<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Wyspa elektryczna
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI
PRZYSIĘGA

Obydwaj przyjaciele pozostali sami, pogrążeni w głębokiej zadumie.
A więc nigdy nie dowiedzą się, gdzie losy ich zaniosły, nigdy nie rozwikłają tej zagadki.
A przytem ta tajemnicza przysięga?
Przypominało to zupełnie obrzędy wolnych mularzy i różnych innych stowarzyszeń tajnych z wieków XVIII i XIX. Czyżby i oni dostali się w środowisko takiego stowarzyszenia?
Z niecierpliwością oczekiwali chwili rozpoczęcia tej ceremonji, raz z powodu zainteresowania się jej przebiegiem, a powtóre dlatego, że po niej odzyskać mieli wolność, tę drogą, upragnioną wolność.
Porzucą nareszcie mury więzienne, opuszczą je i będą w całej pełni rozkoszować się swobodą. A przytem może poznają dziwy tajemniczej miejscowości i może uchylą rąbek okrywającej ją zasłony.
Na myśl o tem Henrykowi zapłonęły oczy.
Nie rozmawiali z sobą zupełnie, cali pochłonięci myślą o tem, co ich czeka. Co ich spotka tam, gdzie ową uroczystą przysięgę składać będą?
Czekali dość długo na zjawienie się zagadkowej postaci.
Upłynęła przeszło godzina, gdy wreszcie ściana znów rozwarła się i stanęła w nich taż sama postać zamaskowana, lecz tym razem w towarzystwie dwóch innych.
Podsunęła się w milczeniu do naszych przyjaciół i, wyjmując z pod płaszcza dwie chustki czarne, rzekła:
— Musimy wam zawiązać oczy.
Wawrzon i Henryk skinieniem głowy przytwierdzili, że zgadzają się na to, a wtedy dwie drugie postacie zbliżyły się do nich i mocno chustkami zawiązały im oczy, tak że absolutnie nic widzieć nie mogli.
Ujęły ich potem pod ramiona i, idąc za pierwszą postacią, poprowadziły naprzód jakiemiś wąskiemi korytarzami, których ścian wyciągniętą ręką mogli dotykać.
Nie widzieli nic, lecz wzamian za to czuli, jak postępowali różnemi krętemi korytarzami, to wchodzili schodami na górę, to zstępowali po nich na dół, to zwracali się na prawo lub na lewo. Krążyli tak dość długo w różne strony, aż wreszcie zatrzymali się.
— Można zdjąć opaski — rozległ się głos.
W jednej chwili przyjaciele zerwali tamujące im wzrok opaski i stanęli osłupieni...
To, co przedstawiło się im oczom, przechodziło, najśmielsze, najbujniejsze marzenia...
Znajdowali się w olbrzymiej sali, wysokiej, od góry której zwieszały się opalowej barwy sople stalaktytów. Strop ten wspierały słupy tejże samej barwy, w których tęczą mieniły się ognie lamp elektrycznych, rozsianych po całej sali. Ściany błyszczące, jakby wypolerowane, potęgowały jeszcze to wrażenie.
Sala jednak nie musiała być główną... stanowiła raczej przedsionek do drugiej, jeszcze większej, w której widocznie odbyć się miała ceremonja złożenia przysięgi.
Oddzielała ją od niej olbrzymia zasłona z białej materji, tkanej w przedziwne złote wzory.
Poza nią to właśnie znikł tajemniczy nieznajomy, który zjawił się po naszych więźniów. Pozostały przy nich na straży dwie postacie, otulone w płaszcze.
Henryk, którego poczynało niecierpliwić dość długie czekanie, próbował zaczepić je pytaniem:
— Czy długo będziemy czekać?
To pytanie powtórzył następnie we wszystkich językach, jakiemi władał.
Lecz oni stali nieruchomo, jak dwa posągi, wykute z kamienia.
Najmniejszy ruch nawet nie zdradził krążącego w nich życia. Tylko z otworów maski wyglądały błyszczące oczy, któremi bacznie śledzili każdy ruch obydwóch przyjaciół.
Czekali bardzo długo. Czas dłużył się bezkrańcowo, aż wreszcie tajemnicze wejście rozchyliło się i ukazała się dziwna postać ich opiekuna, który dał znak dozorcom, ażeby poprowadzili ich dalej.
Stanęli przed zasłoną, która rozsunęła się przed nimi, minęli ją i... okrzyk zdumienia i zachwytu wydarł się z ich piersi.
Widok pierwszej sali wywarł na nich wielkie wrażenie, lecz to, co ujrzeli teraz, przewyższało je stokrotnie.
Było to coś nadludzkiego nieomal, coś tak bajecznie pięknego, a zarazem pełnego tajemniczej grozy, że nasi przyjaciele wpili tylko wzrok w widok, jaki mieli przed oczami i stanęli jak wryci.
Znajdowali się znów w ogromnej sali, której strop wsparty był na potężnych słupach, wykutych z jakiegoś błyszczącego kamienia.
Lecz nie to stanowiło największy dziw tej sali. Było nim coś innego. Oto miejsce jednej ze ścian zajmowała wielka płyta szklana, a poza nią widać było buchające płomienie, których olbrzymie języki strzelały do góry, purpurą światła swego zalewając wszystko.
Stanowiły one jedyne oświetlenie. Jedyne, lecz tak potężne, że było widno, jak przy nasilniejszem świetle elektrycznem, tylko że światło miało odcień czerwonawy.
Przez długą chwilę obydwaj przyjaciele stali, zdjęci podziwem i zachwytem.
Dopiero po jakimś czasie zwrócili uwagę na resztę szczegółów owej sali.
Pod jedną ze ścian znajdował się stół, przy którym siedziało pięć zamaskowanych postaci, ubranych podobnie, jak i ich przewodnik.
Lecz i stół ten nie był podobnym do stołów z drzewa i nie był, jak to zazwyczaj bywa, okryty suknem purpurowem lub zielonem. Nie. Stanowiła go olbrzymia płyta kamienna, a prócz ogromnej księgi nic więcej na nim się nie znajdowało.
Przewodnik Wawrzona i Henryka zbliżył się do postaci siedzących przy stole i nachyliwszy się ku nim, pocichu zaczął mówić. Mówił jednak tak, że niektóre pojedyńcze wyrazy doleciały do ich uszu.
Uśmiechnęli się. Toż język, którym porozumiewały się owe zagadkowe postacie, był im dobrze znany. To esperanto, język międzynarodowy, który dzięki łatwości swojej zdołał zdobyć sobie powodzenie na całym świecie i w krótkim stosunkowo czasie przyjął się wszędzie.
Wawrzon niegdyś, w czasie studjów uniwersyteckich, pragnąc nawiązać stosunki z uczonymi całego świata, uczył się go gorliwie. W tym samym celu robił to i Henryk na politechnice we Lwowie.
Ten uśmiech ich zwrócił uwagę przewodniczącego, który wnet przerwał rozmowę z towarzyszami i zwracając się wprost do nich, zapytał po esperancku:
— Kto jesteście?
Wystąpił naprzód Henryk i śmiałym głosem odrzekł:
— Rozbitki, wyrzuceni na ten brzeg przez fale, którzy zamiast spodziewanej na nim gościnności, dostali się do więzienia i nie wiedzą, jaki los ich czeka.
Ta śmiała odpowiedź wywarła na siedzących przy stole postaciach pewne wrażenie. Zamieniły one porozumiewawcze spojrzenie z przewodnikiem naszych przyjaciół i jeden z owych panów już znacznie łagodniej spytał:
— Wymieńcie nazwiska swoje i kraj, skąd pochodzicie.
Uczynili zadość temu żądaniu.
— A teraz powiedzcie powód, który skłonił was do emigrowania z ojczyzny.
— Powód? — odrzekł mu Wawrzon. — Porzuciliśmy kraj ojczysty, by nieść za Ocean setkom tysięcy braci naszych światło wiedzy, by uczyć ich i przypominać zarazem, że hen, daleko leży ich Ojczyzna, do której opuszczenia losy ich zmusiły.
Zapał porwał mówiącego. Na bladej twarzy jego wykwitły rumieńce, a oczy zapłonęły.
Zdawało się, że uniesienie jego udzieliło się potrosze i zebranym przy stole, niektórzy z nich z uznaniem kiwali głowami.
— A pan? — spytał, jak się zdaje, przewodniczący, zwracając się do Henryka.
— Mogę tylko powtórzyć słowa mego przyjaciela — odrzekł zapytany.
Wtedy przewodniczący wstał ze swego miejsca i uroczystym głosem mówić zaczął:
— Witamy was na naszej ziemi. Cenimy wszyscy i podzielamy ożywiające was uczucia, i możemy mieć dla nich tylko uznanie. Dziękujemy losowi, który cudownym wprost sposobem dozwolił wam znaleźć schronienie tu, na wybrzeżu tej ziemi. Obdarzymy was wolnością, lecz musicie nam przysiądz, iż zachowacie niektóre warunki. Czy zgadzacie się na to?
Chwilę trwało milczenie, wreszcie Henryk odpowiedział:
— Zgadzamy się, o ile tylko zgodne to będzie z honorem i z obowiązkami naszemi, jako ludzi i obywateli swego kraju.
— Wysłuchajcie ich zatem — rzekł przewodniczący — a potem odpowiecie nam, czy możecie się na nie zgodzić. Ostrzegam was tylko, iż w razie, gdybyście nie zechcieli wyrazić swej zgody, pozbawieni zostaniecie wolności i w dalszym ciągu będziecie przebywać w zamknięciu...
— A więc i przysięgę naszą składać będziemy pod przymusem? — gorąco zawołał Henryk — a więc chcąc uzyskać wolność, musimy przyjąć warunki, jakie nam podacie, choćby jak najmniej zgadzały się z przekonaniami naszemi. Czyż to jest etyczne?
— Takie są prawa tutejsze i każdy, kto dostanie się na ziemię naszą, posłusznym im być musi.
— A w razie, gdyby kto złamał te prawa i nie dotrzymał przysięgi? — spytał spokojnie Wawrzon.
— Śmierć go czeka — odrzekł przewodniczący również spokojnie i zimno.
Przez ciała obydwóch przyjaciół przebiegł dreszcz. Wraz ze słowami temi zdało się im, że lodowate tchnienie śmierci powiało nad ich głowami.
Wszystkie postacie, siedzące wokoło stołu, pochyliły głowy, jakby potwierdzając słowa swego przewodniczącego.
Wawrzon z Henrykiem zamienili spojrzenia. Widniało w nich pytanie: co robić? Czy składać ową przysięgę, której złamanie groziło im śmiercią? Czy też odmówić jej złożenia?
Lecz i w tym wypadku nie ujdą śmierci, jeszcze straszniejszej śmierci, bo w zamknięciu, w więzieniu.
Złożenie przysięgi, choć da im względną wolność, uczyni ich więźniami na większym obszarze tej krainy, na której brzegi losy ich wyrzuciły. Zresztą przysięga, złożona pod naciskiem, nie może być ważną.
Z błyskiem determinacji w oczach podnieśli do góry głowy i odrzekli:
— Zgadzamy się, złożymy przysięgę.
Wtedy przewodniczący wziął do ręki księgę i uroczystym głosem rzekł:
— Powtarzajcie za mną słowa następujące:
„Na honor nasz i na wszystko, co mamy najświętszego i najdroższego, przysięgamy wykonywać prawa, w krainie tej obowiązujące.
„Przysięgamy nigdy i nikomu nie zdradzać tajemnic, które tu dostrzec zdołamy.
„Przysięgamy wszelkiemi siłami przykładać się do pracy nad dobrem ogólnem mieszkańców tej krainy i nigdy nie wyłamywać się z obowiązujących ich statutów.
„Przysięgamy, iż nigdy nie będziemy usiłowali uciec stąd, ażeby przez to zdradzić tajemnice, okrywające tę miejscowość.
„Przysięgamy nigdy nie czyhać na całość mienia mieszkańców tej krainy i we wszystkiem szanować je“.
Wślad za przewodniczącym tę rotę przysięgi powtarzali obydwaj przyjaciele.
Wszystkie zagadkowe postacie, zgrupowane wokoło stołu, wysłuchały jej stojąc.
Aż wreszcie przebrzmiało ostatnie uroczyste:
„Przysięgam“.
Chwila ciszy głębokiej i...
Jakby na skinienie laski czarodziejskiej z twarzy wszystkich zebranych w sali opadły maski, z ramion opuściły się im płaszcze, i oczom obydwóch przyjaciół ukazały się postacie mężczyzn różnego wieku i różnych twarzy. Byli wśród nich ludzie młodzi zupełnie, byli i starcy siwowłosi.
Przewodniczącym był mężczyzna w sile wieku, o bujnej, kruczej czuprynie, o energicznej męskiej twarzy, której nie brak było pewnego wyrazu surowości, a nawet i okrucieństwa.
Wawrzon i Henryk pełen zdumienia wzrok skierowali przedewszystkiem na przewodnika i opiekuna swego.
Ten znów przedstawiał czysty typ słowiański. Wyglądał zupełnie, jak stary, typowy polonus, żywcem zdjęty ze starego portretu.
Sucha, pomarszczona twarz o orlim, rasowym nosie ozdobiona była siwemi, w dół zwisającemi wąsami oraz parą błękitnych, marzących oczu. Nie znać w nim było suchej, okrutnej surowości, która cechowała postacie pozostałych zarządców tajemniczej krainy.
Przez głowę obydwóch przyjaciół przebiegło pytanie:
— Jakim sposobem ten człowiek, tak podobny do dawnych rycerzy kresowych, znalazł się wśród zarządców państwa, rządzonego z taką drakońską surowością?
Nie mogli się jednak długo zastanawiać nad tem pytaniem. Dał się znów słyszeć głos przewodniczącego, który rzekł:
— A więc witajcie tu wśród nas. Cała kraina nasza stoi przed wami otworem. Wszędzie możecie chodzić swobodnie, lecz wiedzcie o tem, że wszelkie z waszej strony usiłowanie złamania przysięgi z całą surowością praw, u nas obowiązujących, ukaranem będzie. Będziecie bacznie strzeżeni, przynajmniej dotąd, dopóki nie przekonamy się, czy wam w zupełności ufać możemy.
I pierwszy wyciągnął do nich prawicę.
Uścisnęli mu ją dość chłodno, bez zbytniego uniesienia.
W tenże sam sposób zaznaczyli przyjęcie ich do grona mieszkańców krainy i pozostali członkowie rządu.
Lekkim uściskiem dłoni odpowiedzieli na ich pozdrowienie, goręcej tylko uściskali dłoń opiekuna swego — Polaka.
— A teraz, gdy już cała ceremonja skończona, udacie się wraz z nami na ucztę, którą wyprawiamy na waszą cześć, jako nowych mieszkańców naszej krainy — rzekł przewodniczący i gestem wskazał im drogę, prowadząc do wspaniałej sali jadalnej.
Idąc tam, Henryk przez całą drogę szeptał niezadowolony:
— Bodaj was! Na ucztę zapraszają! Napewno dadzą znów kulki jakieś lub sześcianki i powiedzą: najadajcie się! używajcie, ile się tylko zmieści!
Lecz gdy stanęli na progu sali, gdzie czekała zastawiona biesiada, wpadli w zachwyt.
Coprawda, sala jadalna w niczem nie różniła się od sali poczekalnej oraz tej, w której składali przysięgę. Tylko ta była w niej różnica, iż przedstawiała raczej wspaniały ogród, zastawiony prześlicznemi krzewami, a nawet i drzewami.
Pośrodku stał stół, zasłany śnieżnej białości obrusem, na którym wyraźnie odcinały się złote naczynia oraz przepiękne bukiety żywych kwiatów.
Zresztą wśród zastawy stołowej nie było widać nic innego, jak tylko złoto i kryształ.
Na ten widok przyjaciół zdjął podziw. Toż kraj ten musi być strasznie bogaty, kiedy władcy jego mogą na złocie ucztować.
Henryk nawet wypowiedział ten swój podziw, zwracając się do towarzyszącego im opiekuna o typie polskim.
Złoto? — odrzekł mu tenże z pogardliwym gestem — a cóż to nadzwyczajnego? U nas nie ma ono najmniejszej ceny. Możemy go mieć tyle, ile zapragniemy. Robimy też z niego wszystkie naczynia, gdyż ono nie ulega działaniu kwasów. W krainie naszej wszyscy jadają na złocie. Na żądanie fabryki nasze dostarczają go w każdej ilości.
— Chyba posiadacie ów słynny kamień filozoficzny!? — zawołał Henryk.
— Nie posiadamy go — odrzekł im przewodnik — lecz mamy coś w tym guście. Zresztą jutro przy zwiedzaniu fabryk przekonacie się o tem naocznie.
Zasiedli tymczasem do stołu, i, gdy przewodnik nacisnął guziczek elektryczny, potoczyły się po nim wagoniki z potrawami.
Wonny i apetyczny zapach ich mile połechtał powonienie naszych przyjaciół, i, ku wielkiemu zadowoleniu Henryka, przekonali się, iż uczta ta nie składała się ze skoncentrowanych pokarmów, lecz raczej była godną stać się prawdziwą ucztą Lukullusa.
Z apetytem też zajadali jedną potrawę za drugą, obficie zakrapiając je winem.
Obywano się przytem zupełnie bez służby: albowiem przed przewodniczącym znajdowało się kilka szeregów guziczków elektrycznych. Za naciśnięciem właściwego podtaczała się żądana potrawa lub napój.
W ten sposób wszyscy obsłużeni byli znakomicie.
Pod koniec uczty dobre wino rozwiązało języki, i poczęto wznosić toasty jeden za drugim, które wygłaszano w języku esperanckim.
Napróżno obydwaj przyjaciele silili się odgadnąć narodowość osób, siedzących przy stole. Przedstawiały one taką mieszaninę typów, że, rzeczywiście, stanowiło to prawdziwą zagadkę. Jeden tylko ich opiekun, jak już wiemy przestawiał wyraźny typ polski.
Uczta skończyła się wreszcie. Wszyscy powstali od stołu, uściskiem dłoni pożegnali się, a nasi przyjaciele pod przewodnictwem swego opiekuna skierowali się do pokoi, przeznaczonych dla nich na mieszkanie.
Lecz nie szli już owemi wąskiemi i krętemi korytarzami, które wiodły ich z celi więziennej do sali posiedzeń.
Po wyjściu znaleźli się w obszernym przedsionku. Tam przewodnik ich wskazał im coś w rodzaju małej platformy, otoczonej balustradą i polecił stanąć na tem.
Byli posłuszni i gdy tylko znaleźli się na platformie, opiekun ich nacisnął niewidzialny guziczek, i platforma pomknęła naprzód z szybkością tramwaju elektrycznego.
Mknęli tak dość długo przez szerokie i widne korytarze, aż wreszcie zatrzymali się przed dwojgiem drzwi.
— Oto przeznaczone dla was pokoje — rzekł ich opiekun — wszystko macie tam przygotowane do odpoczynku.
Weszli do wnętrza i oczom ich przedstawił się widok, zgoła różny od dawnej ich celi więziennej.
Wspaniałością swą pokoje ich nie ustępowały prawie w niczem salom, które dopiero co widzieli. Oświetlone były przepysznie, a miękkie, wygodne łoża zdawały się zapraszać ich do spoczynku.
Gdy tak z podziwem patrzyli na to, od progu rozległ się głos, drżący ze wzruszenia, mówiący czysto po polsku:
— Bądźcie zdrowi, chłopcy. Śpijcie smacznie. Niech Bóg czuwa nad wami!
Obejrzeli się spiesznie, lecz już opiekuna ich w pokoju nie było.
Rozebrali się prędko, a w minutę potem spali mocno, znużeni zaszłemi w ciągu dnia wypadkami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.