Wyspa elektryczna/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa elektryczna |
Podtytuł | Powieść fantastyczna |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dnia następnego przyjaciele obudzili się dość późno. Czy to był wpływ wina, jakie wypili przy uczcie, czy też znużenia, wywołanego zaszłemi w przeciągu ostatnich czasów wypadkami, trudno było określić.
Zerwali się zaraz z posłania, gdy ujrzeli słońce, zaglądające do pokoju przez wielkie okna i spiesznie ubierać się zaczęli.
Wtem rozległo się lekkie pukanie do drzwi, które po chwili rozwarły się i na progu stanął ich opiekun.
Wygląd jego był zupełnie inny, niż wczoraj... Twarz poważna, bez uśmiechu, ożywienie znikło bez śladu, a z błękitnych oczu wyzierało przygnębienie, jakby po jakimś strasznym zawodzie, jakby po klęsce jakiejś.
Przywitał się z nimi cicho, spokojnie, a ku wielkiemu zdumieniu ich, przywitanie to było wyrzeczone nie po polsku, lecz po esperancku.
— Obznajomić was muszę ze zwyczajami, panującemi w naszej krainie, byście potem samodzielnie mogli sobie dawać radę. Oto wstajemy wszyscy o godzinie szóstej rano. Budzą nas specjalne sygnały, poczem, po ubraniu się, każdy z nas schodzi do wspólnej jadalnej sali, gdzie czeka na nas zastawione śniadanie. O godzinie ósmej wyruszamy do pracy, która trwa bez przerwy do godziny dwunastej, poczem następuje dwugodzinny odpoczynek, podczas którego spożywamy obiad. Od godziny drugiej do szóstej trwa praca, dalej każdy ma czas wolny i może użyć go stosownie do swego życzenia.
W nocy pracuje u nas druga zmiana pracowników, która za to w dzień odpoczywa, a potem trzecia, gdyż praca nocna nie trwa dłużej nad sześć godzin. Są jednak zajęcia, które wymagają pracy dłuższej, czasem aż do dwudziestu czterech godzin dochodzącej. Tej się oddają uczeni, czyniący przeróżne wynalazki. Badania swoje prowadzą oni bez przerwy, ażeby tylko wiedzę i potęgę kraju naszego wzbogacić czemś nowem.
— I wy musicie — rzekł na zakończenie — zastosować się do naszych praw i przepisów. Musicie stanąć przy wspólnym warsztacie, gdyż nikomu od tego wyłamywać się nie wolno. Każdy z was obierze sobie zajęcie, jakie mu najwięcej do gustu przypadnie.
— Ależ z największą chęcią — odrzekli mu jednocześnie Wawrzon i Henryk — nawet bardzobyśmy prosili o to, byśmy mogli wspólnie pracować, gdyż nie jesteśmy przyzwyczajeni bezczynnie pędzić życia.
— Pan jest, zdaje się, inżynierem — przerwał starzec — z łatwością też może pan znaleźć zajęcie w którym z wydziałów mechanicznych, a pan — tu zwrócił się do Wawrzona — jakie zajęcie sobie obiera? — gdyż u nas niema dzieci ani młodzieży, a więc i szkół. Nauczać więc niema kogo.
— Ja — odrzekł mu na to Wawrzon — pragnę pracować w tym samym wydziale co pan, tuż obok niego lub pod komendą pana.
— Jakto?! — zawołał staruszek, uderzony temi jego słowami — a to dlaczego?
— Dlatego — odrzekł poprostu Wawrzon — ażeby móc od czasu do czasu porozmawiać z panem po polsku, ażeby móc w rozmowie z panem wspomnieć od czasu do czasu drogą, ukochaną, a tak daleką Ojczyznę.
Te proste słowa jego wywarły zadziwiający skutek. W starca jakby grom uderzył... Wyprostował się, rozwarł szeroko oczy, usta otworzył i przez chwilę chwytał niemi powietrze, jakby się dławiąc.
Tak stał przez chwilę, wreszcie spazm jakiś ścisnął mu gardło, jęk jakby bólu, jakby żalu wydarł się z piersi; odwróciwszy się, wyszedł czemprędzej z pokoju.
Przez czas pewien trwało milczenie.
— A więc nie wszystko w nim zamarło — szepnął Wawrzon — mimo wszelkich pozorów, miłość dla Ojczyzny tkwi w nim głęboko i tylko rozbudzić ją trzeba. Biorę to zadanie na siebie, i my trzej rodacy, rzuceni przez los na wybrzeża tej nieznanej krainy, tworzyć będziemy jedność, silnie zespoleni tą właśnie miłością.
— A jakiż cel tego naszego zjednoczenia? — zapytał zdziwiony Henryk.
— Cel — odrzekł mu Wawrzon — taki, ażeby wspólnemi siłami utorować sobie drogę powrotu do Ojczyzny... Przy jego pomocy dokonamy tego...
— A przysięga? Zresztą, czy on będzie chciał zgodzić się na to? — z powątpiewaniem mówił Henryk.
— Przysięga nasza? — syknął cicho Wawrzon, oglądając się ostrożnie, czy ich kto nie słucha, poczem, nachyliwszy się do ucha Henryka, ciągnął dalej szeptem — przysięga nasza, wymuszona wprost groźbą, jest nieważną, i złamanie jej zarówno z punktu widzenia etyki, jak i honoru nie jest zbrodnią. A czy on się zgodzi? A toż już teraz w sercu jego budzić się poczynają dalekie, mętne wspomnienia dalekiej Ojczyzny, którą niegdyś napewno kochał gorąco, a do której porzucenia losy widocznie go zmusiły.
Rozbudzić jeszcze więcej te wspomnienia, rozpalić w sercu jego jeszcze większy ogień tej miłości — oto będzie zadanie moje, którego przy pomocy twej dokonam.
Urwał nagle, gdyż drzwi rozwarły się, i w progu znów stanął ich opiekun.
Lecz już inny, zmieniony. Ślady wzruszenia znikły z jego twarzy, wzrok był zimny, obojętny... a żaden najmniejszy rys nie wskazywał przeżytego wzruszenia.
— Panowie — rzekł suchym głosem — pozwólcie na śniadanie, a potem do pracy. Pan — tu zwrócił się do Henryka — przeznaczony zostajesz do wydziału mechanicznego, mającego nadzór nad maszynami.
— A ja? — zapytał go niespokojnie Wawrzon.
— Pan pozostawać będziesz przy mnie — odrzekł spokojnie starzec — w wydziale chwytania wiatrów.
— W wydziale chwytania wiatrów? — ze zdumieniem powtórzyli obydwaj przyjaciele — czyż istnieje taki wydział? Czyż to jest możebne, ażeby było można schwytać i ujarzmić ten niesforny żywioł?
— W naszem państwie wszystko jest możebne, a ujarzmienie żywiołów jest głównem zadaniem naszem. Dokonaliśmy tego, i teraz służą nam one pokorne i posłuszne, jak niewolnicy.
Mówiąc to, jakby wyolbrzymiał, a w głosie jego czuć było triumfalną dumę zwycięzcy.
Zdziwienie zdjęło Wawrzona i Henryka. Gdzież oni się dostali? do jakiej zaczarowanej krainy, gdzie żywioły ujarzmione są pokornemi służkami i niewolnikami człowieka? Czyż to możebne? Czy to nie złuda jaka?
Lecz nie, wszak mieli próbki, dowody, potwierdzające prawdziwość słów tego starca.
W milczeniu, zajęci myślami nad tem, co przed chwilą usłyszeli, poszli wślad za swoim przewodnikiem.
Poprowadził ich długiemi korytarzami. Z obydwóch ich stron znajdowały się liczne drzwi z umieszczonemi na nich tabliczkami z nazwiskami mieszkańców tych pokoi. Wreszcie przyszli do wielkiej sali, którą zalegały liczne stoły.
Pusto w niej było zupełnie. Nie było tam żadnej żywej istoty.
— Już dawno po śniadaniu — oznajmił im przewodnik — dla was tylko, jako dla nowicjuszów, uczyniono wyjątek. Od jutra jednak i wy musicie zastosować się do ogólnego regulaminu.
Zasiedli przy stole, a gdy przewodnik ich nacisnął guzik, potoczyły się po stole wagoniki, naładowane skoncentrowanem pożywieniem.
— Nie myślcie — rzekł im starzec tonem objaśnienia — iż uczty takie, jak wczorajsza, stanowią u nas rzadkość. O, nie! Przedewszystkiem obiady nasze są bardzo smacznie przyrządzone na wzór tych, jakie jadają tam, w Europie. A następnie wszelkie uroczystości nasze obchodzimy podobnemi ucztami. Na śniadanie jednak i wieczerzę wszyscy spożywają pokarmy skoncentrowane, które, nie obciążając żołądka, wzmacniają siły i odświeżają umysł.
Wawrzon i Henryk wysłuchali słów jego, a uwagi Henryka nie uszło wyrażenie: „tam w Europie“.
Podchwycił je wnet i spytał:
— Mówisz, panie, tam, w Europie. A więc my w niej nie jesteśmy? Do jakiegoż więc lądu należy ta kraina?
Starzec namarszczył gniewnie czoło, pochylił się i milczał...
Po jakimś czasie dopiero odrzekł:
— Młodzieńcze, nie pytaj lepiej o to. Ciekawość w tym względzie w krainie naszej surowo jest wzbroniona, a nawet uważana za złamanie przysięgi. W swoim własnym zatem interesie unikaj wszelkich zapytań w tej kwestji.
W milczeniu przeszedł dalszy ciąg śniadania, a gdy nasycili się już dostatecznie, starzec wstał i rzekł:
— Teraz poprowadzę was i zaznajomię z dowódcami poszczególnych oddziałów.
Lecz Wawrzon zatrzymał go, mówiąc:
— Panie, powiedz nam, jak mamy cię zwać, byśmy wiedzieli, do kogo zwracać się w razie potrzeby.
Starzec zmieszał się, namyślał przez chwile, wreszcie odrzekł:
— Nazywajcie mnie doktorem Wicherskim...
I spiesznie, jakby chcąc uniknąć dalszych rozpytywań, poprowadził ich korytarzami wdal, do olbrzymich gmachów, w których wrzała praca gorączkowa.
Minęli parę zabudowań i wreszcie zatrzymali się około jednego, rozmiarami swemi i kształtem wielce różniącego się od innych.
— Oto tu właśnie jest wydział pańskiej pracy — rzekł doktór Wicherski, zwracając się do Henryka — zaraz przedstawię pana zarządzającemu wydziałem mechanicznym, inżynierowi Johnowi Rockfoss.
Po schodach weszli do obszernego przedsionka, skąd z jednej strony drzwi prowadziły do wielkiej hali, zastawionej maszynami, będącemi w biegu, przy których uwijały się jakieś ciemne postacie ludzkie, z drugiej zaś strony wiodły do obszernego pokoju, zastawionego stołami z rozłożonemi na nich rysunkami i planami, pod ścianami zaś stały modele maszyn przeróżnych.
Doktór Wicherski, zapukawszy uprzednio do drzwi, wszedł do pokoju wraz z Wawrzonem i Henrykiem.
W pokoju tym zobaczyli zajętego pracą średnich lat mężczyznę, suchego, zawiędłego, o energicznej, wygolonej zupełnie twarzy.
Wawrzon i Henryk poznali w nim jednego z uczestników wczorajszej uczty.
— Profesorze Rockfoss — rzekł Wicherski po esperancku — z polecenia zarządu ten oto młody człowiek oddany zostaje do twojej dyspozycji.
Błyszczące, badawcze oczy profesora spoczęły na postaci Henryka.
— Czem pan był dotąd? — zapytał szybko.
— Jestem inżynierem — odrzekł Henryk — ukończyłem dopiero co politechnikę i przez rok pracowałem w fabryce.
— Jaką politechnikę? — zapytał znów profesor Rockfoss.
— Lwowską — odrzekł krótko Henryk.
Profesor zamyślił się przez chwilę, jakby starając się przypomnieć coś sobie, wreszcie zawołał:
— Dobra... dobra... bardzo dobra... znakomici profesorowie... uczeni... uczeni... A w której fabryce pracowałeś pan?
— W Łodzi, w przędzalniach.
— Znakomicie. To wasz polski Manchester... bardzo dobrze... Zostajesz kolega u mnie... Zaraz się weźmiemy do pracy, zaraz... Ot, widzisz, kolego... trzeba pilnować biegu tych maszyn... tu się koncentruje najważniejsza część naszej wyspy... stąd płyną prądy, poruszające wszystko, nadające wszystkiemu ruch i życie.
— Lecz skąd czerpią energję te maszyny? — zapytał Henryk, rozglądając się po sali i nie widząc nigdzie motoru, któryby je poruszał.
— Skąd? — powtórzył prof. Rockfoss, spostrzegłszy jego ruch — nigdyby się kolega nie domyślił. O nie, tu nie ujrzycie go... napróżno się rozglądacie. Chodźcie, to wam go pokażę.
I szybkim krokiem skierował się w jeden z kątów hali, gdzie, otworzywszy małe drzwiczki, poprowadził ich wąskim korytarzem, oświetlonym elektrycznemi lampkami.
Szli dość długo, zwłaszcza, że korytarz parokrotnie skręcał się pod różnemi kątami, aż wreszcie uczuwać poczęli niezwykłe gorąco. Było ono bardzo dotkliwe, pomimo, że umieszczone w suficie specjalne wentylatory i wiatraczki odświeżały powietrze.
Nareszcie korytarz rozszerzył się i zamienił w obszerną salę, w której ustawione były potężne turbiny, będące w ruchu. Od turbin tych ciągnęły się druty i kable.
— Oto jest główna siła motorowa naszej wyspy, a porusza ją oto to...
I profesor Rockfoss otworzył małe drzwiczki w ścianie sali.
Nasi przyjaciele na widok, który roztoczył się przed ich oczami, cofnęli się zdumieni i przerażeni.
Widniało przed nimi morze płomieni, krwawe, ogniste morze, które kipiało i huczało złowrogo. Po stromych ścianach biegły czasem to żółte, to fjoletowe, to sine płomyki, to znów słyszeć się dawał przerażający huk.
— To wulkan! — zawołał Wawrzon.
— Tak, wulkan — powtórzył za nim profesor Rockfoss — lecz wulkan uśmierzony, zmuszony do służenia nam.
— A czyż wybuch jego nie grozi zagładą wszystkiemu? — zapytał Henryk.
— Nigdy! Wiedza nasza sięgnęła tak daleko, że zdołaliśmy w zupełności zapanować nad nim i całą energję, jaką miał on użyć dla swego wybuchu, obracamy na naszą korzyść. Dzięki temu jest on bezsilny.
Chwilę jeszcze przyjaciele patrzyli na roztaczający się przed nimi czarowny widok, poczem profesor zamknął drzwiczki i tym samym wąskim korytarzem poprowadził ich z powrotem do hali maszyn.
Tam wszystko było w ruchu. Maszyny ani na chwilę nie stawały, a dozorujący ich ludzie pilnowali tylko biegu ich i oliwienia.
Właśnie przy jednej z maszyn, w chwili, gdy nasi znajomi weszli, stał się wypadek: pas, prowadzący do transmisji, spadł i rozległ się głuchy trzask. Stało się to z winy robotnika, mającego pilnować biegu maszyny, który zapatrzył się na naszych przyjaciół.
Robotnik ten, jak można było wnioskować ze wszystkich oznak, należał do rasy żółtej i był przepysznym okazem Chińczyka.
Profesor Rockfoss szybkim krokiem skierował się w tamtą stronę i bacznie oglądać począł maszynę. Znalazł się tam również i dozorca robotników, Europejczyk, tęgi, barczysty.
— Na tydzień do ciemnicy! — rzucił krótko profesor Rockfoss po esperancku rozkaz dozorcy po obejrzeniu szkody.
I wnet dozorca, ująwszy drżącego z przerażenia robotnika za ramię, poprowadził go z sobą.
Nasi przyjaciele zamienili z sobą znaczące spojrzenie.
Co to miało znaczyć? Więc nie wszyscy tu na tej wyspie jednakiemi rządzą się prawami? Skąd naraz ta nagła surowość, zwłaszcza, że jak Henryk od jednego spojrzenia ocenił, uszkodzenie nie było tak znaczne.
— Z tymi ludźmi nie można inaczej! — zawołał wzburzony, jakby objaśniając im swe postępowanie, profesor Rockfoss — żeby nie trzymać ich krótko, toby wkrótce wszystko poniszczyli, i zdobycze wiedzy naszej, wyniki długiej bardzo pracy poszłyby na marne.
Wawrzon chciał rzucić mu odpowiedź:
— I tak przecież idą one na marne. Korzysta z nich tylko szczupła garstka was, władców tej wyspy, a poza jej granicami nikt o was nawet nie wie!
Powstrzymał się jednak, nie chcąc drażnić i tak już srodze rozgniewanego profesora i poprzestał tylko na zapytaniu:
— Czyż ci robotnicy nie należą do stowarzyszonych władców wyspy?
— Oni! — zawołał z pogardą profesor Rockfoss — to żółte i czarne bydło. Wszakżeż to niewolnicy nasi... kulisi... wynajęci do służenia nam... Ładniebyśmy wyglądali, gdybyśmy władzę naszą chcieli z nimi dzielić. Służą nam tylko do pracy i to trzymać ich trzeba krótko, karać jak najsurowiej, ażeby przynajmniej nie wyrządzali nam szkód dotkliwych.
Gorzki uśmiech przewinął się po wargach Henryka i Wawrzona. W innem zgoła świetle przedstawili się im teraz władcy tej wyspy tajemniczej.
Nie rzekli jednak nic i w milczeniu skierowali się za profesorem i doktorem Wicherskim do drugiego oddziału — chwytania wichrów.
Istnym labiryntem korytarzy podążyli do obszernej platformy, która po naciśnięciu odpowiedniego guziczka poniosła ich do góry.
— Drugą bardzo ważną siłą motorową naszego państwa — objaśniał prof. Rockfoss — są wichry, jak dotąd, przeważnie wiejące bez żadnego pożytku, chyba że obracały śmigi wiatraków lub też wydymały żagle okrętów. Myśmy dopiero zastosowali przyrządy, zatrzymujące utajoną w nich energję, i zmusiliśmy je do służenia nam.
Tak rozmawiając, znaleźli się na płaskim zupełnie szczycie wzgórza, na którem ustawione specjalne maszyny, obracające się ciągle wielkiemi jakby łyżkami, chwytały wiejące wiatry i przesyłały energję, w nich zawartą, przy pomocy rury o olbrzymiej średnicy w dół, w głąb wzgórza.
— U nas nikt próżnować nie może — odezwał się profesor — nawet fale morskie zaprzęgliśmy do pracy. I one nam swój haracz muszą złożyć. My rozkazujemy im, a całą ich energję czerpiemy i obracamy wyłącznie na swój pożytek.
Ze zdumieniem, podziwem, lecz jednocześnie z pewnem przerażeniem słuchali nasi przyjaciele tych słów.
Cóż to za ludzie, którzy do tego stopnia potrafili ujarzmić siły przyrody, że uczynili je swymi posłusznymi niewolnikami? Czyżby taki eksperyment udawał się im i z ludźmi? czyż i wolne niepodległe dusze potrafili nagiąć do niewolniczego posłuszeństwa sobie?
Wprawdzie dopiero co mieli częściowy przykład tego na podległym im robotniku.
I przed oczami ich duszy jasno zarysowało się pytanie:
— Czy i z nami tak będzie? czy i my ulegniemy wszechpotężnej ich woli i będziemy tylko posłusznemi marjonetkami w ich ręku?
W głębi ich duszy powstawał bunt jakiś przeciwko temu, ale głos jakiś tajemny wołał:
— Nie, wy się nie dacie nagiąć, zachowacie swą niezależność, znajdziecie środki do uwolnienia się stąd!
Całą mocą woli zapanowali nad ożywiającemi ich uczuciami i z naprężoną uwagą słuchali dalszych wyjaśnień prof. Rockfossa, starając się wyciągnąć z nich jak najkonkretniejsze i najkorzystniejsze dla siebie wnioski.
Dzwon południowy przerwał im zwiedzanie technicznych urządzeń wyspy.
Na posiłek poprowadzono ich do wielkiej sali, gdzie stały już zastawione stoły, przy których siedziało grono mężczyzn, tym razem nie zamaskowanych.
Byli to wszystko władcy tajemniczej wyspy.
Uderzyła ich uwagę wielka różnorodność typów. Znajdowali się tam przedstawiciele prawie wszystkich narodowości świata. Nie brakło skośnookiego Japończyka, hebanowo-czarnego murzyna, a o Europie niema nawet co mówić! Wszystkie nieomal rasy europejskie miały tam swoich przedstawicieli.
Ogółem było dwanaście osób.
Lecz według przypuszczeń Wawrzona i Henryka nie byli to wszyscy władcy tajemniczej wyspy, gdyż druga połowa była albo zajęta pracą, trwającą bez przerwy, albo też wypoczywała po pracy nocnej.
Przy stole rozmowa toczyła się w języku esperanckim.
Potrawy były smaczne, przyrządzone na sposób europejski.
Po skończonym obiedzie dr. Wicherski zwrócił się do naszych przyjaciół i rzekł:
— Teraz możecie oddać się wypoczynkowi. Do prawdziwej pracy staniecie dopiero jutro. Powiedzcie tylko, czyście mieli z sobą jaki cenny bagaż na „Królowej Oceanu“?
Zawahali się nasi przyjaciele. Ubogie ich bagaże nie przedstawiały tak wielkiej wartości. A zresztą, czyż możebnemby było je zwrócić z dna oceanu?
Wreszcie Wawrzon rzekł:
— Miałem trochę książek polskich, które są dla mnie najcenniejszym skarbem, a których napewno tu na wyspie nie dostanę. Lecz czyż możebnem byłoby wydrzeć je głębinom morza?
Dr. Wicherski schylił głowę i rzekł:
— Jutro będą wydobyte. A tymczasem przejdź my do bibljoteki. Zapoznacie się z nią, poczem udacie się do swoich pokoi.
Przez korytarz przeszli do wielkiej sali sklepionej, wzdłuż której ciągnęły się olbrzymie szafy, wypełnione książkami.
— Znajdziecie tu we wszystkich językach świata wszystko, co tylko umysłowość ludzka przez szereg lat w zakresie wiedzy stworzyć zdołała. Możecie wszystkie dzieła studjować i badać pod warunkiem, że relację i spostrzeżenia swoje o nich złożycie zarządowi wyspy. Pozostańcie tu, gdyż ja muszę się spieszyć do swoich zajęć.
Skinął głową i wyszedł.
Przyjaciele nasi, pozostawszy sami, poczęli rozglądać się w nagromadzonych tam skarbach wiedzy. Od mnogiej ilości tytułów dostawali prawie zawrotu głowy.
Wybrali wreszcie. W rękach Henryka znalazło się poważne dzieło techniczne, Wawrzona zaś — socjologiczne.
Zasiedli przy wielkim stole i przeglądać je poczęli. Po chwili jednak głowy ich zbliżyły się ku sobie i pierwszy Henryk spytał szeptem:
— No i cóż ty na to wszystko?
— Tymczasem nic; obserwuję i badam. Powoli jednak przychodzę do wniosku, że nie wszystko jest idealne na tym świecie, że i tu, na tej wyspie, nie wszystko dzieje się tak, jak należy. I właśnie przychodzi mi myśl, że te wszystkie ujemne strony będziemy mogli z łatwością wyzyskać na naszą korzyść.
— Jakto? — zapytał zdumiony Henryk.
— Nie mam jeszcze dokładnie opracowanego planu działania — rzekł Wawrzon — lecz przedewszystkiem widzę, że zamiast ustroju szczerze demokratycznego, gdzie wszyscy jednakowo i na równych prawach winni pracować dla dobra ogólnego, panuje tu despotyzm, a nawet i niewolnictwo. Bo przecież ci kulisi i murzyni niczem innem nie są, jak niewolnikami. To jest właśnie słaba stroną tej wyspy i ją to właśnie zamierzam wyzyskać na naszą korzyść...
— Lecz jak to wykonać? — zapytał Henryk gorączkowo.
— Nic jeszcze nie wiem i nic konkretnego powiedzieć nie mogę. Czas przyniesie pomysł i sposób jego wykonania. Czekajmy tylko cierpliwie i zapoznawajmy się ze wszystkiemi urządzeniami tej wyspy. Tymczasem pracujmy gorliwie i maskujmy wszelkie swe czynności, ażeby przedwcześnie nie zdradzić się z zamiarami.
Urwali na tem rozmowę i zabrali się gorliwie do studjowania leżących przed nimi dzieł, robiąc zarazem notatki na arkuszu papieru, by móc opracować wymagane przez dr. Wicherskiego sprawozdanie o książkach przeczytanych.
Tak zeszedł im czas do wieczora. Po lekkiej, lecz posilnej kolacji udali się do swoich pokojów na spoczynek.
Już mieli się kłaść spać, gdy dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi, i na progu stanął dr. Wicherski. Minę miał jakąś dziwną, jakby zakłopotaną, jakby nie wiedział, co ma mówić i robić. Wreszcie spytał:
— Jakżeż wam tutaj, moi przyjaciele?
— Bardzo dobrze... dziękujemy panu za wszystko! — odrzekli jednogłośnie Wawrzon i Henryk.
Znów na dłuższą chwilę zapanowało milczenie. Dr. Wicherski, jakby się namyślał, wreszcie z trudem pewnym wykrztusił:
— A jak tam... u nas?
— Gdzie? — spytali.
— Tam... w Polsce? — wyszeptał doktór cicho.
— U nas! — zawołał Wawrzon — teraz... złocą się łany dojrzewającem zbożem... Gdzieniegdzie już pobrzękują sierpy i kosy. Na zielonych łąkach pasie się bydełko, a hen, w przestworzach unosi się skowronek, cichym świergotem zachęcając rolników do pracy... Wkrótce w południe z sygnaturki wiejskiego kościółka spłynie w dal dźwięk dzwonka, wzywający lud do modlitwy. Wre życie i praca. Polska, odrodzona wolnością, potężnieje i krzepnie z roku na rok.
Chwilę dr. Wicherski stał nieruchomo z opuszczoną na piersi głową, wreszcie nerwowo uścisnął dłonie naszych przyjaciół i szybkim krokiem wyszedł z pokoju.
Czas pewien panowała cisza... Wreszcie Wawrzon gorączkowo chwycił za ramię Henryka i zdławionym ze wzruszenia głosem wyszeptał:
— On nasz! Zobaczysz, że z nim razem dokonamy swego!
Będziemy wolni!