Wyspa błądząca/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XIV.

Gwałtowne trzęsienie ziemi nawiedziło ten kawałek lądu.
Hobson wiedział, co to było i czekał jeszcze czegoś straszniejszego. Był pewny, że zostanie wraz ze wszystkimi pochłoniętym przez ziemię.
Ale na szczęście było tylko to jedno wstrząśnienie, potem słabe pochylenie domu w stronę jeziora i nastąpił zupełny spokój. Ziemia weszła znowu w stan bezwładu i ciszy.
Zaczęto naprawiać zepsucia, zreperowano kominy, opatrzono rany żołnierzy, których podrapały trochę niedźwiedzie.
Przez dni kilka palono resztę krzeseł i łóżek, nawet podłogi, wyjść bowiem do składu było niepodobieństwem.
Jednakże, w kilka dni po tym ostatnim wypadku Hobson zauważył zmianę w atmosferze.
Gwiazdy nie błyszczały tak silnym blaskiem, niebo nie było tak jasne, a termometr wskazywał mrozu mniej o kilka stopni.
Mgły i pary poczęły się unosić w powietrzu, stanowczo zaczynała się zmiana na lepsze.
12-go stycznia wiatr przeskoczył na południo-zachód, śnieg począł padać, a termometr pokazywał zimno o 15 stopni mniejsze od poprzedniego.
Dla mieszkańców wyspy, tak bardzo doświadczonych, była ta radość ogromna.
Tego szczęśliwego dnia, o godzinie 11-ej rano wszyscy wyszli z domu, trzymając się jednak w blizkości fortu, aby nie narazić się na spotkanie z niedźwiedziem.
W tej porze słońce jeszcze nie ukazywało się na horyzoncie, panował zmrok, ale w każdym razie było już jaśniej niż dotąd podczas mrozów.
Ujrzano poważne zmiany wskutek trzęsienia ziemi zdziałane.
Cała masa lądu pochylona była ku jezioru, a cała ziemia ku zachodowi i wzniesiona ku wschodowi.
Ani portu Barnett, ani rzeki Pauliny, nie było widać — znikły zupełnie!
— Panie poruczniku, — odezwała się podróżniczka, — niema już ani portu ani rzeki mego imienia! Nie mam szczęścia!
— Rzeczywiście, niema ich! — odpowiedział porucznik, — ale, jeśli pani pozwoli, nazwiemy jezioro pani nazwiskiem. Ono będzie napewno wierne i nie zginie nawet po trzęsieniu ziemi!
Pani Żolif najpierw odwiedziła stajenkę, gdzie znalazła psy zdrowe i wesołe, renifery wychudzone trochę, ale przy życiu, jeden z nich tylko już nie żył i to od niedawna.
— Widzi pani, — rzekł porucznik, — wszystko dobrze, wybrnęliśmy z nieszczęść i to tak świetnie, jakieśmy się nie spodziewali!
— Zawsze byłam pełna nadziei i otuchy, — odpowiedziała Paulina Barnett, — mając przy sobie takich ludzi, jak pan i jego podwładni.
— Pani energja, świetny humor, pogodne usposobienie sprawiły, żeśmy mieli zapał, żeśmy nie upadli pod ciężarem ciężkich doświadczeń i pani to dziękuję w imieniu mojem i wszystkich mych towarzyszy!
— Zapewniam pana, panie Hobson, że pan przesadza...
— Nie, nie przesadzam, i to co ja mówię w tej chwili, powtórzą wszyscy.
Ale pozwól pani zapytać o pewną rzecz.
W czerwcu, kapitan Craventy przyśle do nas żywność, a ci, co do nas przyjadą zabiorą cały transport naszych futer.
Prawdopodobnie i nasz astronom Tomasz Black wyruszy z tą ekspedycją do kraju.
Czy szanowna pani zechce z nim od nas odjechać?
— Czy mnie pan chce odesłać, panie Hobson? — zapytała uśmiechając się podróżniczka.
— Ach! pani...
— A więc, mój poruczniku, — odparła Barnett, wyciągając dłoń do Hobsona, — proszę pana serdecznie o pozwolenie spędzenia jeszcze jednej zimy w porcie Nadzieja.
Na rok przyszły pojadę z Kampanją drogą na zatokę Behringa.
Porucznik zachwycony był tem, co odpowiedziała podróżniczka. Żywił do niej gorącą sympatję i nawzajem był przez nią darzony życzliwością i serdecznem zaufaniem.
Dwudziestego stycznia skończyła się noc pod biegunowa. Po raz pierwszy ukazało się na chwilę słońce i powitane zostało wesołemi okrzykami podróżnych.
Od tej pory długość dnia poczęła wzrastać.
Od lutego do 15 marca były jeszcze dni bardzo zimne i niepogodne. Albo mróz, albo śnieżyce panowały w tym czasie bez przerwy. W dnie takie niepodobna było polować i dlatego zajmowano się przez tych kilka tygodni pracą w domu.
I bez polowania wpadły w zastawione sidła przeróżne zwierzęta, których futra zapełniały skład, napełniając dumą tych, którzy dla Kampanji przysposabiali tak duży zasób futra.
Koło 20 marca ukazały się łabędzie, lecące wielkiemi stadami ku północy, wydając przeraźliwy gwizd.
Ale, ziemia i morze były jakby jednym lodowcem, śnieg leżał wszędzie i o cieple nie było mowy.
Dopiero w pierwszych dniach kwietnia zaczęło topnieć, a 15-go tegoż miesiąca nie było ani kawałka lodu ani mrozu.
Ziemia pokrywała się powoli mchem i roślinkami, ozimina zasiana przez panią Żolif też wzeszła i zazieleniła ziemię.
Długie dnie powróciły i rozpoczęły się polowania.
Spodziewano się przybycia ludzi, z Kampanji i starano się upolować jak najwięcej soboli i lisów.
Nie widziano wcale od czasu trzęsienia ziemi niedźwiedzi, nie znajdowano nawet ich śladów.
Widocznie wstrząs ziemi spowodował ich ucieczkę, są to bowiem zwierzęta bardzo nerwowe.
Miesiąc maj był bardzo dżdżysty, padał i śnieg z deszczu, mgła rozpościerała się nad ziemią, a tak gęsta, że trafić było trudno do portu.
Nadszedł czerwiec, zrobiło się pogodnie i bardzo gorąco, tak, że mieszkańcy wyspy zrzucili swe zimowe ubranie i zabrali się do reperacji domu...
Prócz tego Hobson kazał wybudować duży skład na pomieszczenie futer, ten bowiem, który był, okazał się za mały. Zwierząt było bardzo dużo, futer gromadziło się coraz więcej, terytorjum okazało się bardzo na port podatne.
Oczekiwano przybycia ludzi z Towarzystwa, dużo bowiem sprzętów brakowało do nowozbudowanego pomieszczenia, trzeba było i więcej naboi i mebli, brak było gwoździ, śrub, i t. p.
Ale czerwiec minął a kapitan nie przysyłał zasiłków.
Hobson przeraził się tem trochę, zwłaszcza, gdy mgły gęste zaczęły zasłaniać horyzont.
Wszyscy byli zaniepokojeni, a i astronom również obawiał się pozostać na zimę, zwłaszcza wobec konieczności w takim razie niedotrzymania słowa tym uczonym, którzy go wysłali na obserwację księżyca.
Minęło kilka dni lipca, za dwa miesiące nastać już miała zima, a ekspedycji ani śladu!
18 lipca miało być oczekiwane przez Tomasza Blacka zaćmienie, na drugi dzień zaraz po obserwacji miał astronom wyjeżdżać z portu.
Postanowiono więc, o ileby nikt się nie zjawił do tego czasu, wysłać swą ekspedycję wraz z Tomaszem Black, któraby jednocześnie zabrała ze sobą cały zapas najkosztowniejszych futer i po upływie sześciu tygodni znalazła się w kolonii Zjednoczenia u kapitana Craventy. Po tem postanowieniu astronom poweselał i ożywił się.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.