dolary za ostatni dzień.
— Nie, tuanie. Nie pojedziemy — rzekł Mahmat chrapliwym szeptem.
— Dlaczego?
— Jedziemy już gdzieindziej.
— Dokąd?
— Do takiego jednego miejsca — rzekł Mahmat trochę głośniej z uporem, patrząc w ziemię.
Almayer uczuł bezgraniczną radość. Rzekł, udając rozdrażnienie —
— Mieszkacie w moim domu, jak gdyby do was należał. Może będę potrzebował go wkrótce.
Mahmat podniósł oczy na Almayera.
— Jesteśmy ludźmi morza i nie dbamy o dach nad głową, byleśmy mieli czółno, gdzie we trzech się pomieścimy i wiosło w ręku. Pokój tobie, tuanie.
Odwrócił się i odszedł prędko; Almayer usłyszał zaraz potem, jak wołał z dziedzińca na stróża aby otworzył mu bramę. Mahmat minął bramę w milczeniu, ale nim ją zaryglowano, postanowił że gdyby biały człowiek chciał kiedy wyrugować go z chaty, spali ją a także wszystkie inne budynki, do których zdoła bezpiecznie się dobrać. I zaczął nawoływać braci, zbliżając się do zrujnowanego szałasu.
— Świetnie! — mruknął pod nosem Almayer, wyjmując trochę jawajskiego tytoniu z szuflady w stole. — Gdyby teraz coś się wydało, jestem w porządku. Żądałem od tego człowieka żeby pojechał w górę rzeki. Nalegałem. Przyzna to sam. Doskonale.
Zaczął napychać porcelanową fajkę o długim wiśniowym cybuchu i wygiętym ustniku, ugniatając tytoń wielkim palcem i myśląc: „Nie. Więcej już jej nie zobaczę. Nie chcę. Puszczę ją dobry kawał naprzód, a potem rozpocznę pościg i wyślę łódź po ojca. Tak będzie najlepiej“.
Zbliżył się do drzwi biura i rzekł, wyjmując fajkę z ust —
— Szczęść Boże pani. Proszę nie tracić czasu. Może pani przejść przez zarośla; tam płot jest zepsuty. Niech pani się śpieszy. Proszę nie zapominać że tu chodzi o... życie lub śmierć. I niech pani pamięta że ja nie wiem o niczem. Ufam pani.
Usłyszał wewnątrz pokoju jakby stuk opadającego wieka od skrzyni. Joanna uczyniła kilka kroków. Rozległo się westchnienie, głębokie, długie, a potem kilka słów, których nie zrozumiał. Oddalił się ode drzwi na palcach, kopnął pantofle w róg werandy i wszedł na korytarz, pykając z fajki; stąpał ostrożnie po lekko skrzypiących deskach i zwrócił się w lewo ku wejściu zasłoniętemu firanką. Był tam obszerny pokój. Na podłodze niewielka lampka od kompasu — dostała się tu przed laty z rupieciarni Błyskawicy — paliła się, zastępując nocną lampę. Światełko jej błyszczało ponuro wśród ciemności. Almayer podszedł do lampki, podniósł ją i rozjaśnił płomień, wyciągnąwszy knot palcami, któremi zaraz potem strzepnął, krzywiąc się z bólu. Śpiące postacie, nakryte z głową białemi prześcieradłami, leżały wkoło na matach. W środku pokoju niewielka kołyska pod białą czworokątną siatką od moskitów — jedyny mebel w tych czterech ścianach — wyglądała jak przejrzysty marmurowy ołtarz w posępnej świątyni. Kobieta wpół leżąca na podłodze, z głową opartą o ramiona skrzyżowane na podstawie kołyski, obudziła się gdy Almayer przestąpił przez wyciągnięte jej nogi. Siadła bez słowa, pochyliła się naprzód i objęła rękami kolana, wpatrując się w podłogę smutnym, sennym wzrokiem.
Almayer stał przed zasłoniętą kołyską z dymiącem światłem w jednej ręce a fajką w drugiej, przyglądając się córeczce — malutkiej Ninie — tej części jego samego, tej drobnej i nieświadomej cząstce ludzkości, cząstce w której zawarła się niejako cała jego dusza. I poczuł że ogarnia go jasna, ciepła fala czułości wielkiej jak świat, cenniejszej od życia; uczucie jedynie istotne, żywe, słodkie, uchwytne, piękne i bezpieczne wśród przemijających, wynaturzonych, groźnych cieniów istnienia. Twarz Almayera, oświetlona niewyraźnie przez krótki, żółty płomień lampki, przybrała wyraz skupionego zachwytu: patrzył w przyszłość córeczki. A czego tam nie było! Cudowne, wspaniałe wizje przesuwały się przed nim, roztaczając czarodziejstwo przepysznych obrazów — wydarzeń świetnych, szczęśliwych, pełnych niezrównanej chwały, z których będzie się składało jej życie. On to sprawi! On tego dokona! Dla niej — dla tego dziecka. I gdy tak stał wśród cichej nocy, zatopiony w czarownych marzeniach o przyszłej świetności, cienkie nici tytoniowego dymu rozpostarły się nikłą niebieskawą chmurą nad jego głową; wyglądał jak pobożny wyznawca, mistyk zatopiony w ekstazie, wielbiący, oniemiały, porwany zachwytem — mistyk, który pali kadzidło przed ołtarzem dziecięcego bożka o zamkniętych oczach; przed czystym ołtarzem z mgły, ołtarzem małego bóstwa — co śpi, wątłe, bezsilne, nieświadome niczego.
Gdy Ali, obudzony przez głośny krzyk powtarzający raz po raz jego imię, wypadł, potykając się, z chaty, ujrzał wąską pręgę drżącego złota nad lasem i blade niebo o wyblakłych gwiazdach: oznaki zbliżającego się dnia. Jego pan stał przed drzwiami, powiewając kartką papieru i wołał wzburzony: „Prędko, Ali, prędko!“ Ujrzawszy Malaja, Almayer rzucił się ku niemu i wcisnął mu kartkę do ręki, rozkazując gniewnym tonem (Ali pomyślał że stało się coś okropnego), aby Ali w mig przygotował wielką łódź do podróży — natychmiast, natychmiast — i wyruszył po kapitana Lingarda. Podniecony Ali zaczął perswadować, zaraziwszy się obłędnym pośpiechem Almayera:
— Jeśli prędko jechać, lepsze czółno. Wielka łódź nie dogoni, taksamo jak małe czółenko.
— Nie! Nie! Weźmiesz wielką łódź! Ty bałwanie! Ty nędzniku! — ryknął Almayer, zupełnie jakby zwarjował. — Wołaj ludzi, prędko. Leć!
Ali zaczął biegać po podwórzu; otwierał kopnięciem drzwi chat i wsadzał głowę do środka, wrzeszcząc straszliwie; w miarę jak przelatywał od chaty do chaty, wychodzili zaspani, dygocący ludzie i gapili się na niego, skrobiąc się po żebrach w apatycznem oszołomieniu. Bardzo było trudno wprawić ich w ruch. Minęła dobra chwila nim przestali przeciągać się i dygotać. Kilku z nich chciało coś zjeść. Jeden oświadczył że jest chory. Nikt nie wiedział gdzie się ster zawieruszył. Ali latał na wszystkie strony, rozkazując, lżąc, popychając to jednego, to drugiego, i zatrzymując się niekiedy aby załamać prędko ręce i jęknąć, ponieważ wielka łódź była znacznie mniej szybka od najgorszego z czółen, a pan nie chciał wcale słuchać jego perswazyj.
Almayer zobaczył nareszcie że łódź rusza; ludzie wiosłowali niedbale, zziębnięci, głodni, nadąsani. Stał na pomoście i śledził jak płynęli w dół rzeki. Był wówczas już jasny dzień i na niebie nie dostrzegało się najmniejszej chmurki. Almayer poszedł na chwilę do siebie. Wśród jego domowników panował rozruch; wszystkich zdumiało dziwne zniknięcie kobiety z plemienia Sirani, która zabrała dziecko i zostawiła rzeczy. Almayer nie odezwał się do nikogo, zabrał rewolwer i wrócił nad rzekę. Wskoczył do małego czółenka i sam zaczął wiosłować, kierując się w stronę szkunera. Posuwał się bardzo wolno, ale gdy dotarł do szkunera i zaczął obwoływać cichy statek, przybrał ton i wygląd człowieka, który śpieszy się bez pamięci.
— Hej tam na szkunerze! Hej na szkunerze! — krzyczał.
Szereg obojętnych twarzy pojawił się nad nadburciem. Po chwili jeden z Malajów, człowiek o wełnistej czuprynie, rzekł:
— Tuanie!
— Wołajcie oficera, oficera! Wołaj go, stewardzie! — rzekł Almayer w podnieceniu, chwytając gwałtownie rzuconą przez kogoś linę.
Nim upłynęła minuta, wychylił głowę porucznik. Spytał, zaskoczony —
— Czem mogę panu służyć, panie Almayer?
— Niech pan zaraz spuści gik, panie Swan — natychmiast. Proszę o to w imieniu kapitana Lingarda. Potrzebuję koniecznie gika. To kwestja życia lub śmierci.
Wzburzenie Almayera podziałało silnie na porucznika.
— Dobrze, proszę pana. Obsada do łodzi! Serangu, pomóżcie tam!... Gik wisi na rufie. Niech pan siada do gika, — rzekł, spoglądając w dół na Almayera. — Ludzie zejdą po linie.
Przez ten czas Almayer wgramolił się na tylną ławkę, czterech kalaszów było już w giku, a wiosła podawano przez barjerę na rufie. Porucznik przyglądał się. Nagle rzekł —
— Czy to coś niebezpiecznego? Może pan potrzebuje pomocy? Pojechałbym z panem...
— Tak, tak! — zawołał Almayer. — Niech pan się zabiera. Proszę się śpieszyć. Niech pan weźmie rewolwer. Prędko! Prędko!
Lecz mimo gorączkowego pośpiechu rozparł się w giku ze spokojem i siedział obojętnie, póki oficer nie dostał się do łódki i nie umieścił się obok niego, przeszedłszy po ławkach. Wówczas Almayer jakby obudził się i zawołał —
— Puszczajcie — puszczajcie linę!
— Linę puść — linę! — wrzasnął dziobowy, szarpiąc nią.
Ludzie na pokładzie krzyczeli również: „Linę puść!“ aż wreszcie ktoś się domyślił że trzeba linę odrzucić i łódź odsunęła się szybko od statku wśród zapadłego nagle milczenia.
Almayer sterował. Porucznik siedział u jego boku, wsuwając naboje do komór rewolweru. Po nabiciu broni zapytał:
— Co się stało? Czy pan kogo ściga?
— Tak — odrzekł krótko Almayer z oczami utkwionemi w rzece. — Musimy schwytać niebezpiecznego człowieka.
— Lubię takie polowanko — oświadczył porucznik, lecz zniechęcony surowym i zamyślonym wyglądem Almayera, nic więcej nie powiedział.
Minęła prawie godzina. Kalasze to pochylali się naprzód, to kładli się na plecach twarzą do nieba, kołysząc się miarowo i pędząc wiosłami łódź, która śmigała po wodzie; dwaj biali siedzieli wyprostowani na tylnej ławce, chwiejąc się zlekka pod rytm silnych uderzeń długich wioseł.
— Na szczęście jest odpływ — zauważył oficer.
— Prąd zawsze płynie w dół na tej rzece — rzekł Almayer.
— Tak, wiem — odparł tamten — ale płynie szybciej z odpływem. Niech pan spojrzy na brzeg, zobaczy pan jak szybko się posuwamy! Ten prąd ma chyba jakie pięć węzłów.
— Hm! — mruknął Almayer. Potem rzekł nagle: — Tam jest między dwiema wyspami przesmyk, który oszczędzi nam cztery mile. Przy niskiej wodzie te dwie wyspy wyglądają o suchej porze roku jak jedna, z błotnistym rowem pośrodku. Ale warto spróbować.
— To trudna sprawa ze względu na odpływ — rzekł chłodno porucznik. — Pan wie najlepiej, czy zdążymy tamtędy się przedostać.
— Spróbujemy — rzekł Almayer, śledząc bacznie wybrzeże. — Uważać tam!
Pociągnął mocno prawostronną linkę steru.
— Wciągnij wiosła! — krzyknął porucznik.
Łódź obróciła się i weszła w wąski otwór przesmyka, który rozszerzył się nim zdążyli stracić szybkość.
— Wiosłuj!... Dość tu miejsca — mruknął porucznik.
Był to ponury przesmyk o czarnej wodzie usianej złotem rozproszonych promieni przesianych przez konary, co się spotykały górą, tworząc wyniosłe, ruchliwe sklepienie; ciche, drżące szepty błądziły wysoko wśród zwartego listowia. Pnącza pięły się po rosnących gęsto drzewach pochylonych nad wodą, drzewach które stały jakby niepewnie, podmyte przez prąd wyżerający ziemię z pod korzeni. W tym jadowitym, okrutnym mroku zamierały rośliny, tęskniąc napróżno za słońcem; ostry, cierpki zapach zbutwiałych liści i kwiatów rzekłbyś przygniatał wodę, połyskliwą, nieruchomą, wijącą się kręto wśród wiecznego, nieubłaganego cienia.
Almayer wydawał się niespokojny. Sterował źle. Kilka razy pióra wioseł zaczepiały o krzaki to z jednej, to z drugiej strony, zatrzymując łódź w biegu. Kiedy tak raz przystanęli, wyplątując się z gąszczu, jeden z kalaszów rzekł coś szybko do drugich pocichu. Spojrzeli na wodę. Porucznik także.
— Patrzajcież! — wykrzyknął. — No, panie Almayer! Niech pan spojrzy! Woda ucieka. Widzi pan? Ugrzęźniemy.
— Zawracać! Zawracać! musimy zawrócić! — wołał Almayer.
— Może lepiej płynąć dalej?
— Nie; wracamy! wracamy!
Pociągnął za linę steru i wpędził dziób łódki na brzeg. Stracono znowu trochę czasu na zepchnięcie jej.
— Prędzej, chłopcy! prędzej! — popędzał niespokojnie porucznik.
Ludzie wiosłowali, zacisnąwszy wargi i rozdąwszy nozdrza, ciężko dysząc.
— Zapóźno — rzekł nagle porucznik. — Wiosła dotykają dna. Przepadło.
Łódź uwięzła. Ludzie wyciągnęli wiosła i siedzieli zdyszani, skrzyżowawszy ramiona.
— Tak, ugrzęźliśmy — rzekł Almayer spokojnie. — To fatalne!
Woda opadała dokoła łodzi. Porucznik śledził płaty błotnistego dna wyłaniające się na wierzch. W pewnej chwili zaśmiał się i rzekł, wskazując palcem na przesmyk:
— Niech pan patrzy, przeklęta rzeka uciekła od nas. Ostatnia kropla wody znika za tamtym zakrętem.
Almayer podniósł głowę. Woda znikła; patrzył na kręty szlak błota — miękkiego, czarnego błota kryjącego febrę, zgniliznę i zło pod gładką, szklistą powierzchnią.
— Musimy tu tkwić do wieczora, — powiedział z wesołą rezygnacją. — Robiłem co mogłem. To nie moja wina.
— Trzeba przespać dzień — rzekł porucznik. — Niema nic do jedzenia — dodał chmurnie.
Almayer wyciągnął się w rufie. Malaje leżeli zwinięci w kłębek na dnie między ławkami.
— A to dopiero kawał — rzekł porucznik, zrywając się po długiej przerwie. — Śpieszyłem się jak warjat żeby utknąć w błocie na cały dzień. To ci używanie, no, no!
Spali lub siedzieli cierpliwie bez ruchu. Gdy słońce podniosło się wyżej, powiew zamarł i zupełna cisza objęła pusty przesmyk. Ukazało się stado długonosych małp; skupiły się na gałęziach nad wodą, zapatrzone w łódkę i nieruchomych ludzi z poważnem, smutnem napięciem, przerywanem bez powodu wybuchami obłędnej gestykulacji. Mały ptaszek o szafirowej piersi kołysał się na cienkiej gałązce, przecinając tam i z powrotem ukośny promień słońca, i za każdym razem rozbłyskiwał jak klejnot spuszczony z nieba. Jego malutkie czarne oczko zapatrzyło się na dziwne, spokojne stworzenia w łodzi. Po chwili zaszczebiotał cienkim głosikiem, który zadźwięczał impertynencko i zabawnie wśród uroczystej ciszy głuchego pustkowia — wśród wielkiej ciszy nabrzmiałej walką i śmiercią.
Po odjeździe Lingarda samotność i milczenie otoczyły Willemsa: okrutna samotność człowieka opuszczonego przez wszystkich, pełne wyrzutu milczenie, które towarzyszy wykolejeńcowi odepchniętemu przez społeczeństwo; milczenie nie zmącone najlżejszym szeptem nadziei; głuche, nieprzeparte milczenie chłonące bez echa jęki żalu i buntownicze okrzyki. Gorzki spokój opuszczonych polanek ogarnął serce Willemsa, w którem już nic żyć nie mogło prócz wspomnień nienawistnej przeszłości. Nie odczuwał wyrzutów sumienia. Nie było miejsca na skruchę w duszy człowieka owładniętego silnem poczuciem swej indywidualności, jej pragnień i jej praw; owładniętego niewzruszonem przekonaniem o doniosłem znaczeniu swej osoby, znaczeniu które było dlań tak oczywiste i bezsprzeczne, że wszystkim pragnieniom Willemsa, wszystkim jego wysiłkom i jego błędom nadawało dostojeństwo nieuniknionych wyroków losu.
Płynęły dni. Płynęły nieznacznie, niepostrzeżenie wśród mijających szybko jaskrawych wschodów słońca, wśród krótkotrwałej zorzy łagodnych zachodów, wśród miażdżącego ucisku bezchmurnych godzin południa. Ile dni minęło? Dwa — trzy — czy też więcej? Nie wiedział. Odkąd Lingard odjechał, zdawało się Willemsowi że czas upływa wśród głębokiej ciemności. Zapanowała w nim noc. Wszystko znikło mu z oczu. Błądził naoślep po opustoszałych dziedzińcach, wśród pustych domostw, które tkwiły wysoko na palach i spoglądały nieprzyjaźnie na niego, białego przybysza, człowieka z innych stron świata; spoglądały wrogo i niemo, pełne wspomnień o życiu malajskiem, wspomnień błąkających się między butwiejącemi ścianami. Potykał się o zczerniałe głownie wygasłych ognisk, wzniecając czarny, lotny pył zimnego popiołu, który płynął kłębami z powiewem i osiadał na młodej trawie strzelającej z twardego gruntu wśród cienistych drzew. Chodził bezustanku, nie zatrzymując się wcale; zataczał coraz dalsze koła, wędrował krętemi ścieżkami, które nigdzie nie prowadziły; parł naprzód strudzony z zastygłą w rozpaczy twarzą, a w jego znękanym mózgu wrzały myśli — niespokojne, posępne, splątane, przejmujące chłodem, ohydne i jadowite, jak kłąb wężów.
Chmurny wzrok Aissy i kaprawe oczy starej Malajki śledziły wychudłą, chwiejną postać włóczącą się bezustanku wzdłuż płotów, między domami, wśród dzikiej bujności nadrzecznego gąszczu. Te trzy ludzkie stworzenia, opuszczone przez wszystkich, były jak rozbitkowie, których odpływ gniewnego morza osadził na niepewnym, śliskim skalnym występie; rozbitkowie co nasłuchują odległych ryków oceanu, żyją w męce pod groźbą jego powrotu, pod beznadziejnym uciskiem straszliwego osamotnienia — wśród burzy namiętności, żalów, wstrętu, rozpaczy. Tchnienie nawałnicy rzuciło tam dwoje ludzi ograbionych ze wszystkiego — nawet z rezygnacji. Trzecia ludzka istota — znękany wiekiem świadek ich walk i tortur — z właściwą sobie tępotą przyjmowała rzeczywistość: utratę młodości i sił, bezużyteczną starość, ostatnią ciężką służbę; odtrącenie przez swego wodza, swych bliskich, którzy postanowili aby przeżyła jałową resztkę kołaczącego się w niej życia między dwojgiem tych niezrozumiałych, posępnych wykolejeńców — jako zgrzybiała, obojętna, bierna towarzyszka ich klęski.
Willems obracał oczy ku rzece niby więzień, który wpatruje się w drzwi celi. Jeśli jest jeszcze dla niego ratunek, przyjdzie od rzeki, przez rzekę. Całemi godzinami stał nieraz w słońcu, a morska bryza, sunąc po pustej Pantai, trzepotała jego podartem odzieniem; ostra słona bryza, pod którą wstrząsał się nieraz wśród zalewu spiekoty. Patrzył na brunatną, roziskrzoną pustkę wody, płynącej nieustannie, swobodnie u jego stóp wśród cichego, chłodnego szemrania. Zdawało się że tu jest kraniec świata. Lasy na drugim brzegu wyglądały niedosiężnie, zagadkowo, niedościgłe jak gwiazdy na niebie i równie obojętne. W górze i w dole rzeki las po stronie Willemsa schodził ku wodzie zwartą mnogością wyniosłych drzew, piętrzących się pokręconemi gałęźmi rozpostartemi szeroko nad gęstem poszyciem; wielkich, krzepkich drzew, które wyglądały posępnie i surowo, nieżyczliwe w swej obojętności, niby wrogi tłum bezlitosnych olbrzymów cisnących się w milczeniu dokoła Willemsa aby patrzeć na powolną jego agonję.
Był samotny, bezsilny, zdruzgotany. Myślał o ucieczce — o tem że musi coś przedsięwziąć. Ale co? Trzebaby zbudować tratwę! Wyobrażał sobie że pracuje nad tem gorączkowo, rozpaczliwie, że ścina drzewa, związuje pnie, a potem płynie z prądem w dół rzeki, przez morze, do cieśnin. Tam są okręty, pomoc, biali. Ludzie tacy jak on. Dobrzy ludzie, którzy go wyratują, zabiorą hen daleko — gdzie są domy, i handel, i jeszcze inni ludzie co potrafią go zrozumieć, ocenić jego zdolności; gdzie jest przyzwoite pożywienie; gdzie są pieniądze, łóżka, noże, widelce, powozy, orkiestry, chłodzące napoje, kościoły pełne dostatnio ubranych, modlących się ludzi. On także będzie się modlił. Tam daleko jest cywilizowany kraj, gdzie będzie mógł siedzieć w fotelu, jeść śniadanie na białym obrusie, witać skinieniem głowy kolegów, dobrych kolegów, gdzie stanie się popularny — jak zawsze; gdzie będzie człowiekiem cnotliwym, poprawnym, zajmie się interesami, będzie pobierać pensję, palić cygara, kupować różne rzeczy w sklepach — nosić trzewiki... gdzie osiągnie szczęście, wolność, majątek. O Boże! I czego na to trzeba? Ściąć kilka drzew. Nie! Jedno drzewo wystarczy. Słyszał że robią czółna, wypalając środek pnia. Tak! Jedno drzewo wystarczy. Trzeba ściąć jedno drzewo... Rzucał się naprzód i stawał jak wryty. Miał tylko scyzoryk.
Wówczas osuwał się na ziemię obok rzeki. Był zmęczony, wyczerpany, jakby już zbudował tę tratwę, dokonał podróży, zdobył majątek. Oczy jego stawały się szkliste, te oczy wpatrzone beznadziejnie w przybierającą Pantai; wielkie kłody i wyrwane z korzeniami drzewa sunęły w blasku środkowym nurtem — długi korowód czarnych, nierównych plam. Mógłby popłynąć i puścić się z prądem na jednem z tych drzew. Uciec! Uciec byle jak! Za wszelką cenę! Mógłby przywiązać się do uschłych gałęzi. Szarpała go żądza ucieczki, szarpała go trwoga; brak odwagi uciskał mu serce. Obracał się plecami do góry, głowę wspierał na ramionach. Zjawiały się straszliwe wizje — to bezchmurnych widnokręgów, gdzie błękit nieba stykał się z błękitem morza, to znów okrągłej, gorejącej pustki, po której martwy człowiek, uwiązany do martwego drzewa, płynął bez końca, wznosząc się i opadając na połyskliwych falach cieśnin. Nie było tam statków. Tylko śmierć. Rzeka prowadziła do śmierci.
Willems siadał na ziemi z głośnym jękiem.
Tak, do śmierci. I poco umierać? Lepsza samotność, lepsze beznadziejne, samotne wyczekiwanie. Samotność! Nie! nie był sam, śmierć patrzyła na niego zewsząd, z zarośli, z chmur — słyszał jak mówiła do niego w szmerze rzeki; wypełniała sobą przestrzeń, dotykała mu serca, dotykała mózgu chłodną ręką. Nic innego nie widział, nie mógł myśleć o niczem innem. Widział ją — niezawodną śmierć — wszędzie. Widział ją tak blisko, że ciągle chciał ją odepchnąć rękami. Zatruwała wszystko na co patrzył, co robił: nędzną strawę którą jadł, błotnistą wodę którą pił; nadawała przerażający wygląd wschodom i zachodom słońca, jasności gorącego południa, chłodnym cieniom wieczoru. Dostrzegał straszliwą jej postać wśród wielkich drzew, w sieci pnączy, w fantastycznych zarysach liści, wielkich, powycinanych liści, które wyglądały jak olbrzymie ręce z szerokiemi dłońmi, ze sztywnemi palcami, wyciągającemi się aby go schwytać; jak ręce o łagodnych ruchach, lub ręce straszliwie nieruchome, czujne, czekające na sposobność aby go pojmać, objąć, zdławić, trzymać póki nie umrze: ręce które będą go trzymać i po śmierci, które nie wypuszczą go nigdy, które przylgną do jego ciała nazawsze, póki nie zczeźnie, póki nie przepadnie w ich uporczywym, zażartym uścisku.
A przecież świat pełen był życia. Wszystkie rzeczy, wszyscy ludzie, których znał, istnieli, poruszali się, oddychali; widział ich w dalekiej perspektywie, w zmniejszeniu, wyraźnych, upragnionych, niedosiężnych... na zawsze przepadłych. Naokoło szalał nieustannie bezgłośny wir tropikalnego życia. Po śmierci Willemsa wszystko to pozostanie! Pożądał gwałtownie wrażeń; pragnął chwytać, obejmować coś materjalnego, pragnął dotykać, czepiać się wszystkiego naokół, coś trzymać, obracać w rękach, chłonąć wzrokiem. Wszystko to pozostanie — przez lata, przez wieki, nazawsze. Wszystko to przetrwa jego nędzną śmierć, będzie istniało w radosnem słońcu, będzie oddychało chłodem pogodnych nocy. I poco? Przecież on będzie już martwy. Będzie leżał wyciągnięty na ciepłej, wilgotnej ziemi, nic nie widząc, nic nie czując, nic nie wiedząc; będzie leżał sztywny, bierny, gnijąc powoli; a nad nim, pod nim, wewnątrz niego wyroi się nieskończone mrowie skrzętnych owadów, uwijających się bez przeszkody, mrowie malutkich błyszczących potworów odrażającego kształtu — zaopatrzonych w rogi, w szpony, w szczypce — wyroi się potokami, rzuci się nań, walcząc zawzięcie o jego zwłoki, i będzie się roiło, uporczywe, okrutne, żarłoczne, póki z Willemsa nie zostanie nic oprócz połysku kości bielejących w wysokiej trawie; w trawie, która strzeli pierzastemi kitami z pomiędzy nagich, wygładzonych żeber. Oto jedyny ślad jaki pozostawi po sobie; nikt nie poczuje jego braku; nikt go nie będzie pamiętał.
Głupstwo! To niemożliwe. Są przecież sposoby aby się stąd wydostać. Ktoś się zjawi. Zjawią się jakieś ludzkie istoty. Będzie do nich mówił, będzie błagał — użyje siły aby wymusić na nich pomoc. Poczuł się silny; bardzo silny. Zmusi je... Zniechęcenie, przekonanie o błahości tych nadziei powracało, ściskając mu serce ostrym bólem. I znów rozpoczynał bezcelową wędrówkę. Chodził do upadłego, nie mogąc fizycznym trudem zagłuszyć zgryzoty. Nie było wypoczynku, nie było spokoju na ogołoconej ziemi jego więzienia. Nie było ulgi, chyba w mrocznem wytchnieniu snu, głuchego snu bez żadnych zwidzeń; snu który spadał ciężki, brutalny, jak zadający śmierć ołów. Zapomnieć w unicestwiającym śnie, wśród blasku dnia zapaść naoślep w noc zatraty, była to dla Willemsa jedyna, rzadka ulga wtem życiu, którego nie miał odwagi ani znieść, ani zakończyć.
Żył i walczył z nieuchwytnemi majakami swych myśli pod wzrokiem milczącej Aissy. Dzieliła jego mękę wśród dotkliwego zdziwienia, wśród bolesnej tęsknoty, zrozpaczona, niezdolna zrozumieć przyczyny jego gniewu i wstrętu; nienawiści jego spojrzeń, tajemnicy jego milczenia, groźby nielicznych słów, rzucanych w języku białych ludzi, rzucanych z wściekłością, z pogardą, z jawnem pragnieniem aby ją zranić — ją, która oddała siebie, swe życie, wszystko co dać mogła — temu białemu; ją, która pragnęła wskazać mu drogę do prawdziwej wielkości, która usiłowała mu pomóc, przejęta kobiecem marzeniem o uczuciu wiecznem, trwałem, niezmiennem.
Odkąd Aissa zetknęła się przelotnie z białymi w chwili dawnej klęski, która unicestwiła jej dawne życie — pozostało jej imponujące wrażenie nieodpartej potęgi, okrutnej siły. I oto spotkała męża z tej zwycięskiej rasy, męża posiadającego wszystkie jej zalety. Każdy biały jest taki sam. Ale w sercu tego mężczyzny gorzał gniew na jego własnych rodaków — i gorzało pożądanie jej ciała. Upoiło ją to nadzieją wielkich rzeczy, zrodzoną z dumy i tkliwego poczucia własnego wpływu. Lęk i zdziwienie zagościły w niej przelotnie wobec jego wahań, jego oporu, jego kompromisów; lecz z kobiecą wiarą w trwałość uczuć, w nieodparty swój czar, pchała go naprzód pełna nadziei, ufając ślepo przyszłości; była pewna że osiągnie u jego boku gorące pragnienie swego życia, jeśli tylko zdoła go pociągnąć tak daleko, iż nie będzie mógł już się cofnąć. Nie wiedziała nic o jego — tak wzniosłych — ideałach, nie umiała ich sobie przedstawić. Wyobraziła sobie że ten mężczyzna jest wojownikiem i wodzem, że gotów jest do walki, do gwałtów, do zdrady własnego plemienia — dla niej. Cóż naturalniejszego? Czyż nie jest mężem wielkim i silnym?
Każde z tych dwojga — otoczone nieprzeniknionym murem swych dążeń — było beznadziejnie samotne, niezdolne ujrzeć się nawzajem, niezdolne się porozumieć; każde z nich stanowiło ośrodek różnych, odległych od siebie horyzontów; każde stało na innej ziemi, pod innem niebem. Ona pamiętała jego słowa, jego oczy, jego drżące usta, jego wyciągnięte ręce; pamiętała wielką, bezgraniczną słodycz swego poddania, ten początek swojej władzy, która miała trwać aż do śmierci. On pamiętał bulwary i składy towarów, podniecające życie wśród wiru srebrnych monet; wspaniałe emocje pościgu za pieniędzmi; liczne swoje zdobycze, utracone możliwości bogactwa i wynikającej stąd chwały. Ona była ofiarą swego serca, swej kobiecej wiary że niema na świecie nic poza miłością — tem wiecznem uczuciem. On był ofiarą swych dziwacznych zasad, swego wstrzemięźliwego życia, ślepej wiary w siebie, uroczystej czci dla bezgranicznego swego nieuctwa.
W chwili bezczynności Willemsa, wahania, upadku ducha, zjawiła się ta kobieta — to wstrętne stworzenie — i dotknięciem ręki zniszczyła jego przyszłość, jego godność mądrego, cywilizowanego człowieka; zbudziła w jego piersi haniebne porywy, które pchnęły go do tego co zrobił i do nędznego końca w dzikiej pustce; ona jest przyczyną, że ludzie zapomną o nim lub będą go wspominali z nienawiścią, ze wzgardą. Willems nie śmiał patrzeć na Aissę, bo ilekroć na nią spojrzał, zdawało mu się że dotyka myślą grzechu — że grzech wyciąga ku niemu rękę. Aissa patrzyła tylko na Willemsa, na nic innego patrzeć nie mogła. Cóż poza nim było na świecie? Śledziła go lękliwym wzrokiem — zawsze wyczekującym, cierpliwym, błagalnym. W oczach jej malowało się zdziwienie i rozpacz zwierzęcia, które nie zna nic prócz cierpienia; rozpacz prymitywnej duszy, która zna ból ale nie zna nadziei; która nie może znaleźć ucieczki przed życiem w złudnem przekonaniu o swej godności, o wzniosłem istnieniu po śmierci; rozpacz duszy, dla której niema niebiańskiej pociechy płynącej z wiary w boskie źródło swego losu.
W ciągu pierwszych trzech dni po odjeździe Lingarda Willems wcale do Aissy nie mówił. Wolała jego milczenie od dźwięku znienawidzonych, niezrozumiałych słów, któremi zasypywał ją dziko, gwałtownie, przerzucając się nagle do zupełnej apatji. W ciągu tych trzech dni nie odchodził prawie od rzeki, jakby na jej błotnistym brzegu czuł się bliżej wolności. Zostawał tam długo, aż do zachodu słońca; patrzył na złoty żar przemieniający się wśród posępnych obłoków w jaskrawy rumieniec, niby w bryzg ciepłej krwi. Wydawało mu się to złowróżbną, okropną zapowiedzią gwałtownej śmierci, która zewsząd dawała mu znaki — nawet z nieba.
Pewnego wieczoru został na brzegu długi czas po zachodzie słońca, nie zważając na nocną mgłę co go spowiła i przylgnęła doń jak mokry całun. Oprzytomniał pod wpływem lekkiego dreszczu i ruszył dziedzińcem ku domowi. Aissa podniosła się od ognia błyskającego czerwono przez dym, który się gromadził i gęstniał pod konarami wielkiego drzewa. Podeszła z boku do Willemsa, gdy się znalazł u kładki. Widział że przystanęła by puścić go przodem. W ciemności postać jej wyglądała jak widmo kobiety ze splecionemi rękoma wyciągniętemi w błagalnym geście. Stanął i nie mógł się powstrzymać aby na nią nie spojrzeć. Posępny wdzięk jej postaci, jej członki, jej rysy — wszystko było niewyraźne i mgliste prócz oczu połyskujących w słabem świetle gwiazd. Odwrócił od niej głowę i ruszył dalej. Czuł za sobą kroki na uginających się deskach pomostu, ale szedł wciąż, nie odwracając głowy. Wiedział, czego ona chce. Chciała wejść za nim do izby. Wzdrygnął się na myśl, coby mogło się stać w nieprzeniknionej ciemności tego domu, gdyby pozostali sam na sam — choćby przez chwilę. Przystanął na progu i usłyszał ją mówiącą —
— Wpuść mię. Skąd ten gniew? Skąd to milczenie?... Pozwól mi czuwać... u twego boku. Przecież czuwałam wiernie. Czy stało ci się kiedy co złego, gdy przy mnie zamknąłeś oczy?... Czekałam... czekałam na twój uśmiech, na twoje słowo... Nie mogę już czekać dłużej... Spójrz na mnie... przemów do mnie. Czy zły duch w ciebie wstąpił? Zły duch, który pożarł twą odwagę i twoją miłość? Pozwól mi siebie dotknąć. Zapomnij o wszystkiem... O wszystkiem. Zapomnij o złych sercach, o gniewnych twarzach... i pamiętaj tylko dzień kiedy przyszłam do ciebie... do ciebie! O moje serce! O moje życie!
Błagalny smutek jej wezwania napełnił przestrzeń drżeniem cichych słów, które wniosły czułość i łzy do wielkiego spokoju uśpionego świata. Naokoło nich lasy, polanki, rzeka nakryta milczącą zasłoną nocy, rzekłbyś obudziły się i chłonęły z cichą uwagą słowa Aissy. Gdy jej głos zamarł w stłumionem westchnieniu, wszystko dokoła było wciąż zasłuchane; i nic się nie poruszało wśród bezkształtnych cieni prócz niezliczonych robaczków świętojańskich, które świeciły zmiennemi rojami, sunęły parami lub wędrowały jak samotne punkciki — jak połyskliwy, rozproszony gwiezdny pył.
Willems odwrócił się zwolna, niechętnie, jakby ulegając przemożnej sile. Aissa ukryła twarz w rękach; patrzył nad jej schyloną głową w posępną wspaniałość nocy. Była to jedna z tych nocy dających poczucie nieogarnionej przestrzeni, kiedy niebo wydaje się wyższe, kiedy przelotne powiewy ciepłego wiatru rzekłbyś przynoszą ciche szepty z poza gwiazd. W powietrzu pełno było słodkich woni, czarodziejskich, przenikliwych, namiętnych jak poryw miłości. Willems patrzył w rozległy mrok przesycony tchnieniem życia, tajemnicą istnienia, odrodzoną, płodną, niezniszczalną — i poczuł lęk przed swą samotnością, samotnością ciała, samotnością duszy w obliczu tej nieświadomej, zażartej walki, tej wyniosłej obojętności, tej bezlitosnej, tajemniczej woli przedłużającej w nieskończoność walkę i śmierć w pochodzie stuleci. Poraz drugi w życiu zapragnął — w nagłem poczuciu swego znaczenia — rzucić w głąb puszczy okrzyk wzywający ratunku, i poraz drugi uświadomił sobie jak beznadziejna jest jej obojętność. Mógł wzywać ratunku na wszystkie strony — i niktby nie odpowiedział. Mógł wyciągać ręce, wołać o pomoc, o poparcie, o litość, o ulgę — i niktby nie przyszedł. Nikt. Nie było przy nim nikogo — prócz tej kobiety.
Serce Willemsa wzruszyło się, nabrzmiało współczuciem dla jego samotności. Gniew na Aissę, na tę która była przyczyną wszystkich nieszczęść, rozwiał się wobec niezmiernego pragnienia jakiejkolwiek pociechy. Jeśli musi się poddać losowi, może Aissa pomoże mu zapomnieć. Zapomnieć! W przypływie rozpaczy tak głębokiej że wyglądała jak zapowiedź spokoju, postanowił że zejdzie rozmyślnie ze swego piedestału, że odrzuci swą wyższość, wszystkie swoje nadzieje, dawne ambicje, niewdzięczną cywilizację. Przez chwilę zapomnienie w ramionach Aissy wydało mu się możliwe; pod wpływem tej możliwości odrodzona napozór żądza ogarnęła go wraz z zuchwałem lekceważeniem dla wszystkiego co się znajdowało poza nim — wraz z dziką pogardą dla Ziemi i Nieba. Powiedział sobie, że nie będzie żałował niczego. Kara za jedyny jego grzech zbyt silnie go przygniotła. Nie było dlań zmiłowania pod słońcem. On zmiłowania nie potrzebuje. Pomyślał z rozpaczą, że gdyby mógł zaznać znowu z Aissą dawnego szału, tego dziwnego szału który go odmienił, który ściągnął na niego klęskę — byłby gotów zapłacić za to wiecznem piekłem. Był upojony subtelną wonią nocy, był oczarowany wymownem tchnieniem ciepłej bryzy; zawładnął nim poryw zrodzony z samotności, z ciszy, ze wspomnień, z obecności tej kobiety oddającej mu się w uległem, cierpliwem ubóstwieniu — kobiety, która przyszła do niego w imię wspólnie przeżytych dni, kiedy nie myślał o niczem, kiedy nie widział i nie pożądał niczego — prócz jej uścisku.
Wziął ją nagle w ramiona; objęła go za szyję z cichym okrzykiem radości i zdumienia. Wziął ją w ramiona i czekał na ten zachwyt, na ten szał, na te uczucia pamiętne i utracone; a podczas gdy szlochała cicho na jego piersi, trzymał ją, chłodny, pełen nudy, zmęczenia, rozjątrzony swym zawodem — i wreszcie zaczął siebie przeklinać. Cisnęła się do niego, drżąc z ogromu szczęścia i miłości. Słyszał jak z głową ukrytą na jego ramieniu szeptała o minionym smutku, o przyszłem szczęściu, które będzie trwało bez końca; o niezachwianej wierze w jego miłość. Ona mu zawsze wierzyła. Zawsze! Nawet wówczas kiedy odwrócił od niej twarz w ciągu owych ponurych dni — wówczas kiedy jego duch wędrował po rodzinnym kraju, wśród swego plemienia. Ale teraz jego dusza już powróciła i nigdy jej nie opuści. On zapomni o zimnych twarzach i twardych sercach okrutnych ludzi. Co tam jest do pamiętania? Nic! Prawda?
Słuchał beznadziejnie cichego jej szeptu. Stał nieruchomo i sztywno, tuląc ją machinalnie do piersi i myśląc, że niema dlań nic na świecie. Był ograbiony ze wszystkiego: ze swego szału, swojej wolności, z zapomnienia i z pociechy. Aissa szalała z rozkoszy, szepcząc szybko o miłości, o blasku, o spokoju, o długich latach... Patrzył ponuro nad jej głową w gęsty mrok dziedzińca. I nagle wydało mu się że spogląda w ciemny dół, w głęboki czarny dół pełen zgnilizny i pobielałych kości — w ogromny, nieunikniony grób pełen rozkładu, gdzie prędzej czy później musi nieodwołalnie się znaleźć.
Rano wyszedł wcześnie i przystanął na chwilę we drzwiach, słuchając lekkiego oddechu za sobą — w izbie. Spała. Willems nie zmrużył oka przez całą noc. Stał, chwiejąc się — potem wsparł się o odrzwia. Był wyczerpany do ostatka; ledwie zdawał sobie sprawę że żyje. Czuł do siebie wstręt; w miarę jak patrzył na gładkie morze mgły u swoich stóp, wstręt rozpływał się w tępej obojętności. Była to jakby nagła i ostateczna zgrzybiałość jego zmysłów, jego ciała, jego myśli. Stojąc na wysokim tarasie, patrzył na przestrzeń niskich nocnych oparów, nad któremi sterczały gdzieniegdzie pierzaste głowy wysokich bambusowych kęp i okrągłe szczyty pojedyńczych drzew podobnych do małych wysepek czarnych i zwartych, wyłaniających się z upiornego, nieuchwytnego morza. Na tle nikłej wschodniej zorzy ciemna pręga wielkich lasów okalała gładką przestrzeń białej mgły, niby brzeg fantastyczny i niedosiężny. Willems patrzył, nic nie widząc — myśląc wciąż o sobie. Przed jego oczami światło wschodzącego słońca trysnęło nad lasem jak nagły wybuch. Willems nie widział nic. Po chwili wyrzekł cicho pod obuchem przeszywającej myśli:
— Jestem zgubiony.
Potrząsnął wzniesioną ręką niedbałym, tragicznym gestem i zstąpił w mgłę, która zamknęła się nad nim, falując świetliście pod pierwszem tchnieniem rannego powiewu.
Willems zaczął iść apatycznie ku rzece a potem zawrócił w stronę drzewa i opadł na ławkę w jego cieniu. Słyszał jak z drugiej strony olbrzymiego pnia stara Malajka krzątała się, głośno wzdychając, mrucząc pod nosem, łamiąc suche patyki, rozdmuchując ogień. Po chwili kłąb dymu przypłynął do Willemsa, Poczuł głód; była to jakby nowa obelga dodana do nieznośnego brzemienia upokorzeń. Dławiły go łzy. Był niezmiernie osłabiony. Podniósł chudą rękę do oczu i śledził przez chwilę jej drżenie. Skóra i kości! Jaki jest wynędzniały! Miewał często ataki febry; pomyślał z żałosnym przestrachem, że Lingard przysłał mu wprawdzie żywność — i to jaką, mój Boże: trochę ryżu i suszonych ryb, co jest zupełnie dla białego nieodpowiednie — ale nie przysłał żadnego lekarstwa. Co ten stary bałwan sobie myśli? że Willems nie choruje nigdy, jak dzikie zwierzę? Potrzebował chininy.
Oparł głowę o drzewo i zamknął oczy. Majaczyło mu się, że gdyby mógł schwytać Lingarda, obdarłby go żywcem ze skóry; ale była to myśl przelotna i mętna. Wyobraźnia Willemsa, wyczerpana powtarzającemi się wciąż wizjami, nie miała dość sił aby przejąć się myślą o zemście. Nie czuł oburzenia ani buntu, przygnieciony ogromem swej klęski. Podobnie jak większość ludzi, był święcie przekonany że cały świat mieści się w jego piersi; zbliżający się koniec wszechrzeczy, który nastąpi wraz z zagładą jego własnej osobowości, napełniał go panicznym strachem. Waliło się wszystko. Mrugał szybko oczami i zdawało mu się że nawet blask porannego słońca napomyka o czemś tajnem, złowrogiem. W bezmyślnej trwodze usiłował się skryć w głębi siebie samego. Podciągnął nogi na ławkę, objął je, przyciskając ręce do boków, wtulił głowę w ramiona. Tkwił bez ruchu, skurczony, zalękły i cichy pod wysokiem, olbrzymiem drzewem, które wynurzało się wspaniale z mgły w jasny blask słońca, rozpościerając krzepkie, wyniosłe konary wśród radosnego trzepotu niezliczonych liści.
Willems błądził wzrokiem po ziemi a potem zaczął śledzić z idjotycznym uporem kilkanaście czarnych mrówek wchodzących odważnie do kępy wysokiej trawy, którą pewnie uważały za ciemną, niebezpieczną dżunglę. Pomyślał nagle: „Musi tam być coś nieżywego. Jakiś martwy owad“. Wszędzie śmierć! Zamknął znów oczy, dygocąc boleśnie. Wszędzie śmierć — gdziekolwiek się spojrzy. Nie chciał widzieć tych mrówek. Nie chciał nic widzieć, nikogo. Pogrążył się w niedoli, którą sam sobie zgotował, rozmyślając z goryczą że niema dla niego spokoju. Usłyszał jakieś głosy... Złudzenie. Rozpacz! Męczarnia! Któżby do niego przyszedł. Któżby przemówił? Jak on może słyszeć głosy?... a jednak dochodzą słabo od strony rzeki. Dosięgły go nikłe słowa: „Wrócimy prędko“... jakby je ktoś krzyknął w oddali. Obłęd... szyderstwo! Ktoby mógł wrócić? Nikt nigdy nie wraca! Tylko febra wraca. Rano miał znów atak febry. To dlatego... Usłyszał nagle gdzieś blisko pomruk starej Malajki. Obeszła drzewo i znalazła się po tej samej stronie co Willems. Otworzył powieki; zobaczył przed sobą jej zgięte plecy. Ocieniając ręką oczy, patrzyła ku przystani. Potem odeszła. Zobaczyła co chciała zobaczyć, a teraz wraca do swego gotowania; nie interesuje się niczem, nie oczekuje niczego — wyzuta ze strachu i z nadziei.
Znikła za drzewem, a Willems zobaczył teraz kobiecą postać na ścieżce wiodącej do przystani. Przynajmniej zdawało mu się że to kobieta — w czerwonej sukni — trzymająca jakieś ciężkie zawiniątko; zjawisko niespodziane, znajome, dziwaczne. Zaklął przez zęby... Tylko tego brakowało! Żeby też widzieć takie rzeczy w biały dzień! Bardzo z nim źle, bardzo źle... Przeraził się okropnie; ten groźny objaw świadczy o rozpaczliwym stanie jego zdrowia.
Przerażenie Willemsa trwało ułamek sekundy i nagle pojął że ta kobieta jest czemś rzeczywistem; że idzie w jego stronę; że to jego żona! Spuścił szybko nogi na ziemię i siedział bez ruchu. Otworzył oczy szeroko. Był taki zdumiony, że zapomniał na chwilę o wszystkiem. Jedno tylko miał na myśli: pocóż u licha ona tu przyjechała?
Joanna szła pod górę z radosnym pośpiechem. Niosła dziecko zawinięte w białą kołdrę Almayera, ściągniętą z łóżka w ostatniej chwili przed opuszczeniem domu. Wyglądała jakby była olśniona przez słońce świecące jej w oczy, jakby obce otoczenie ją oszałamiało. Szła, rozglądając się szybko w prawo i w lewo, oczekując z niecierpliwością że lada chwila zobaczy męża. Podszedłszy do drzewa, dostrzegła nagle coś nakształt wyschniętego, żółtego trupa; ten trup siedział bardzo sztywno w cieniu na ławce i patrzył na nią wielkiemi oczami, które żyły. To był jej mąż.
Stanęła jak wryta. W głębokiej ciszy patrzyli na siebie zdumionym wzrokiem, oszalałym od wspomnień rzeczy odległych, które rzekłbyś zatraciły się w czasie. Spojrzenia ich skrzyżowały się, przeniknęły nawzajem, pędziły ku sobie jakby z niewiarogodnej dali, jakby z krainy Niemożliwości.
Podeszła bliżej, patrząc w męża bez przerwy, i położyła na ławce dziecko zawinięte w kołdrę. Mały Ludwiś, który przez większą część nocy darł się z przerażenia wśród mroków rzeki, spał teraz mocno i nie obudził się. Willems wodził oczami za żoną, obracając powoli głowę wślad za nią. Przyjął do wiadomości jej obecność, poddając się ze znużeniem temu fantastycznemu nieprawdopodobieństwu. Wszystko jest możliwe. Poco ona tu przyjechała? Była jednym z czynników jego nieszczęścia. Spodziewał się potrochu że się rzuci na niego, zacznie go targać za włosy, podrapie mu twarz. Dlaczego nie? Wszystko jest możliwe! W przesadnem poczuciu swego wielkiego osłabienia Willems obawiał się z jej strony napaści. W każdym razie będzie na niego krzyczała. Znał ją dobrze. Umiała krzyczeć. Myślał że się jej pozbył nazawsze. Przyszła tu zapewne aby przyjrzeć się jego śmierci...
Nagle Joanna zwróciła się ku Willemsowi i objąwszy go, osunęła się powoli na ziemię. Zaskoczyło go to. Szlochała cicho z czołem opartem o jego kolana. Patrzył chmurnie na jej głowę. Czego ona chce? Nie miał siły poruszyć się — odejść. Szeptała coś; schylił się aby usłyszeć. Pochwycił słowo: „Przebacz“.
Więc dlatego tu przyjechała! Z tak daleka! Kobiety są dziwne. Przebaczyć? Ani mu w głowie... Nagle przeszyła go myśl: „Jak ona przyjechała? W łodzi. Łódź! Łódź!“
Krzyknął: „Łódź!“ i zerwał się, przewracając Joannę. Nim zdążyła się podnieść, rzucił się na nią i dźwignął ją z ziemi. Ledwie się znalazła na nogach, objęła go mocno za szyję i zasypała rozpaczliwemi pocałunkami jego twarz, oczy, usta, nos. Wykręcał głowę na wszystkie strony, potrząsał Joanną, trzymając ją za ramiona, usiłował ją odsunąć, mówić do niej, pytać... Przyjechała w łodzi, w łodzi, w łodzi!... Mocowali się i kręcili, drepcząc wkółko. Willems bełkotał: „Puść mnie. Posłuchaj“ — i szarpał jej rękami. To spotkanie małżeńskiego przywiązania i szczerej radości podobne było do walki. Ludwik Willems spał spokojnie pod kołdrą.
Wreszcie Willems zdołał się wyrwać i odsunął Joannę, przycisnąwszy jej ramiona do boków. Patrzył na nią. Podejrzewał że mu się śni. Wargi mu drżały, oczy błądziły niepewnie, powracając wciąż do jej twarzy. Spostrzegł że jest taka sama jak zawsze w jego obecności. Wyglądała na zalęknioną, drżącą, gotową do płaczu. Nie budziła w nim zaufania. Krzyknął:
— Jak tu przyjechałaś?
Odrzekła śpiesznie, przyglądając mu się z natężeniem —
— W wielkiem czółnie z trzema ludźmi. Wiem o wszystkiem. Lingarda niema. Przyjeżdżam cię wyratować. Ja wiem... Almayer mi powiedział.
— W czółnie! — Almayer! — Kłamstwo. Powiedział ci — powiedział... — bąkał Willems w oszołomieniu. — Dlaczego tobie? Co ci powiedział?
Zabrakło mu słów. Wpatrywał się w żonę, myśląc z lękiem że użyto jej — tej idjotki — za narzędzie w jakimś zdradzieckim spisku... na jego zgubę.
Joanna rozpłakała się.
— Nie patrz tak na mnie, Piotrze. Co ja ci zrobiłam? Przyjechałam błagać cię — błagać — o przebaczenie. Ocalić cię — Lingard... grozi ci niebezpieczeństwo...
Dygotał z niecierpliwości, z nadziei, ze strachu. Wpatrując się w niego, wybuchnęła łkaniem w nowym przypływie żalu:
— Ach, Piotrze! Co ci jest? Czyś chory?... Wyglądasz na bardzo chorego...
Potrząsnął nią tak gwałtownie że zamilkła, zdumiona i przerażona.
— Jak śmiesz!... Jestem zdrów... zupełnie zdrów... Gdzie ta łódź? Czy powiesz mi w końcu gdzie jest ta łódź? Łódź, mówię!.. Słyszysz!..
— Boli! — jęknęła.
Puścił ją; zapanowawszy nad przerażeniem, stała, drżąc i patrząc w niego z dziwnem napięciem. Posunęła się naprzód, ale gdy podniósł palec, zatrzymała się i westchnęła głęboko. Uspokoił się nagle i spoglądał na nią zimno, krytycznie, jak dawniej, w przeszłości, kiedy rachunki domowe nie były w porządku. Poczuła coś nakształt bolesnej rozkoszy w tym raptownym nawrocie do dawnego życia, do dawnej swej uległości.
Stał teraz napozór opanowany i słuchał bezładnej opowieści Joanny. Słowa jej zdawały się padać dokoła z oszałamiającym łoskotem, jak grad. Chwytał gdzieniegdzie ich sens i gubił go natychmiast w nadludzkim wysiłku aby powiązać logicznie wypadki. Jest łódź. Łódź. Wielka łódź, którą Willems będzie mógł popłynąć do morza. To było jasne. Joanna nią przyjechała. Dlaczego Almayer tak Joannę okłamał? Czy to jest spisek aby wciągnąć Willemsa w jakąś zasadzkę? Lepsze to niż beznadziejna samotność. Joanna ma pieniądze. Ci Malaje pojadą gdzie im się każe... jak mówi Joanna.
Przerwał jej:
— Gdzie oni poszli?
— Wrócą natychmiast — odrzekła ze łzami. — Natychmiast. Powiedzieli że tu niedaleko są zastawione sieci. Wrócą natychmiast.
Zaczęła znów mówić, łkając. Prosiła żeby jej przebaczył. Przebaczył? Ale co? Aha! tę scenę w Makassarze. Jakby miał czas o tem myśleć! Cóż go obchodzi to co zrobiła kiedyś tam przed miesiącami! Miał wrażenie że się szamoce w pętach powikłanego snu, gdzie wszystko jest niemożliwe lecz naturalne, gdzie przeszłość nabiera wyglądu przyszłości a teraźniejszość leży kamieniem na sercu i trzyma za gardło jak ręka wroga. A podczas gdy Joanna błagała go, zaklinała, całowała mu ręce, płacząc na jego ramieniu, wzywając go w imię Boga by przebaczył, by zapomniał, by wymówił upragnione przez nią słowo, by spojrzał na swego chłopca, by uwierzył w jej smutek i jej oddanie — oczy Willemsa, urzeczone, błyszczące, nieruchome, patrzyły w dal, hen poza Joannę, poza rzekę, poza ten kraj, poza dni, tygodnie, miesiące; patrzyły w wolność, w przyszłość, w tryumf... w możliwość wstrząsającej zemsty.
Poczuł nagle że chce mu się tańczyć i krzyczeć. Zawołał:
— A jednak spotkamy się jeszcze, kapitanie Lingard!
— Ach nie! Nie! — krzyknęła Joanna, składając ręce.
Spojrzał na nią, zaskoczony. Zapomniał o Joannie, póki ten okrzyk nie wtargnął między monotonne, błagalne jej słowa, póki nie przyzwał go z powrotem na ziemię z pośród radosnego wiru marzeń. Bardzo było dziwnie ujrzeć ją tu obok siebie. Poczuł dla niej niemal serdeczność. Jednak zjawiła się w samą porę. Nagle pomyślał: „Tamta druga! Muszę pozbyć się jej bez awantury. Kto wie; może się okaże niebezpieczna...“ I natychmiast zdał sobie sprawę że nienawidzi Aissy nienawiścią bez granic, że dusi go wprost ta nienawiść. Rzekł do żony:
— Poczekaj chwilę.
Joanna przełknęła posłusznie słowa, które chciały jej się wydrzeć. Mruknął: „Zostań tu“ i znikł za drzewem.
Woda w żelaznym kociołku wrzała wściekle na ogniu, buchając wielkiemi kłębami białej pary, która mieszała się z cienką czarną nicią dymu. Stara Malajka przykucnięta za ogniskiem ukazała się Willemsowi jakby przez mgłę, obojętna, dziwaczna.
Willems podszedł do niej blisko i zapytał:
— Gdzie ona jest?
Kobieta nawet nie podniosła głowy, ale odpowiedziała natychmiast, jakby czekała oddawna na to pytanie:
— Kiedy spałeś pod drzewem, zanim przybyło obce czółno, wyszła z domu. Widziałam jak spojrzała na ciebie i poszła dalej z wielką jasnością w oczach. Z wielką jasnością. I skierowała się tam gdzie był sad naszego pana, Lakamby. Kiedy nas było tu wielu. Wielu, wielu. Mężowie z orężem u boku. Wielu mężów... I rozmowy... I pieśni...
Bredziła cichym głosem jeszcze długo po odejściu Willemsa.
Wrócił do żony. Podszedł blisko i przekonał się że niema jej nic do powiedzenia. Skupił się w sobie, rozmyślając jak ma postąpić aby uniknąć spotkania z Aissą. Ona zostanie może cały ranek w tym gaju. Dlaczego ci psiakrew wioślarze odeszli? Przejmował go fizyczny wstręt na myśl o zobaczeniu Aissy. A gdzieś na samym dnie serca czaił się lęk przed nią. Dlaczego? Cóż ona mogłaby mu zrobić? Nic na świecie teraz go nie zatrzyma. Czuł się silny, zuchwały, bezlitosny i wyższy nad wszystko. Chciał ocalić wobec żony wzniosłą czystość swego charakteru. Myślał: „Ona nie wie. Almayer nie pisnął o Aissie ani słowa. Ale jeśli się dowie, jestem zgubiony. Gdyby nie chłopiec, tobym... uwolnił się od obydwóch...“ mignęło mu przez głowę. Ale nie, broń Boże! Jest żonaty... Przysiągł uroczyście. Niewolno!... Święte więzy... Patrząc na żonę, poczuł pierwszy raz w życiu coś nakształt wyrzutów sumienia. Wyrzutów sumienia, związanych z jego wyobrażeniem o strasznej potędze przysięgi złożonej u ołtarza... Nie trzeba żeby Joanna się dowiedziała... Ach, gdyby miał tę łódź!... Musi pobiec do domu i wziąć rewolwer. Bez broni nie miałby odwagi powierzyć się tym ludziom z Bajow. Pójdzie po rewolwer póki niema Aissy. Ach, ta łódź!... Nie śmiał pójść nad rzekę i wołać. Pomyślał: „Mogłaby mnie usłyszeć... Pójdę i wezmę rewolwer... naboje... to już wszystko... nic więcej. Nic“.
Stał pogrążony w myślach, nie mogąc się zdecydować na pójście do domu, a Joanna, uczepiona jego ramienia, błagała by jej przebaczył, błagała rozpaczliwie, żałośnie, tracąc wszelką nadzieję za każdym razem gdy popatrzyła na jego twarz, która w jej oczach uosabiała nieubłaganą prawość, surową cnotę, bezlitosną sprawiedliwość. Błagała pokornie, onieśmielona wobec męża, wobec niewzruszonego wyglądu tego człowieka, którego skrzywdziła wbrew prawom ludzkim i boskim. Nie słyszał ani słowa, póki nie podniosła głosu w ostatniem zaklęciu —
— ...Czy nie rozumiesz że cię zawsze kochałam! Nagadali mi o tobie okropnych rzeczy... I to moja własna matka! Powiedzieli że ty... żeś mnie zdradził, a ja...
— To wstrętne kłamstwo! — krzyknął Willems, budząc się na chwilę, tknięty szlachetnem oburzeniem.
— Ja wiem! wiem! Bądź wspaniałomyślny! Pomyśl jak rozpaczałam po twoim wyjeździe — ach! o małom sobie nie odgryzła języka!... Nigdy nikomu już wierzyć nie będę... Popatrz na chłopca... Ulituj się... Nie miałabym chwili spokoju, gdybym ciebie nie odnalazła... Powiedz mi... jedno słowo... jedno jedyne słowo...
— Czegoż ty chcesz u diabła — wykrzyknął Willems, spoglądając w stronę rzeki. — Gdzież ta cholerna łódź? Dlaczego pozwoliłaś im odjechać? Ty idjotko!
— Ach Piotrze! Wiem że już przebaczyłeś w głębi serca — jesteś taki szlachetny — ale chcę to usłyszeć z twoich ust... Powiedz, przebaczasz mi?
— Tak, tak! — rzekł Willems niecierpliwie — przebaczam ci. Nie bądź głupia.
— Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie tu samej. Co nam grozi? Tak się boję... Czy jesteś tu sam? Napewno? Chodźmy stąd!
— Masz rację — rzekł Willems, patrząc wciąż z niepokojem w stronę rzeki.
Łkała pocichu, opierając się o jego ramię.
— Puść mię — powiedział.
Ujrzał nad stromym brzegiem głowy trzech ludzi, sunące gładko. Gdy brzeg się obniżył, ukazało się duże czółno i zawinęło zwolna do przystani.
— Przyjechali — rzekł żywo. — Muszę wziąć rewolwer.
Uczynił kilka śpiesznych kroków w stronę domu, ale — jakby coś spostrzegłszy — zawrócił w miejscu i podszedł znów do Joanny. Wpatrzyła się w niego, zatrwożona nagłą zmianą na jego twarzy, z której wyglądał wielki niepokój. Zaczął mówić, zacinając się zlekka:
— Weź dziecko. Zejdź do łodzi i powiedz żeby natychmiast ukryli ją za krzakami. Słyszysz? Prędko! Przyjdę tam zaraz do ciebie. Śpiesz się!
— Piotrze! Co to znaczy? Ja ciebie nie opuszczę. Tu grozi nam jakieś niebezpieczeństwo!
— Zrobisz co ci każę? — rzekł Willems gniewnym szeptem.
— Nie! nie! nie! Nie opuszczę ciebie. Nie chcę ciebie znów stracić. Powiedz, co nam grozi?
Z za domu doszedł daleki śpiew. Willems potrząsnął Joanną.
— Rób co ci każę! Leć natychmiast!
Złapała Willemsa za ramię i uczepiła się go rozpaczliwie. Spojrzał w niebo, jakby je brał na świadka beznadziejnej głupoty tej kobiety. Śpiew rozlegał się coraz głośniej, potem nagle ustał i pojawiła się Aissa, idąca wolno z rękami pełnemi kwiatów.
Wyszła zza węgła domu, wchodząc w słońce, które ogarnęło ją potokiem blasku wspaniałym, czułym, pieszczotliwym, jakby pociągnięte szczęściem jaśniejącem na jej twarzy. Przystroiła się świątecznie w ten uroczysty dzień, pamiętny dzień jego powrotu do niej, do miłości, która będzie trwać wiecznie. Ranne promienie załamywały się w podłużnej klamrze haftowanego pasa obejmującego jedwabny sarong. Olśniewająco biała tkanina kurtki przecięta była srebrnożółtą szarfą, a w czarnych włosach zwiniętych wysoko na małej głowie jaśniały kule złotych szpilek wśród czerwonego pąkowia i białych gwiaździstych kwiatów, któremi się uwieńczyła by oczarować jego oczy; te oczy, co odtąd nie miały nic widzieć na świecie prócz jej rozpromienionej twarzy. Szła zwolna, chyląc głowę nad snopem niepokalanie białych champakas i jaśminu, które przyciskała w rozmarzeniu do piersi, upojona słodką wonią i słodszą jeszcze nadzieją.
Zdawało się że nic nie spostrzega; przystanęła chwilę u stóp kładki prowadzącej do domu, zostawiła tam drewniane sandały o wysokich korkach i wbiegła lekko na deski — prosta, wdzięczna, gibka, bezgłośna, jakby ją niosły ku drzwiom niewidzialne skrzydła. Willems wepchnął szorstko żonę za drzewo; postanowił pobiec do domu, chwycić rewolwer i... Różne myśli, wątpliwości, plany kipiały w jego mózgu. Mignęła mu błyskawiczna wizja czynów dokonywanych z warjackim pośpiechem: oto zadaje ogłuszający cios, związuje tę ukwieconą kobietę w ciemnym domu aby ocalić swoją powagę, swoją wyższość — coś niezmiernie doniosłego... Nie uczynił i dwóch kroków, gdy Joanna skoczyła za nim, złapała go za obszarpaną kurtkę, wydzierając z niej duży strzęp i oburącz wczepiła się w kołnierz; tak to zaskoczyło Willemsa, że o mało co nie padł nawznak, zdołał jednak utrzymać się na nogach. Stojąc za nim, szeptała bez tchu do jego ucha:
— Ta kobieta! Kto jest ta kobieta? Ach! to o tem mówili wioślarze. Słyszałam ich... słyszałam... słyszałam... w nocy. Mówili o jakiejś kobiecie. Nie miałam odwagi zrozumieć. Nie chciałam pytać... słyszysz?... nie chciałam wierzyć! Jakże mogłam wierzyć? Więc to prawda. Nie! Powiedz że to nieprawda!... Kto jest ta kobieta?
Chwiał się na nogach, prąc naprzód. Szarpała go, póki guzik nie puścił; Willems nawpół wysunął się z kurtki, odwrócił się i zastygł w dziwnym bezruchu. Miał wrażenie że serce bije mu w gardle. Dusił się — chciał mówić — nie mógł znaleźć słów. Pomyślał z wściekłością: „Zabiję obie“.
Przez chwilę zupełny spokój panował na dziedzińcu wśród wielkiej jasności dnia. Tylko hen u przystani drzewo waringanu, rozgorzałe gronami czerwonych jagód, zdawało się drgać od rojących się malutkich ptaszków, które napełniały gorączkowym trzepotem gąszcz przeciążonych gałęzi. Nagle różnobarwne stado wzniosło się cichym wirem i rozproszyło, tnąc sztywnemi, śpiczastemi skrzydełkami mgłę złocistą od słońca. Mahmat i jeden z jego braci ukazali się od strony rzeki, każdy z lancą w ręku; przyszli po swych pasażerów.
Aissa wyszła na próg z pustemi rękoma i spostrzegła dwóch zbrojnych ludzi. Wydała cichy okrzyk zdumienia, znikła z powrotem i w mgnieniu oka ukazała się znów, trzymając rewolwer Willemsa. Dla niej pojawienie się jakiejkolwiek ludzkiej istoty mogło oznaczać jedynie coś złowrogiego. Nazewnątrz byli tylko wrogowie. Ona i człowiek którego kochała byli sami, okrążeni przez groźne niebezpieczeństwa, ale nic jej to nie obchodziło; gdyby przyszła śmierć, wszystko jedno z czyjej ręki, zginęliby oboje razem.
Śmiałe jej oczy objęły dziedziniec jednem spojrzeniem. Zauważyła że dwaj obcy ludzie przystanęli i oparli się o gładkie drzewca lanc. Zaraz potem spostrzegła Willemsa, który był zwrócony do niej plecami i widać mocował się z kimś pod drzewem. Nie przyjrzawszy się dokładniej, zbiegła bez wahania po kładce, wołając: „Idę!“
Usłyszał jej krzyk i niespodzianym rzutem pchnął żonę ku ławce. Padła na nią; wyszarpnął się z kurtki do reszty, a Joanna zakryła twarz tym brudnym łachmanem. Przysunął się do niej i spytał:
— Po raz ostatni, czy weźmiesz dziecko i pójdziesz?
Jęknęła z za brudnych szczątków kurtki. Mruczała coś. Schylił się, nasłuchując. Mówiła:
— Nie odejdę! Każ pójść precz tej kobiecie. Nie mogę na nią patrzeć!
— Idjotka!
Zdawało się że plunął na nią tem słowem, potem odwrócił się by stawić czoło Aissie. Zbliżała się powoli z bezgranicznem zdumieniem na twarzy. Przystanęła i patrzyła w Willemsa, który stał obnażony po pas, z odkrytą głową, ponury.
Opodal Mahmat i jego brat wymieniali szybko słowa spokojnym szeptem... Oto dzielna córka tego świętego męża, który umarł. Biały jest mężczyzną bardzo wysokim. Trzeba będzie zabrać z powrotem trzy kobiety, dziecko, i jeszcze tego białego który ma pieniądze... Brat Mahmata wrócił do łodzi; Mahmat przyglądał się dalej. Stał jak wartownik; ostrze lancy w kształcie liścia połyskiwało nad jego głową.
Willems nagle przemówił.
— Daj mi to — rzekł, wyciągając rękę po rewolwer.
Aissa cofnęła się. Wargi jej drżały. Rzekła bardzo cicho:
— To są twoi?
Uczynił ruch potakujący. Potrząsnęła głową w zamyśleniu i kilka delikatnych płatków kwiecia zamierającego we włosach opadło do jej stóp jak wielkie krople szkarłatu i bieli.
— Wiedziałeś? — szepnęła.
— Nie — rzekł Willems. — Przysłali po mnie.
— Każ im odjechać. Oni są przeklęci. Co może być wspólnego między nimi a tobą — tobą, który nosisz moje życie w swem sercu!
Willems nic nie odpowiedział. Stał przed nią, patrząc w ziemię i powtarzając w myśli: muszę wydostać od niej rewolwer, zaraz, natychmiast. Niemożliwe abym powierzył się tym ludziom bez broni. Muszę mieć rewolwer.
Zapytała, popatrzywszy w milczeniu na szlochającą cicho Joannę:
— Kto to jest?
— Moja żona — odrzekł Willems, nie podnosząc oczu. — Moja żona według naszych białych praw, które pochodzą od Boga!
— Twoje prawa! Twój Bóg! — mruknęła pogardliwie.
— Daj mi ten rewolwer — rzekł Willems rozkazująco. Czuł niechęć do zetknięcia się z nią, do odebrania rewolweru siłą.
Nie zwróciła na to uwagi i ciągnęła dalej —
— Twoje prawa... czy twoje kłamstwa? W co mam wierzyć? Szłam — biegłam by cię obronić, kiedy zobaczyłam tych obcych ludzi. Kłamały mi twoje wargi, twoje oczy. Masz fałszywe serce. — Nagle zamilkła i dodała po krótkiej pauzie. — Ach! Ona jest pierwsza. Więc ja mam być niewolnicą?
— Bądź sobie czem chcesz — rzekł Willems brutalnie. — Odjeżdżam.
Aissa przylgnęła wzrokiem do kołdry, spostrzegłszy że coś pod nią zlekka drgnęło. Rzuciła się ku ławce. Willems odwrócił się za nią. Doznał wrażenia że jego nogi są z ołowiu. Zrobiło mu się słabo i na chwilę owładnęła nim rozpacz; przeraził się iż umrze na miejscu, nim zdoła uciec od grzechu i klęski.
Aissa podniosła róg kołdry; ujrzała śpiące dziecko i nagły dreszcz zatrząsł nią, jak na widok rzeczy niewypowiedzianie strasznej. Wlepiła w Ludwika Willemsa oczy skamieniałe z niedowierzania i zgrozy. Potem palce jej otworzyły się zwolna i cień padł na jej twarz, jakby coś mrocznego i złowieszczego stanęło między nią a słońcem. Stała ze spuszczonemi oczami, pogrążona w zadumie, niby śledząc żałosny korowód swych myśli na dnie posępnej otchłani.
Willems ani drgnął. Wszystkie jego myśli skupiły się na bliskiem wyzwoleniu. I dopiero teraz pewność tego wyzwolenia owładnęła nim z niezmierną siłą; usłyszał jakby głos wołający w niebiosach że wszystko przeminęło, że za pięć, za dziesięć minut rozpocznie nową egzystencję; że ta kobieta, jego obłęd, jego grzech, jego żale, wszystko zapadnie w przeszłość, rozwieje się jak pył, jak dym, jak przelotna chmura — przestanie istnieć! Tak! zachłanna przeszłość pochłonie wszystko — nawet pamięć o jego pokusie i jego upadku. Nic go nie obchodziło. Nie dbał o nic. Zapomniał o Aissie, o żonie, o Lingardzie, o Hudigu — zapomniał o wszystkich w błyskawicznem widzeniu przyszłości opromienionej nadzieją.
Po chwili usłyszał jak Aissa mówiła —
— Dziecko! Dziecko! Cóż ja uczyniłam aby się stać pastwą tej żałości i tego bólu? Twój syn i jego matka żyli, a ty mi powiedziałeś że nie masz nic do wspominania w kraju, z którego przybywasz! Myślałam że możesz być mój. Myślałam że będę...
Głos Aissy zamarł w urywanym szepcie, a wraz z nim zgasły w jej sercu najpiękniejsze, najdroższe nadzieje nowego życia. Roiła że w przyszłości słabe dziecinne ręce złączą ich oboje więzami, których nic nie rozerwie na ziemi, więzami przywiązania, wdzięczności, tkliwego szacunku. Będzie pierwsza — będzie jedyna! Lecz z chwilą gdy ujrzała syna tamtej drugiej kobiety, poczuła że jest strącona w chłód, mrok, milczenie samotności nieprzeniknionej i głuchej — że jest daleko od niego, poza wszelką nadzieją — w otchłani krzywdy, na którą niema ratunku.
Zbliżyła się do Joanny. Ogarnął ją gniew na tę kobietę, zazdrość, zawiść. Czuła się wobec niej upokorzona i wściekła. Chwyciła zwisający rękaw kurtki, w której Joanna ukryła twarz; wyrwała kurtkę z jej rąk, wołając:
— Niechże zobaczę oblicze tej, przy której jestem tylko sługą i niewolnicą. Ya wa! Widzę cię!
Jej niespodziany krzyk wypełnił słoneczną przestrzeń polanki, wzniósł się wysoko i poleciał wgłąb kraju nad nieruchomemi szczytami lasu. Stanęła jak wryta, patrząc na Joannę w zdumieniu i pogardzie.
— Kobieta z plemienia Sirani! — rzekła wolno zdziwionym głosem.
Joanna rzuciła się do Willemsa i uczepiła się go, wrzeszcząc —
— Broń mnie, Piotrze! Broń mnie przed nią!
— Cicho bądź. Nic ci nie grozi — mruknął niewyraźnie Willems.
Aissa patrzyła na nich wzgardliwie.
— Bóg jest wielki! Siedzę w pyle u twoich stóp — wykrzyknęła szyderczo, składając ręce nad głową gestem drwiącej pokory. — Wobec ciebie jestem niczem. — Zwróciła się gwałtownie do Willemsa, otwierając szeroko ramiona. — Coś ty ze mnie uczynił? — krzyknęła — ty kłamliwe dziecko przeklętej matki! Coś ty ze mnie uczynił? Niewolnicę niewolnicy! Nie mów nic! Twoje słowa są gorsze niż jad węża. Kobieta z plemienia Sirani. Kobieta z plemienia pogardzanego przez wszystkich.
Wskazała palcem Joannę, odstąpiła wtył i wybuchnęła śmiechem.
— Piotrze, każ jej milczeć! — wrzasnęła Joanna. — Tej pogance! To poganka! Poganka! Wybij ją, Piotrze!
Willems spostrzegł rewolwer, który Aissa położyła na ławce obok dziecka. Rzekł do żony po holendersku, nie odwracając głowy:
— Chwyć dziecko i rewolwer. Widzisz — leży tam. Biegnij do łodzi. Ja ją zatrzymam. Natychmiast!
Aissa podeszła bliżej. Patrzyła na Joannę i mówiła w zapamiętaniu wśród krótkich wybuchów śmiechu, szarpiąc gwałtownie klamrę swego paska.
— Dla niej! Dla niej — matki tego, który będzie mówił o twej mądrości, o twojem męstwie. Wszystko dla niej. Ja nie mam nic. Nic. Weź to, weź.
Zerwała pasek i cisnęła do nóg Joannie. Ciskała z pośpiechem bransolety, złote szpilki, kwiaty; długie jej włosy opadły i rozsypały się po ramionach, okalając czernią dziko podnieconą twarz.
— Odpędź ją, Piotrze. Odpędź tę pogankę — mówiła raz po raz Joanna. Zdawało się że zupełnie straciła głowę. Tupała, czepiając się oburącz ramienia Willemsa.
— Patrz! — zawołała Aissa. — Patrz na matkę swojego syna. Boi się. Dlaczego nie zejdzie mi z oczu? Patrz na nią. Jest brzydka.
Joanna jak gdyby odczuła pogardliwy ton jej słów. Gdy Aissa cofnęła się znów w kierunku drzewa, Joanna puściła ramię męża, pobiegła do niej w szale i uderzyła ją w twarz; potem, odwróciwszy się, rzuciła się ku dziecku, które płakało już dłuższą chwilę, czego nikt nie zauważył, porwała je i zaczęła uciekać w stronę rzeki, wydając wrzask za wrzaskiem w napadzie obłędnego strachu.
Willems chciał pochwycić rewolwer. Aissa wyprzedziła go i pchnęła niespodzianie, tak że się zatoczył i oddalił od drzewa. Chwyciła broń, schowała ją za siebie i krzyknęła —
— Nie dam! Idź za nią. Idź naprzeciw niebezpieczeństwa... Idź naprzeciw śmierci... Idź bezbronny... Idź z pustemi rękoma i słodkiemi słowami na ustach... tak jak do mnie przyszedłeś... Idź, bezsilny, i kłam lasom, kłam morzu... kłam śmierci, która czeka na ciebie...
Umilkła, jakby ją kto chwycił za gardło. Mijały straszliwe sekundy, a ona patrzyła na tego półnagiego mężczyznę, który stał przed nią jak obłąkaniec; słyszała dochodzące słabo z nad rzeki przenikliwe, warjackie wrzaski Joanny wzywającej ratunku. Blask słońca spływał na Aissę, na Willemsa, na niemy kraj, na szemrzącą rzekę — lecz zdawało się Aissie, że okropne błyskawice mroku przeszywają łagodną jasność pogodnego ranka. Nienawiść wypełniała świat, wypełniała przestrzeń między nimi dwojgiem — nienawiść rasy, nienawiść krwi, nienawiść płynąca z beznadziejnych przeciwieństw; nienawiść do człowieka z kraju kłamstw i zła, skąd tylko nieszczęście przychodzi do tych co nie są biali. Szał ponosił Aissę; usłyszała tuż przy sobie głos zmarłego Omara szepczący jej do ucha:
— Zabij! Zabij!
Krzyknęła, widząc że Willems się poruszył:
— Nie zbliżaj się do mnie... bo zginiesz natychmiast! Odejdź, póki jeszcze pamiętam... póki pamiętam...
Willems skupił siły do walki. Bał się odejść bezbronny. Rzucił się naprzód i zobaczył że podniosła rewolwer. Spostrzegł iż nie odwiodła kurka; nawet jeśli strzeli, chybi z pewnością. Strzał pójdzie górą; kurek się zacinał. Willems uczynił krok naprzód; widział jak długa lufa chwiała się u końca jej wyciągniętego ramienia. Pomyślał: teraz nadeszła chwila... Zgiął lekko kolana, podając się naprzód, i skoczył, nabierając rozpędu.
Ujrzał przed oczami wybuch czerwonego płomienia; ogłuszył go wystrzał, głośniejszy chyba niż piorun. Coś zatrzymało go w miejscu; stanął, wciągając nozdrzami cierpki zapach niebieskiego dymu, który odpływał z przed jego oczu jak olbrzymia chmura... Chybiła, na Boga!... Tak też myślał... I zobaczył hen daleko, jak wzniosła ręce nad głową gwałtownym ruchem, a rewolwer, taki mały, leżał między nimi na ziemi... Chybiła!... Teraz Willems pójdzie i podniesie rewolwer. W tej sekundzie odczuł jak jeszcze nigdy radość, rozkosz, wspaniałość słonecznego blasku i życia. Usta jego napełniły się czemś słonem i ciepłem. Usiłował odkaszlnąć; splunął... Któż to krzyczy: „O Boże, on umiera! on umiera!“ Kto umiera?... Trzeba podnieść — Noc! — Co to?... Już noc...
Po wielu latach Almayer opowiadał historję wielkiej rewolucji w Sambirze przygodnemu gościowi z Europy. Był to Rumun, przyrodnik, zbieracz storczyków, któremi handlował. Każdemu kto chciał słuchać oświadczał po pięciu minutach znajomości, że ma zamiar napisać naukowe dzieło o krajach podzwrotnikowych. Podczas swej podróży wgłąb kraju wkwaterował się do Almayera. Był to człowiek dość wykształcony, ale pił dżyn bez żadnej domieszki, lub conajwyżej wciskał pół małej cytryny do czystego alkoholu; twierdził że mu to służy na zdrowie. Z tem lekarstwem przed sobą opisywał zdziwionemu Almayerowi cuda stolic europejskich; Almayer zaś nudził go wzamian, wypowiadając ze swadą swe ujemne opinje o towarzyskiem i politycznem życiu Sambiru. Rozmawiali długo w noc, siedząc naprzeciw siebie na werandzie przy sosnowym stole, a jasnoskrzydłe, drobne, wątłe owady, którym nie wystarczało światło księżyca, roiły się między nimi i ginęły tysiącami naokoło płomienia kopcącej, smrodliwej lampy.
Almayer mówił z wypiekami na twarzy:
— Nie widziałem tego naturalnie. Mówiłem już że ugrzęźliśmy w przesmyku — wszystko to z powodu wrażliwości ojca — kapitana Lingarda. Robiłem co mogłem by ułatwić temu człowiekowi ucieczkę, bo — rozumie pan — nie można było przemówić do rozsądku takiemu człowiekowi jak kapitan Lingard. Akurat przed zachodem woda się podniosła na tyle, że mogliśmy się wydostać z przesmyka. Dotarliśmy o zmroku do polanki Lakamby. Było zupełnie cicho; pomyślałem naturalnie że odjechali i bardzo się ucieszyłem. Kiedyśmy szli w górę dziedzińcem, zobaczyłem że coś wielkiego leży tam pośrodku. Oderwała się od tego Aissa i rzuciła się na nas. Mój Boże... czy pan słyszał te historje o wiernych psach, które strzegą zwłok swoich panów... nie pozwalają się zbliżyć nikomu... trzeba je w końcu odpędzić — i tak dalej... No więc daję panu słowo że musieliśmy ją odpędzić. Musieliśmy! Była jak furja. Nie pozwalała nam go dotknąć. Nie żył już oczywiście. Ja myślę. Przestrzeliła mu lewe płuco wysoko i zbliska, bo oba otwory były małe. Kula wyszła przez łopatkę. Kiedyśmy się z nią uporali — nie uwierzy pan jaka ta kobieta była silna, dopiero we trzech daliśmy jej radę! — zanieśliśmy ciało do łodzi i odbiliśmy od brzegu. Myśleliśmy że zemdlała, ale dźwignęła się i wbiegła za nami do wody. No więc pozwoliłem jej wdrapać się do czółna. Cóż miałem robić? W rzece pełno aligatorów. Nie zapomnę nigdy tej jazdy nocą w górę rzeki — póki żyję. Siedziała na dnie łodzi, trzymając jego głowę na kolanach, i raz po raz obcierała mu twarz swemi włosami. Pełno miał zaschłej krwi naokoło ust i brody. I przez cały czas cośmy płynęli — sześć godzin — szeptała czule do tego trupa!... Był ze mną porucznik ze szkunera. Ten człowiek powiedział mi potem, że za nic w świecie nie przeżyłby drugi raz czegoś podobnego — nawet za garść brylantów. I wierzę mu — słowo daję. Sam się wstrząsam, kiedy sobie o tem przypomnę. Czy pan myśli że on to słyszał? To jest... nie! ja chcę powiedzieć czy coś... czy ktoś... słyszał?
— Jestem materjalistą — oświadczył mąż nauki, drżącą ręką przechylając butelkę nad opróżnioną szklanką.
Almayer potrząsnął głową i ciągnął dalej —
— Właściwie to nikt nie widział jak się to stało prócz tego Malaja, Mahmata. Mówił mi nieraz że znajdował się od nich nie dalej niż o dwie długości lancy. Podobno te kobiety wymyślały sobie nawzajem, a Willems stał między niemi. Mahmat opowiadał, że kiedy Joanna uderzyła Aissę i uciekła, tych dwoje jakby nagle oszalało. Rzucali się to tu, to tam. Powtórzę panu co Mahmat mi opowiadał: — Zobaczyłem że stała, trzymając pistolet, który strzela wiele razy i wodziła nim po całym kampongu. Bałem się żeby mnie nie zabiła i skoczyłem w bok. Potem spostrzegłem że biały człowiek biegnie do niej szybko. Rzucił się jak nasz pan, tygrys, kiedy wybiega z dżungli na włócznie nastawione przez ludzi. Nie wzięła go wcale na cel. Pistolet chodził o tak — w obie strony, a w jej oczach ujrzałem nagle okropny lęk. Strzał był tylko jeden. Krzyknęła; biały człowiek stał bardzo prosto, mrugając oczami, tyle czasu ile trzeba aby policzyć zwolna raz, dwa, trzy; potem zakaszlał i zwalił się na twarz. Córka Omara krzyczała jednym tchem, aż wreszcie upadła. Wówczas odszedłem i zostawiłem za sobą milczenie. To wszystko nic mnie nie obchodziło, a w mojej łodzi była ta kobieta, która mi obiecała pieniądze. Odbiliśmy natychmiast, nie zważając na jej wrzaski. Jesteśmy biedni ludzie i dostaliśmy marne wynagrodzenie za naszą pracę! — Tak opowiada Mahmat — zawsze temi samemi słowami. Niech go pan zapyta. To ten człowiek, od którego pan wynajął łodzie na wyprawę w górę rzeki.
— Najchciwszy złodziej jakiego spotkałem — wykrzyknął niewyraźnie podróżnik.
— Hm! To porządny człowiek. Jego dwaj bracia zginęli przebici włóczniami — dobrze im tak. Rabowali groby Dajaków, Tam są złote ozdoby, uważa pan. Dobrze im tak. Ale Mahmat zachowywał się przyzwoicie i dorobił się. Tak! Każdy się dorobił prócz mnie. A wszystko przez tego łotra, który tu sprowadził Arabów.
— De mortuis nil ni... num — mruknął gość Almayera.
— Mógłby pan mówić po angielsku zamiast szwargotać tym swoim językiem, którego nikt nie rozumie — powiedział nadąsany Almayer.
— Niech pan się nie gniewa — odrzekł tamten wśród czkawki. — To są słowa łacińskie, bardzo mądre słowa. I znaczą: nie marnuj słów na wymyślanie umarłym. Nic w tem obraźliwego. Lubię pana. Pan ma nieporozumienia z Opatrznością — ja także. Miałem być profesorem a tymczasem — niech pan na mnie spojrzy.
Pokiwał głową. Siedział, trzymając szklankę. Almayer chodził tam i z powrotem; nagle zatrzymał się.
— Tak, wszyscy oni dorobili się prócz mnie. I dlaczego? Jestem więcej wart od każdego z nich. Lakamba nazywa siebie sułtanem; kiedy idę do niego w interesie, wysyła tego swojego jednookiego djabła, Babalacziego, który mi mówi że władca śpi i będzie jeszcze spał długo. A Babalaczi! Jest szachbandarem państwa — ni mniej ni więcej. Chryste Panie! Szachbandarem! Ta świnia! Włóczęga, któremu nie pozwoliłem wejść na te schody, kiedy pierwszy raz przyszedł... Teraz niech pan posłucha o Abdulli. Mieszka w Sambirze, bo — jak mówi — woli być daleko od białych. Ale ma setki tysięcy. Ma dom w Penangu. Statki. Czego on nie miał, kiedy mi ukradł mój handel! Zapędził tu wszystkich w kozi róg; z jego powodu ojciec zaczął poszukiwać złota, a potem wyjechał do Europy — gdzie przepadł. Niechże pan pomyśli: taki człowiek jak kapitan Lingard znika niby zwyczajny kulis. Moi znajomi pisali do Londynu, pytając o niego. Nikt nigdy o nim nie słyszał! Niech pan sobie wyobrazi! Nikt nie słyszał o kapitanie Lingardzie!
Uczony zbieracz storczyków podniósł głowę.
— To był sen — sentymen — talny stary korsarz — wybełkotał. — Lubię go. Ja sam jestem sent — talny.
Mrugnął do Almayera, który się roześmiał.
— Aha! Mówiłem panu o nagrobku. Tak! Sto dwadzieścia dolarów wyrzuconych za okno. Gdybym je teraz miał! Zachciało się ojcu gwałtem tego nagrobka. A napis! Ha, ha, ha! „Piotr Willems, Wybawiony przez Miłosierdzie Boskie od swego Wroga“. Któż był jego wrogiem, jeśli nie sam kapitan Lingard? I wogóle to nie ma sensu. On — ojciec — to był wielki człowiek, ale dziwak pod wielu względami... Nie widział pan tego grobu? Jest tam na szczycie wzgórza, z drugiej strony rzeki. Muszę go panu pokazać! Pójdziemy tam.
— Ani myślę! — odrzekł uczony podróżnik. — Nie interesuję się tem... i... w takiem słońcu... za wielkie zmęczenie... Chyba że pan mię tam zaniesie.
I rzeczywiście został tam zaniesiony w kilka miesięcy później; jego grób stał się drugim grobem białego w Sambirze; na razie jednak był żywy choć porządnie pijany. Spytał nagle —
— A ta kobieta?
— Ach, naturalnie że Lingard utrzymywał w Makassarze i ją, i tego jej wstrętnego bębna. Takie karygodne marnowanie pieniędzy! Licho wie co się stało z nimi po wyjeździe ojca do kraju. Ja musiałem zająć się swoją córką. Dam panu bilecik do pani Vinck w Singapurze, kiedy pan będzie wracał. Zobaczy pan tam Ninę — szczęśliwy z pana człowiek. Ona jest piękna i, jak słyszę, taka wykształcona, taka...
— Słyszałem już sto... tysiąc razy o pana córce. A cóż t–ta dru–druga, Aissa?
— Ona? O, zatrzymaliśmy ją tutaj. Przez długi czas miała taki sobie spokojny obłęd. Ojciec bardzo ją szanował. Dał jej na mieszkanie domek w moim kampongu. Włóczyła się po całej osadzie, nie odzywając się do nikogo, chyba że zobaczyła Abdullę; wtedy ogarniał ją szał, krzyczała i przeklinała na czem świat stoi. Zdarzało się często że znikała — a wtedy wszyscy musieliśmy jej szukać, bo ojciec nie dawał mi spokoju póki nie przywieźliśmy jej z powrotem. Znajdowaliśmy ją w przeróżnych miejscach. Raz w opuszczonym kampongu Lakamby. Czasem poprostu błądziła wśród gąszczu. Miała jedno ulubione miejsce, gdzieśmy zawsze najpierw szukali. Prawie napewno można ją było tam znaleźć; to coś w rodzaju łąki na brzegach strumyka. Nie mam pojęcia dlaczego upodobała sobie to miejsce. A jak trudno było ją stamtąd wyciągnąć! Musieliśmy ją wlec przemocą. Z czasem zrobiła się spokojniejsza i jakoś się ustatkowała. Ale wszyscy moi ludzie drżeli przed nią. To moja Nina ją oswoiła. Uważa pan, to dziecko nie bało się niczego i było przyzwyczajone do postawienia zawsze na swojem; szło do niej, i ciągnęło ją za sarong, i kazało jej robić to lub owo — tak jak wszystkim naokoło. Zdaje mi się naprawdę że Aissa pokochała Ninę. Widzi pan, nikt nie mógł się oprzeć temu maleństwu. Doskonała niańka zrobiła się z niej. Raz, kiedy to małe licho odbiegło ode mnie i wpadło do rzeki z końca pomostu, Aissa wskoczyła do wody i w mig ją wyciągnęła. Ledwie nie umarłem ze strachu. Teraz oczywiście mieszka z moją żeńską służbą, ale robi co jej się podoba. Póki mam garść ryżu i sztukę perkalu w składzie, nie będzie jej brakowało niczego. Pan ją widział. Przyniosła obiad razem z Alim.
— Jakto! ta zgięta wpół baba?
— Hm! one prędko się tu starzeją — rzekł Almayer. — A długie, mgliste noce spędzane w lesie łamią wnet najtęższe plecy — jak pan się sam o tem przekona.
— O–obrzydliwe — burknął podróżnik.
Zdrzemnął się. Almayer stał przy balustradzie, patrząc w niebieskawą jasność księżycowej nocy. Lasy, niezmienne i mroczne, jak gdyby wisiały nad wodą wsłuchane w nieustanny szept wielkiej rzeki, a za ciemną ich ścianą wzgórze, na którem Lingard pochował ciało swego byłego więźnia, wznosiło się czarnym, zaokrąglonym masywem na tle srebrnej bladości nieba. Almayer patrzył długo na czysty profil szczytu, jakby usiłował dostrzec poprzez mrok i odległość zarys tego kosztownego nagrobka. Kiedy odwrócił się wreszcie, zobaczył że jego gość śpi z głową wspartą o ramiona leżące na stole.
— Słuchaj no pan! — krzyknął, uderzając dłonią w stół.
Przyrodnik obudził się i siedział bezwładnie, wytrzeszczając oczy jak sowa.
— Słuchaj pan! — ciągnął Almayer bardzo głośno, waląc o stół — ja chcę wiedzieć! Pan mówi że pan czytał wszystkie książki, więc niech mi pan powie... dlaczego takie okropne rzeczy wogóle są dozwolone. Naprzykład — ja. Nie zrobiłem nikomu krzywdy, prowadziłem życie uczciwe... a tu taki łotr, który urodził się w Rotterdamie czy gdzieś tam na drugim końcu świata, przyjeżdża tu, okrada swojego szefa, ucieka od żony, doprowadza do ruiny i mnie, i moje dziecko — mówię panu że mnie zrujnował — i wreszcie ginie zabity przez jakąś nieszczęsną dzikuskę, która właściwie nic o nim nie wie. Jaki jest sens wtem wszystkiem? Gdzież ta Opatrzność? Co komu z tego przyszło? Świat to oszustwo! Oszustwo! Dlaczego ja mam cierpieć? Co ja zrobiłem żeby tak się ze mną obchodzić?
Wyrzucił z siebie żałośnie ten szereg pytań i nagle zamilkł. Niedoszły profesor z nadludzkim wysiłkiem starał się powiedzieć wyraźnie:
— Kochany panie, czy pan nie widzi że sam fakt pańskiego istnienia jest gorszący... Ja... ja pana lubię... lubię...
Padł znowu głową na stół i zakończył swoje uwagi niespodzianem, przeciągłem chrapnięciem.
Almayer wzruszył ramionami i podszedł znów do balustrady. Rzadko pił swój dżyn przeznaczony na sprzedaż, i wówczas śmiesznie mała ilość alkoholu doprowadzała go do buntowniczej postawy względem porządku świata. I teraz znów, wychylony za poręcz, krzyczał zuchwale w noc, zwracając się ku tej dalekiej, niewidzialnej płycie importowanego granitu, gdzie Lingard uznał za stosowne uwiecznić boskie miłosierdzie i wyzwolenie Willemsa.
— Ojciec mylił się — mylił! — wrzeszczał. — Ja chcę żebyś cierpiał za swoje winy! Musisz cierpieć za swoje winy! Gdzie ty jesteś, Willems? Hop, hop! Tam gdzie niema dla ciebie zmiłowania — w tem cała moja nadzieja!
— Nadzieja — powtórzyły szeptem zaskoczone lasy, rzeka i wzgórza; Almayer, który stał, czekając uważnie z pijackim uśmiechem na ustach, nic więcej nie usłyszał.