Wyspa elektryczna/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa elektryczna |
Podtytuł | Powieść fantastyczna |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W serce Wawrzona i Henryka wstąpiła otucha. A więc jest możność wydobycia się stąd. Jest możność powrócenia do życia, do świata, do wszystkich prac jego i rozkoszy.
Westchnienie ulgi wyrwało się z ich piersi. Czuli się zupełnie, jak ów więzień, któremu po długiem zamknięciu oznajmiają, iż ujrzy nareszcie błękit nieba, jasne promienie słońca, zieleń drzew, posłyszy radosny śpiew ptasząt.
Z niecierpliwością teraz oczekiwali zjawienia się nieznajomego, lecz ten nie przychodził.
W tem pełnem naprężeniu nerwów oczekiwaniu minuty wydawały się im godzinami, a godziny wiekami.
Naraz rozległ się cichy szmer koło jednej ze ścian.
Koledzy drgnęli, porwali się z miejsc i z naprężonemi nerwami stali, czekając, iż pojawi się przez nie ów tajemniczy opiekun...
Lecz nie.
W ścianie ukazał się otwór, przez który wjechał wagonik ze skoncentrowaną żywnością.
Na wagoniku leżał, tak jak i poprzedniego dnia, list w kopercie.
Wawrzon porwał go z niecierpliwością i, rozerwawszy kopertę, spiesznie odczytywać zaczął.
Brzmiał on jak następuje:
„Nie traćcie otuchy... Usłyszałem wasze skargi i żądania — postaram się uczynić im zadość... Sprawę waszą rozpatruje zarząd mocarstwa cudów. Popieram ją gorąco i zdaje się, że mój głos odniesie przewagę. Jeszcze raz bądźcie spokojni“.
Na tem kończył się ów list tajemniczy. Nie było pod nim ani podpisu ani żadnych innych wskazówek.
Pisany był jednak bardzo czystą polszczyzną, co już wskazywało na jedno, iż ten, kto pisał go, musiał być Polakiem.
Bezgraniczna radość przejęła obydwóch więźniów. A więc na tej tajemniczej wysepce, pełnej niezrozumiałych zupełnie dla nich cudów, znaleźli rodaka, który zrozumiał ich, który pojął uczucia, ich ożywiające, i który przybywa im z pomocą.
Posilili się i, pełni otuchy, czekali chwili wyzwolenia.
Wybawca ich jednak nie zjawiał się jakoś. Godzina mijała za godziną, a nikogo nie było widać...
— Jakoś długo trwa ta narada — rzekł wreszcie Henryk — nie mogą widocznie zgodzić się na to, czy wypuścić nas na wolność czy też poddać tu, w tem więzieniu, mękom powolnego konania.
I w miarę rozdrażnienia, wzrastającego w nim znów pod wpływem tak długiego oczekiwania, zawołał:
— Ha, raczej niechby nas tu zabili... udusili jakimś gazem zabójczym, aniżeli skazywali na tak długie, powolne konanie w męce niepewności...
— Cierpliwości, drogi Henryku! — uspokajał go Wawrzon — cierpliwości.. Pamiętaj, że czuwa nad nami ów opiekun i że zjawi się tu, by przynieść nam wyzwolenie.
I ażeby rozerwać towarzysza, ażeby zająć umysł jego czemś i odwrócić od ponurych myśli, zaczął rozpytywać go o różne wspomnienia z czasów szkolnych.
Powoli Henryk dał się wciągnąć w tę rozmowę: jedno za drugiem sypały się przypomnienia przeróżnych figlów i szaleństw, popełnianych za czasów dzieciństwa i młodości.
Pod wpływem ich Henryk i Wawrzon jakby odżyli. Pozbyli się dręczącej ich zmory na myśl o więzieniu i jakby o niem zapomnieli.
O dziwo! Melancholja Henryka znikła do tego stopnia, że nieraz o błyszczące ściany więzienia odbił się dźwięczny, wesoły śmiech jego.
To tchnienie wspomnień młodości, to przypomnienie figlów, płatanych za lat dziecinnych profesorom i kolegom, było przyczyną tego.
Zajęci tak nie spostrzegli nawet, jak czas im płynął.
Przywrócił ich dopiero do równowagi lekki szmer jakby rozsuwanej ściany. Ucichli odrazu i spojrzeli w tę stronę.
Pod wpływem jakiegoś tajemniczego mechanizmu ściana otworzyła się i w powstałym stąd otworze ukazała się postać wyniosła.
Dziwna to była postać. Wysoka, chuda, spowinięta była cała w płaszcz dziwnego kroju, ciemny, obszerny. Twarz jej kryła maska, z pod której było widać tylko ogniste, czarne oczy.
Przez chwilę postać stała na progu, mierząc spojrzeniem obydwóch przyjaciół.
Ci zaś stali w milczeniu, wpijając wzrok w tajemniczą osobistość.
— Jakiej jesteście narodowości? — zapytał przybyły przyciszonym głosem po francusku.
— Polacy — odrzekli jednogłośnie obydwaj przyjaciele.
Postać przez chwilę milczała, wreszcie spytała znów, lecz tym razem, ku wielkiemu ich zdumieniu, po polsku:
— A z których stron?
— Z Krakowa — odrzekł Wawrzon.
— Z Warszawy — odparł Henryk.
Postać znów zapadła w milczenie.
Trwało ono dość długo, snać przybyły zbierał wspomnienia przeszłości, walczył z ogarniającem go rozrzewnieniem. Wyprostował się wreszcie, z otworów maski błysnęły oczy, i już głosem suchym, urzędowym tym razem po francusku oświadczył:
— Rada zarządzająca wysłuchała waszych pragnień odzyskania wolności i chce was obdarzyć nią częściowo. Lecz w tym celu musicie wysłuchać warunków naszych i złożyć przysięgę, że ich dotrzymacie.
— Złożymy ją — odrzekł z powagą Wawrzon.
— O ile tylko warunki wasze będą zgodne z przekonaniami naszemi — dodał Henryk.
Postać skierowała się już ku wyjściu, gdy Henryk, zagradzając jej drogę, spytał:
— Proszę, powiedz nam, panie, gdzie jesteśmy i jak nazywa się kraj, do którego nas losy zaniosły?
Postać odsunęła go ze swej drogi i, wpijając płonące oczy w twarz jego, odrzekła:
— Młodzieńcze! Nie pytaj nigdy o to, jeżeli ci życie miłe. Na to żądanie odpowiedzi z niczyich ust nie posłyszysz i jeszcze śmierć może cię spotkać.
I zniknęła w otworze ściany, która za jej dotknięciem rozstąpiła się.