<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Wyspa elektryczna
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII
POZNAWANIE TERENU

Nasi przyjaciele, pozostając w przymusowej niewoli na wyspie tajemniczej, przedewszystkiem chcieli dokładnie zapoznać się z jej terenem, ażeby następnie móc wynaleźć jakikolwiek sposób ratunku.
Pilnie też zaznajamiali się ze wszystkiemi urządzeniami na wyspie. O wszystko rozpytywali się to doktora Wicherskiego, to profesora Rockfossa, starając się poznać, przeniknąć wszystkie tajemnice urządzeń tej wyspy, która dla nich stała się mimowolnem więzieniem.
Henryk, mniej wytrzymały, chwilami tracił cierpliwość i miotał się w bezsilnej rozpaczy, a wtedy Wawrzon, zahartowany na ból i cierpienie, krzepił go, mówiąc:
— Wytrzymałości, mój drogi, pracuj i uważaj, a przyjdzie czas, że pragnienia nasze zostaną spełnione.
Pod wpływem słów przyjaciela Henryk uspokajał się i brał się znów do pracy, starając się przy niej choć cokolwiek zapomnieć o dręczących go kłopotach i troskach.
Powoli też przyjaciele zapoznawali się z innymi mieszkańcami wyspy, którzy posiadali jakąś władzę, wyróżniającą ich wpośród całej rzeszy pracowników.
A były to typy nadzwyczaj ciekawe. Wszyscy bowiem należeli do kategorji uczonych, oddanych tylko swym badaniom i doświadczeniom. Zimni, obojętni na to, co nie było ich specjalnością, obcy byli porywom życia, poezji jego i pięknu.
Zdawało się, że życie ich zamknięte zostało w suchą formułę, i że wyliczenia matematyczne stanowią całą treść jego. Pozatem jakby nic dla nich nie istniało.
To oddanie się bezwzględne suchej nauce, ta gonitwa za coraz większem poznaniem tajników wszechświata i wyrwaniem ich naturze oraz uczynieniem posłusznemi ich woli zabiło w nich napozór wszelkie uczucia ludzkie, uczyniło obojętnymi na ból i cierpienia bliźnich, doprowadzało prawie do okrucieństwa.
Podobni byli do fanatyków chirurgji i medycyny, którzy świadomie zadają operowanym męki i cierpienia, byłe tylko zdobyć nowy pewnik, że dany środek może być korzystny, że wyliczenia ich i teorje nie są zawodne.
Zresztą wiele następujących wypadków przekonało naszych przyjaciół o prawdziwości ich przypuszczeń.
Przedewszystkiem jednak poznać należało położenie wyspy, ukształtowanie jej, urządzenia i cuda techniki oraz osoby, rządzące tem wszystkiem.
Sama wyspa, jak Henryk z Wawrzonem przekonali się, patrząc ze szczytu wulkanu, miała formę trójkąta. Środek zajmował sam wulkan po którego zboczach wznosiły się przeróżne zabudowania. Brzegi wyspy były wprost niedostępne, zabudowane szeregiem gmachów fabrycznych, tworzących jakby wał ochronny. Z każdej strony znajdowała się olbrzymia brama żelazna, której podnóże obmywały fale morza. Przestrzeń między wulkanem a zabudowaniami na wybrzeżu okryta była rodzajem dachu szklanego, pod którym kipiało życie, obracały się machiny, tłoczyli się kulisi chińscy i murzyni, pracujący ciężko pod kierunkiem swych panów — władców wyspy.
A było tych władców, jak się z czasem przekonali i Henryk i Wawrzon, wszystkiego dziesięciu, a co najdziwniejsze, że każdy z tych panów był innej narodowości, a zatem innego charakteru, innych obyczajów.
Wszystkie prawie narody Europy miały tam przedstawicieli swoich, a nie brakło również reprezentanta Japonji, skośnookiego Kamury, który pod zarządem swoim miał dział chemiczny.
Ciekawym wielce był zarząd wyspą. Każdy z dziesięciu uczonych zarządzał oddzielnym wydziałem mechanicznym, prócz tego była główna rada, złożona z trzech osób, która kierowała wszystkiem i której przewodniczył główny inicjator i twórca wyspy tajemniczej, amerykanin, dr. Norton.
On to był przewodniczącym zebrania, które przyjęło Henryka i Wawrzona, on przyjął od nich przysięgę.
Nasi przyjaciele poznali go bliżej na drugi dzień. Był to człowiek z postawy suchy, kościsty, z charakteru zamknięty w sobie, o zimnem jak stal, spojrzeniu i o woli nieugiętej. Wzrokiem swoim przenikał nawskroś człowieka, a z fizjonomji jego z łatwością wyczytać było można, że przed niczem się nie cofnie, niczego się nie ulęknie, byle postawić na swojem.
Był on na wyspie, niezależnie od stanowiska przewodniczącego rady, jeszcze naczelnym kierownikiem wszelkich urządzeń elektrycznych. Wszystko, co na wyspie poruszane było elektrycznością, było jego wynalazku.
Uśmiechał się ironicznie, prawie zjadliwie, gdy w rozmowie z nim Henryk i Wawrzon napomknęli o znakomitych wynalazkach Edisona lub też o telegrafie bez drutu Marconiego.
— Na parę lat przed nimi — wyrwało mu się z ust mimowoli — dokonałem tych wynalazków. Ogłosiłem je, lecz uczone grono wyśmiało mnie, nazywając manjakiem. A ci... ci... są teraz tylko moimi naśladowcami.
Henryk i Wawrzon, rzeczywiście, badając i oglądając wynalazki, przy których zastosowana była elektryczność, przyznać musieli, że jednak ten manjak naprawdę był genjalnym człowiekiem!
Takiegoż samego zdania nabrali i o pozostałych władcach wyspy. Każdy z nich był zapoznanym w ojczyźnie swojej wynalazcą, który dopiero szerokie pole dla swej pomysłowości znalazł na owej wyspie, będącej teraz ich więzieniem.
Kolejno doktór Wicherski, który pod swoim kierunkiem miał laboratorjum bakterjologiczne wyspy, wprowadzał ich w styczność z tymi uczonymi.
On to oprowadzał ich po wyspie, zapoznając z urządzeniami, objaśniając cuda techniczne, na niej nagromadzone.
Henryk, jako inżynier, interesował się niemi wielce i to z entuzjamem niekłamanym. Wawrzon przyglądał się wszystkiemu również z zaciekawieniem, badawczo, lecz jednocześnie, jako umysł refleksyjny, ciągle myślał o sposobie wydobycia się z tej wyspy, wprawdzie pełnej cudów, lecz zarazem będącej dla nich przykrą niewolą, zamykającą ich działalność w ciasnym obrębie jej granic.
Na zwiedzenie wyspy wybrali się po obiedzie, przyczem Henryk wyraził zdziwienie, że chociaż, według zegarka, powinna tam już panować noc, widno było wszędzie jak w dzień.
— Zawdzięczamy to — odrzekł mu doktór Wicherski — specjalnemu systemowi lamp elektrycznych, imitujących zupełnie światło słoneczne. Dzięki umiejętnemu zastosowaniu reflektorów światło to opromienia jednakowo wszystko, tak że, gdy wokoło panuje noc ciemna, u nas zawsze jest dzień, zawsze widno.
Skończywszy obiad, wyszli. Przechodząc między szeregiem budynków, z których dobiegało głuche warczenie maszyn, doszli wreszcie na brzeg morza do olbrzymiej grobli.
Dziwnej była konstrukcji. Zbocza jej nie były zbudowane z ciosanych kamieni, jak zazwyczaj, lecz z ruchomych płyt stalowych, poruszanych przez fale morskie.
— Widzicie — rzekł im doktór — oto na swój użytek obracamy ruch fal morskich. I one muszą nam służyć i pracować dla nas, jak pokorne i uległe niewolnice. Każde uderzenie fali w płytę puszcza w ruch koło zębate, umieszczone wewnątrz tamy. Wytworzona w ten sposób energja wprawia w ruch szereg innych kół, które poruszają wszystkie warsztaty tkackie, mieszczące się w tych budynkach na wybrzeżu. Morze na usługach naszych jest potężnym robotnikiem, który wykończa dla nas bieliznę i całe ubrania i chroni od niepogody pożyteczne dla nas rośliny.
Obejrzawszy dokładnie budowę grobli, wrócili na ląd i udali się w stronę budynków, mieszczących owe warsztaty tkackie.
Doktór Wicherski otworzył drzwi jednego warsztatu i rzekł:
— Zobaczcie teraz, co robi morze na naszych usługach.
Wzrok przyjaciół zaczął błądzić po olbrzymiej galerji, gdzie słońce elektryczne tysiącami promieni grało na mirjadach nitek, rozciągniętych między obracającemi się automatycznie kołami i ślizgającemi się rzemieniami pędni. W takt obrotu machiny czółenka, pchnięte jakby przez niewidzialne ręce, biegły, jak błyskawice, poprzez łańcuchy. Ciężkie młoty podnosiły się i spadały, spajając i skręcając nici. Kulisi chińscy bez wysiłku zwijali wielkie sztuki tkaniny to delikatnej i przezroczystej, to grubej i ciepłej na płaszcze.
— Dr. Etienne Lebon, kierownik tkalni i naczelnik siły motorowej morza — rzekł dr. Wicherski, przedstawiając im niskiego jegomościa, o żywych, biegających oczach, o czarnej czuprynie, który zbliżył się do nich, a w którym poznali jednego z uczestników przedwczorajszej uczty.
— Panowie przyglądają się, jak pracuje u nas morze? Tak, ujarzmiliśmy je, zmusiliśmy do posłuszeństwa i pracy te kapryśne fale, które pochłonęły już tylu ludzi i w czasie burzy potrząsają olbrzymiemi okrętami, jak małą zabawką.
— Lecz gdy burza miota falami jego? — zapytał ciekawie Henryk, który z zajęciem przyglądał się pracy i konstrukcji maszyn.
— Gdy jest wzburzone — odrzekł dr. Lebon — pracuje tem energiczniej, tem prędzej obracają się maszyny, i większą korzyść odnosimy. Na nasze potrzeby potrafimy zużytkować nawet gniew jego.
— A przypływ i odpływ? Wszakże, gdy fale nisko opadną, wszystko wtedy stanąć musi! — zauważył znów Henryk.
— I to nie — odparł dr. Lebon — specjalne akumulatory gromadzą i zachowują tę energję na czas późniejszy. Gdy odpływ morza dosięgnie najniższego stanu, i grobla przestaje działać, puszczamy w ruch akumulatory, i wszystko w dalszym ciągu pracuje.
Zwiedzono szczegółowo urządzenie tkalni i skierowano się do drugiego oddziału, gdzie znów inne maszyny były w ruchu.
— Mechaniczni krawcy — objaśnił ich z dumą dr. Lebon — na naszej wyspie praca rąk ludzkich jest wykluczona. Nawet odzież szyją nam maszyny, a szyją znakomicie. Śmiało przyznać mogę, że niech się schowa przed niemi najznakomitszy i najmodniejszy krawiec paryski lub wiedeński.
Gdy Henryk wyraził pragnienie bliższego poznania konstrukcji maszyny, doktór począł mu objaśniać:
— Cały sekret polega na umiejętnem zastosowaniu systemu guziczków. Nastawia się maszynę na odpowiednią miarę, podług której ubranie ma być uszyte, oraz na fason, w jakim ma być zrobione, i puszcza się ją w ruch, założywszy uprzednio sztukę obranej materji oraz podszewki. Po upływie godziny z drugiej strony maszyny wypada ubranie zupełnie gotowe, tak że należy tylko włożyć je na siebie... W ten sposób — ciągnął doktór dalej — możemy mieć codzień świeży garnitur. Składy nasze przepełnione są ubraniami oraz materjałami w sztukach, z których każdy wybierać może, co chce.
Podziękowawszy Lebonowi za objaśnienia, Henryk i Wawrzon wyszli z tkalni i ulicą jakby miasteczka, między domami, zamieszkałemi przez kulisów chińskich i murzynów, skierowali się w stronę innego budynku, na którego dachu poruszały się wielkie skrzydła.
Ulice były szerokie, gładkie, równe. Domy, zbudowane z lawy, odznaczały się harmonijnością linji i wygodą.
Na ulicach nie było widać żadnych innych pojazdów oprócz samochodów, poruszanych elektrycznością.
— Czyż tylko siłę fal morskich oraz wulkanu zastosowali panowie do poruszania swych maszyn? — zapytał Henryk doktora Wicherskiego.
— Nie, staraliśmy się ujarzmić wszystkie siły przyrody; wypełniają one nasze rozkazy. Znalazłszy się na tej wyspie, nie mieliśmy węgla do poruszania maszyn, tak jak wy tam, w starej Europie. Musieliśmy chwytać się przeróżnych sposobów i znaleźć źródła energji, któraby nam zastąpiła węgiel. Wtedy przyszło nam na myśl zużytkować te siły, które nietylko nie przynoszą korzyści, ale czynią nieraz znaczne szkody. I oto w ten sposób zostali naszymi sługami: wicher, deszcz, piorun, ocean, ogień wulkanu, a nawet i cyklony, które od czasu do czasu wieją nad wyspą...
Wy w Europie siłę wiatru zdołaliście zaledwie zastosować do poruszania wiatraków prymitywnych, urządzonych nawet obecnie tak samo, jak były przed setkami lat. Tam u was nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak wielkie usługi oddają nam wichry. Zaraz przyjdziemy do stacji centralnej chwytania i przechowywania wichrów.
Domy miasteczka, zamieszkałego przez kulisów, skończyły się, przyjaciele nasi znaleźli się u podnóża wulkanu, na którego zboczach stały olbrzymie maszyny, zaopatrzone jakby w śmigi, zakończone wielkiemi łyżkami.
Patrzyli z podziwem na te urządzenia.
— Machiny te — rzekł doktór Wicherski — stanowią jedną z najważniejszych tajemnic naszej wyspy. Szczupła część tylko kulisów, i to najpewniejszych, zna ich znaczenie dla nas. Lecz wy — zakończył po pewnym wahaniu — należycie do nas. A ponieważ już nigdy tej wyspy nie opuścicie, mogę więc śmiało zdradzić wam ich konstrukcję i przeznaczenie.
W górze wulkanicznej, wznoszącej się pośrodku wyspy, ogień ziemski wyrył wielką ilość grot, dość regularnie zaokrąglonych i zgrupowanych, podobnie jak otwory w gąbce. Otwory te komunikowały się z wielką przepaścią centralną, położoną w pobliżu wulkanu. Z nakładem wielkiej wytrwałości i pracy wypolerowaliśmy te przegrody, a galerje zaopatrzyliśmy w tyleż olbrzymich pomp z szczelnie przylegającemi do nich tłokami. Niewyczerpane i niewygasłe ognisko wulkanu dostarczyło niezbędnej do ich poruszania siły, za pośrednictwem olbrzymich dźwigni, podnoszących się do wysokości 100 stóp.
Całe podziemie, rzec można śmiało, przeobraziło się w jedną olbrzymią pompę wchłaniającą i wyrzucającą. Na wiadomość o zbliżającym się cyklonie, podaną z naszej stacji meteorologicznej, natychmiast otwieramy wentyle, wprowadzając w ruch maszyny.
Z głuchym rykiem, spotęgowanym stokrotnie przez echa górskie, zaczynają się one poruszać, rury zioną ogniem; otwierają się wtenczas otwory jaskiń, skierowanych na morze, a tłocznie, wchłaniające burzę, podnoszą się z potężnym rykiem, pogrążając całą jej siłę w przepaściach podziemnych, napełniając je nieopisanym wrzeniem.
Zarówno siła cyklonu, jak i potężny powiew wichru, zgęszczone zostają przy pomocy specjalnych maszyn i za pośrednictwem kanałów rozsyłane do różnych części wyspy, gdzie poruszają maszyny i spełniają przeróżne inne funkcje. Naprzykład zamiatanie ulic: u was do tej czynności potrzeba wytężonej pracy ramion ludzkich, różnych przyrządów, mioteł, szczotek etc. U nas zaś wystarczy tylko lekki podmuch wiatru, i ulica jest zupełnie czysta, bez najmniejszego śladu pyłu.
Albo weźmy upały. Gdy u nas panują żary letnie, odkręcamy jeden z kranów od rury wietrznej i wnet pokój napełniony zostaje lekkim wiewem świeżego powietrza, orzeźwiającym i krzepiącym.
Zresztą o całym mechanizmie i urządzeniach najlepiej się przekonacie, odwiedzając pracownię naczelnika wydziału wiatrów.
Znaleźli się właśnie u podnóża olbrzymiej wieży ze sztab żelaznych, zakończonej u szczytu jakby szklanym pokoikiem, błyszczącym w promieniach słońca, jak gwiazda pierwszej wielkości.
Zajęli miejsca w wagoniku kolejki linowej i po naciśnięciu guziczka przez doktora Wicherskiego szybko zaczęli się wznosić do góry.
W chwil parę stanęli u progu owej oszklonej pracowni, której urządzenie dość dziwny przedstawiało widok. Przy jednej ze ścian krzyżowała się niezliczona ilość rur, zakończonych specjalnemi przyrządami; na szklanych ścianach zaś wisiały aerometry, barometry oraz inne, nieznane naszym przyjaciołom narzędzia meteorologiczne.
W gabinecie rezydował mężczyzna szczupły, zawiędły, o śniadej cerze i długich czarnych włosach.
— Dr. Nicola Zerri — przedstawił go dr. Wicherski naszym przyjaciołom.
Dr. Zerri silnie uścisnął im ręce i wskazując krzesła rozstawione wokoło biurka, gestykulując żywo, zaczął mówić:
— Chcieliście się panowie zapoznać z moją pracą... proszę, proszę bardzo, nic ciekawego... Chwyta się powiewy Eola i pakuje do kamiennych worów. Siedzą tam spokojne, ciche, ujarzmione, a na nasze skinienie muszą pokornie pracować.
Spojrzyjcie, panowie, na ten szereg wiszących na ścianie anemometrów, hydrometrów i manometrów. Są one nowe, a wszystkie są mojej konstrukcji i pomysłu. Są to najbardziej precyzyjne instrumenty, jakie kiedykolwiek wynaleziono. Połączone są zarówno z przestworzami niebieskiemi, jak i z rezerwoarami podziemnemi, gdzie uwięzione są nasze pracujące wichry.
W każdej porze dnia notujemy stan wirów atmosfery, przewidujemy podnoszenie się temperatury, nagłe jej zmiany. Stosownie do tego odświeżamy nasze zapasy lub też szafujemy niemi.
Oto naprzykład aparacik ten, zawiadamiający mnie o zbliżaniu się cyklonu, zaczyna dawać sygnały ostrzegawcze. Wnet daję telefonicznie znać naszym robotnikom przy grotach wulkanu, ażeby otworzyli wrota jaskiń, jak również i korytarze oraz ażeby odpowiednio manewrowali tłokiem. Za naciśnięciem guziczka elektrycznego podnoszą się spusty i pochłaniają burzę. Wnet w głębiach jaskini podlega ona przy pomocy maszyn specjalnemu ścieśnieniu i tworzy dalszy zapas.
Nasi przyjaciele z zajęciem wysłuchali tych objaśnień, z ciekawością oglądając wszystkie maszyny i instrumenty.
Gdy profesor Zerri skończył mówić, powstali z miejsc i poczęli się żegnać z nim, dziękując za wykład.
Lecz tu gościnność Włocha wystąpiła w całej pełni.
— O nie, moi panowie — zawołał, przytrzymując ich za ręce — tak być nie może; musicie pozostać u mnie dłużej. Zaraz tu każę podać herbatę i kawę, co kto woli.
Zapraszani w sposób tak energiczny, musieli pozostać. Dr. Zerri rzucił przez tubę rozkaz i wnet na podstawie przy biurku ukazała się taca, zapełniona filiżankami z wonną herbatą i mokką.
Zasiedli do niej i właśnie delektować się zaczęli wonnym narkotykiem.
— Wichry nasze — objaśniał dalej profesor — stanowią jedno z głównych narzędzi obrony wyspy. Przy ich pomocy ani jeden okręt nie ośmieli się podejść blisko do niej, gdyż wichry zmuszą go do zmiany kierunku. Gdy tylko otrzymamy wiadomość, że na widnokręgu ukazał się okręt, wnet, jak brytany z łańcucha, spuszczamy nasze wichry i dmą one dotąd, dopóki ten okręt nie przybierze innego kierunku, więcej dla nas dogodnego.
— A gdy to będzie statek parowy, który może stawić opór wszelkim wichrom? — spytał Henryk.
— Wtedy biada mu — odrzekł dr. Zerri i urwał nagle, jakby obawiając się powiedzieć za dużo.
Dr. Wicherski również przerwał rozmowę i wstając rzekł:
— Czas już na nas, czas, musimy śpieszyć się.
I, uścisnąwszy dłoń doktora Zerri, skierował się w stronę drzwi.
W parę sekund znaleźli się na powierzchni ziemi i udali się na dalsze zwiedzanie wyspy.
— Nie sądźcie — mówił dr. Wicherski, idąc z nimi — że główną siłę motorową stanowią u nas wiatry i fale morskie. O nie... Potrafimy spożytkować i siłę elektryczności, sprowadzając ją z najlepszego źródła, gdyż z chmur. Ot, widzicie tam, na zachodzie, unoszącą się w przestworzach jakby chmurę latawców? One właśnie są głównymi dostawcami siły elektrycznej dla nas. Zresztą najlepiej objaśni was w tej kwestji profesor Müller, kierownik stacji elektrycznej.
Po chwili znaleźli się w obszernym budynku kamiennym, w którym widniało mnóstwo maszyn, obracających się bez szmeru. Nad niemi właśnie unosiła się ta chmura latawców.
Profesor Müller, o wyglądzie typowego dobrodusznego Niemca, przyjął ich nadzwyczaj mile i jak najchętniej udzielił wszelkich objaśnień.
— Widzicie, panowie, te latawce? — rzekł, wskazując na nie — ot, zdawałoby się, zabawki, któremi się bawią dzieci w Europie i Chinach, a tymczasem to jeden z główniejszych dostawców siły elektrycznej dla nas. Każdy z nich pokryty jest cienką blachą cynkową, nici zaś, które przytwierdzają tych niewolników, przesiąknięte są wodą, napuszczoną kwasem. Dzięki temu zbierają one cały ładunek elektryczności z powietrza i przesyłają następnie do specjalnych akumulatorów. Są to najzwyklejsze piorunochrony, tylko że nie połączone z ziemią.
Mało tego... Cała wyspa obstawiona jest piorunochronami żelaznemi, które chwytają pioruny z nadchodzącej burzy i zawartą w nich siłę elektryczną przesyłają do stacji akumulatorów. Tam przechowuje się ona i w miarę potrzeby rozsyła po całej wyspie. Niezależnie od tego, elektryczność u nas produkuje jeszcze para...
— Para? — rzekł Henryk ze zdziwieniem — wszakżeż tu nigdzie niema maszyny parowej, ani kotła.
— To jest nasz najlepszy kocioł i nasza maszyna — rzekł profesor Müller, wskazując ręką na szczyt wulkanu, wspaniale oświetlony różowym blaskiem promieni zachodzącego słońca — radzę panom zwiedzić go, gdyż zapoznacie się z wielu urządzeniami technicznemi, nieznanemi dotychczas w starej Europie.
— Właśnie mamy zamiar udać się tam — objaśnił dr. Wicherski.
I nasi przyjaciele, pożegnawszy prof. Müllera, skierowali się w stronę wulkanu.
Nie przedstawiał on chwilowo żadnych śladów działalności. Zdawał się być zupełnie nieczynnym i wogóle nie sprawiał wielkiego wrażenia, gdyż zbocza jego okryte były drzewami i zielenią.
Kolejką linową dostali się nasi podróżnicy do głównego wejścia, skąd prowadziły wrota do wielkiej sali, w której przebywał naczelny kierownik stacji wulkanicznej, dr. Johansen, Duńczyk, jak go przedstawił naszym przyjaciołom dr. Wicherski.
Po przywitaniu i zapewnieniu przyjemności poznania tego pana, Henryk rzekł:
— Jakże panowie mogą wykorzystać siłę wulkanu, kiedy zdaje się być on nieczynnym?
— To tylko na pozór — odrzekł dr. Johansen — jest on w największem napięciu czynności swojej, lecz potrafiliśmy umiejętnie siłę jego spożytkować. Nie widać na zewnątrz ani ognia, ani dymu, gdyż przez specjalne kanały podziemne, które się zaczynają u podnóża wulkanu, ogień skierowywujemy do zbiorników, skąd znów rozsyłany jest jako ogrzewacz maszyn po całej wyspie. Płomienie wulkanu, znajdując nowe ujście, opróżniają komin centralny, który został zamknięty i okryty cementem.
— A co się stało z kraterem? — zapytał Wawrzon.
— Krater główny stał się olbrzymim kotłem. Płomienie wulkanu ogrzewają dno jego, i woda, która napełnia wnętrze kotła, gotuje się, zamieniając się w parę, rozsyłaną przy pomocy szeregu rur po całej wyspie i używaną do obracania maszyn. Wierzch kotła okrywa specjalny dzwon metalowy, który można otwierać lub zamykać hermetycznie przy pomocy odpowiedniej śruby. Ciągłe wrzenie ogromnej masy wody dostarcza pary pompom podziemnym i kuźniom, położonym u podnóża wulkanu. Para ta służy nam również do ogrzewania domów i do gotowania potraw.
Nasi przyjaciele słuchali z zajęciem objaśnień doktora Johansena, który, z uśmiechem wskazując na potężne urządzenia i maszynerje wulkanu mówił na zakończenie:
— Prawda, że panowie w Europie napewno tego nie widzieliście? Tam jeszcze panowie inżynierowie nie pomyśleli o praktycznem zużytkowaniu potężnej siły takich np. wulkanów, jak Wezuwiusz, Etna i inne. Wybuchają one w dalszym ciągu, zalewając lawą i zasypując popiołem położone u ich podnóża wioski. Co najwyżej korzyść z tego odnosi gromada gapiów, zwanych turystami, którzy zjeżdżają się z różnych stron świata i patrzą na to widowisko. My inaczej umiemy wykorzystać takie dziwy natury. U nas nawet wulkan próżnować nie może. Zwyciężyliśmy go i także zmusiliśmy do pracy!
Gdy to mówił, oblicze doktora Johansena zajaśniało triumfem.
Nasi przyjaciele z szacunkiem i podziwem patrzyli na tego zwycięzcę żywiołów. Wszak śmiało mógł się on uważać za pana natury, dokonał wprost cudu i miał z czego triumfować!
— Skąd jednak panowie czerpią surowe metale do wyrobu tych wszystkich maszyn? — spytał Henryk.
— Przywozimy je z tej starej, zgrzybiałej Europy, choć w znacznej części dostarcza nam ich i wyspa. Ot, niedalej jak u podnóża tego wulkanu znajdują się nasze piece hutnicze, w których ogień jego przetapia rudę na potrzebny nam metal.
Za naciśnięciem guziczka rozstąpiła się jedna ze ścian, i przyjaciele nasi ujrzeli olbrzymi piec hutniczy, przez którego otwór wypływał ognisty potok roztopionego metalu, chwytany w formy przez napół nagich robotników.
— Huty nasze dostarczają nam obecnie tyle surowca, że wystarczy na długie lata.
Atmosfera w komnacie władcy wulkanu stawała się coraz bardziej gorącą, tak że wprost tamowała oddech. Naszym przyjaciołom pot grubemi kroplami wystąpił na czoło, poczerwienieli, brakło im tchu.
Spostrzegł to doktór Johansen i rzekł z uśmiechem:
— Panowie są nieprzyzwyczajeni do naszych upałów. Lecz zaradzimy temu.
Przekręcił kranik, i wnet komnatę napełnił orzeźwiający, chłodny powiew.
Zwiedzający odetchnęli z ulgą. To właśnie wichry, zawarte w zbiornikach doktora Zerri, rozpoczynały swe działanie.
Pożegnawszy doktora Johansena, skierowali się z dr. Wicherskim ku wielkim kuźniom, położonym u podnóża wulkanu.
Dobiegał z nich odgłos potężnych młotów, bijących o kowadła, a wnętrza ich, oświetlone krwawym płomieniem ognisk, przypominały legendarne kuźnie cyklopów. Naczelnikiem kuźni był majster Peterson, kowal, sprowadzony z głębin Szwecji. Jak objaśnił dr. Wicherski, majster Peterson nie należał do liczby stowarzyszonych.
Kuźnie wyspy tajemnicznej urządzone były w sposób nader oryginalny, mieściły się bowiem, jak już mówiliśmy, w grotach, wyżłobionych u podnóża wulkanu.
U szczytu tych grot urządzone były specjalne otwory, przez które wydobywała się para i dym.
Majster Peterson przyjął gości nadzwyczaj uprzejmie.
— Pragną panowie zwiedzić naszą kuźnicę. Ależ jak najchętniej — rzekł, gdy doktór Wicherski wyłożył mu powód przybycia. — Urządzenie jej jest takie same, jak w Europie, tylko że pracę rąk ludzkich w znacznym stopniu zastąpiliśmy maszynami. Zacznę objaśnienie od odlewni.
I majster Peterson, muskularny olbrzym, z długą czarną brodą, w fartuchu skórzanym, owijającym całą jego postać, poprowadził ich do jednej z hut, gdzie ognistą rzeką wypływał metal roztopiony.
Nad płomienistemi falami jego stali również napół nadzy robotnicy i przy pomocy specjalnych narzędzi zgarniali pianę z lawy, metale zaś chwytali w wielkie formy.
— Oto tak się wyrabia surowiec — objaśnił majster Peterson — po wystudzeniu w formach przechodzi do kuźni, gdzie znów rozpalony do białości przy pomocy młotów otrzymuje żądany kształt.
— A co panowie robicie z lawą? — spytał Henryk.
— Z lawą? Dostaje się ona do specjalnych form, gdzie przybiera kształty cegieł i służy nam jako znakomity materjał budowlany. U nas nic nie może być bez użytku — zakończył z dumą — każdy przedmiot ma swoje przeznaczenie i odgrywa swoją rolę w naszem życiu.
Przyjaciele jeszcze raz obejrzeli pomieszczenia kuźni, w których panował straszny huk i świst.
Obejrzeli również potężne baseny, wypełnione zimną wodą, do których wrzucano przedmioty wykute z żelaza celem szybkiego zahartowania.
Majster Peterson pokazywał im wszystko i objaśniał z dumą, zadowolony z dzieła, które sam stworzył.
— Pozwólcie, panowie, a ofiaruję wam małą pamiątkę na znak waszej wizyty u mnie.
I, od rozpalonej do białości sztaby żelaza odciąwszy miniaturowy kawałek, podłożył go pod młot parowy, a po paru obrotach wyjął nader misternie ukuty pierścień.
To sami uczynił z drugim i trzecim kawałkiem, tak że wszyscy trzej zostali obdarowani.
Podziękowawszy Szwedowi za dar, nasi goście wyszli z tej prawdziwej krainy cyklopów, z ulgą chwytając w płuca świeże, orzeźwiające powietrze wyspy.
— No i cóż? — spytał ich doktór Wicherski — jakże się wam podobają nasze urządzenia, które nawet wulkan zmuszają do pracy? Czyż nie jesteśmy podobni do pogromców, przymuszających do uległości i posłuszeństwa najdziksze nawet bestje?
— Tak — przytwierdził mu Henryk — rzeczywiście, to wszystko, cośmy widzieli, wkracza w prost w dziedzinę cudów. Dokonaliście, panowie, wielkich rzeczy, nadzwyczaj doniosłych i potężnych, o których w całym pozostałym świecie nikt nie ma nawet pojęcia; tylko...
— Co tylko? — przerwał zapytaniem doktór Wicherski, widząc, że Henryk zawahał się w dokończeniu zdania.
— Tylko — dokończył za niego Wawrzon — szkoda wielka, że z wynalazków waszych, panowie, nie może korzystać ludzkość cała, że zazdrośnie i egoistycznie trzymacie je wyłącznie dla siebie.
Twarz dr. Wicherskiego wykrzywił wyraz lekceważenia.
— Ludzkość — rzekł, machając ręką — ludzkość... Któż stanowi całą tę waszą ludzkość? Gromada kretynów, która nieraz najwspanialszy nawet wynalazek, przewyższający ogromem swoim ich ptasie pojęcia, wydrwi i skrytykuje. Ludzkość wasza to stado, które słucha tylko tego, kto najwięcej krzyczy i arlekinadą swoją zająć ją potrafi. Toż przed tą ludzkością uciekliśmy tu na naszą wyspę, gdyż dość już przez nią przecierpieliśmy! Wyrzekliśmy się jej i znać jej nie chcemy.
Wyraz goryczy rozlał się po twarzy doktora, gdy mówił te słowa.
Po krótkotrwałem milczeniu dodał już z bólem:
— Najcudniejsze porywy, najpiękniejsze zamierzenia zdolna jest ostudzić ta wasza ludzkość. Zwykle u niej błazen będzie miał większe powodzenie od człowieka prawdziwej pracy i nauki. Uciekać od niej należy, uciekać jak najdalej, jak od zapowietrzonej! Szczęśliwym jest ten, kto zdołał się wyzwolić z tej zależności.
Zapanowało przykre milczenie.
Pierwszy przerwał je Henryk, pragnąc rozmowę skierować na inne tory, nie mogąc do pewnego stopnia nie przyznać słuszności dr. Wicherskiemu.
— Panie szanowny — rzekł — wszystko mniej więcej rozumiemy w technice różnych urządzeń wyspy, lecz pojąć nie mogę, jakim sposobem tak potężna ilość wody, wypełniająca kocioł wulkanu, dostać się może na szczyt jego, gdyż nie widzę ani pomp ani żadnych innych urządzeń.
— To rzecz bardzo prosta — rzekł już spokojnym tonem doktór Wicherski — do pracy tej zaprzęgliśmy przypływ i odpływ morza.
— Przypływ i odpływ morza? — zawołał ze zdumieniem Henryk.
— Tak jest. Do wypełnienia kotła w kraterze potrzebujemy więcej, niż 600 tonn wody dziennie. Wszakże deszcze i źródła miejscowe nie są zdolne dostarczyć nam tej ilości. Zaprzęgliśmy więc do tej pracy przypływ i odpływ.
— Lecz jakim sposobem dokonywa się to? — pytał Henryk ze zdumieniem — wszakżeż różnica powierzchni morskiej wynosi zaledwie 6 lub 7 metrów. Jakim więc sposobem woda dosięgnąć może krateru, gdy przecież wulkan ma 200 metrów wysokości.
Doktór Wicherski uśmiechnął się.
— Wyobraźcie sobie — rzekł — dźwignię, pochyloną pod kątem prostym, której większe ramię miałoby 200 metrów. Opuśćcie mniejsze ramię aż do stanu poziomego: wielkie ramię, opisując w powietrzu łuk o promieniu równym swej długości, przybierze kierunek prostopadły i podniesie do wysokości 200-tu metrów ciężar, którym obciążyliście jego koniec. Pozostanie tylko sprowadzić ciężar do małego ramienia. Oto zasada. Zobaczycie zresztą jej wykonanie. Naturalnie, trzeba zastosować do małego ramienia kolosalną siłę, ciężar większy, niż większego ramienia, i tego, co dźwiga, ciężar, któryby był zmienny, ażeby umożliwić opuszczanie większego ramienia po jego podniesieniu się. Otóż w tym razie różnica powierzchni oceanu musi być wzięta w rachubę. Zresztą o tem wszystkiem przekonacie się naocznie.
Idąc pod przewodnictwem doktora, goście okrążyli górę, i oczom ich ukazała się budowla najpotężniejsza, jaką kiedykolwiek oczy ludzkie widziały.
Z tej strony morze obmywało podnóże krateru. Na brzegu wznosiły się dwie budowle wielkich rozmiarów, zaopatrzone w olbrzymią platformę, co najmniej 20 metrów w średnicy, na której mogła się obracać równie wielka prostokątna dźwignia. Sposób jej budowy przypominał wieżę Eifel. Tak samo, jak i ta, składała się z żelaznych belek, złączonych krokwiami i poprzecznemi szynami. Jej małe ramię, stosunkowo dosyć krótkie, połączone było końcem swoim z wielką tratwą, pływającą po morzu. Tratwa ta, dziesięć razy większa, niż największy parowiec w świecie, obładowana była potężnie. Wielkie zaś ramię długości więcej, niż 200 metrów, dźwigało rodzaj dużego kosza pojemności prawie 300 tonn.
— Jak widzicie — objaśnił doktór Wicherski naszym przyjaciołom — przypływ, podnosząc do góry tratwę, podnosi w tym samym czasie i małe ramię dźwigni, jednocześnie zaś w ślad za tem obniża się do poziomu wody i koniec wielkiego ramienia, napełniając naczynie. Następnie odpływ opuszcza tratwę, pociągając za sobą małe ramię, wówczas zaś wielkie ramię podnosi się do wysokości krateru, gdzie automatycznie pozbywa się owego ładunku wody. Potrzeba 6 godzin na podniesienie i 6 godzin na opuszczenie się dźwigni, zbyteczne zaś chyba jest dodawać, że są dwa odpływy i przypływy w przeciągu 24 godzin, i że przez ten czas 600 tonn wody wypełnia całkowicie kocioł krateru...
Niezmiernej potrzeba było pracy, ażeby wykonać to urządzenie, lecz od czasu urządzenia go pracuje ono bez przerwy i bez najmniejszego zarzutu, nie wymagając żadnych wysiłków z naszej strony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.