Wyspa skarbów/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa skarbów |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jaskrawy blask gorejącej głowni, oświecając wnętrze stanicy, pozwolił mi osądzić, że sprawdziły się najgorsze z mych przypuszczeń. Piraci zawładnęli domem i zapasami; w jednem miejscu stała, jak poprzednio, beczka koniaku, gdzieindziej zaś wędlina i chleb, co zaś dziesięciokrotnie powiększało moje przerażenie, nie było ani śladu jakiegokolwiek jeńca. Mogłem jedynie przypuszczać, że wszyscy zginęli, a serce gorzko mi wyrzucało, że mnie tu nie było, by zginąć wraz z nimi.
Było tam wszystkiego sześciu rozbójników, bo pozatem ani jeden z nich nie pozostał już przy życiu. Pięciu z nich stało na nogach, a byli czerwoni i opuchnięci na twarzy, znienacka wybici z pierwszego pijackiego snu. Szósty uniósł się tylko na łokciach: był trupio blady, a nasiąkła krwią przewiązka dokoła jego głowy świadczyła, że niedawno został raniony, a znacznie później go opatrzono. Przypomniałem sobie człowieka, który został postrzelony podczas wielkiego starcia i zbiegł pomiędzy drzewa; nie wątpiłem, że to ten sam.
Papuga usiadła na ramieniu Długiego Jana, czyszcząc sobie pierze. Sam jej właściciel, jak odniosłem wrażenie, wydawał się nieco bledszy i poważniejszy, niż zazwyczaj, gdy go widywałem. Odziany był jeszcze w piękny mundur z grubego sukna, w którym sprawował swe poselstwo, ale to jego ubranie wyglądało teraz znacznie gorzej, powalane gliną i porozdzierane na cierniach leśnych.
— Ho ho! — ozwał się — to Kuba Hawkins! Niech mię piorun spali! Złapał się ptaszek, zdaje się, hę? No, chodź, pogawędzimy sobie po przyjacielsku.
To rzekłszy, usiadł okrakiem na beczce wódki i począł nabijać fajkę.
— Pozwól-no tu łuczywo, Dicku — przemówił, a gdy miał już dość światła, dodał:
— Wystarczy, chłopcze; zatknij tę szczapę między stos drzewa, a wy, mości panowie, usiądźcie! — nie macie potrzeby wstawać przed panem Hawkinsem; on wam to daruje, bądźcie tego pewni. A więc, Kubo — tu wyjął z ust fajkę — jesteś tu! Sprawiłeś nader miłą niespodziankę biednemu, staremu Janowi. Poznałem, że jesteś zręczny, już wtedy, gdy pierwszy raz spojrzałem na ciebie, ale to, co tu widzę, przechodzi wszelkie moje oczekiwania.
Na wszystko to, jak łatwo się domyślić, nie dawałem zgoła żadnej odpowiedzi. Oni ustawili mnie plecami do ściany i stałem tak, patrząc Silverowi w twarz z wielką na oko odwagą, lecz z czarną rozpaczą w duszy.
Silver z wielką powagą pociągnął kilkakroć fajki, a potem mówił znowu:
— Widzisz, Kubo, ponieważ jesteś tu, dam ci jedną radę. Zawsze cię lubiłem, tak jest, lubiłem jako dzielnego chłopca i jako mój własny obraz z czasów, gdy byłem sam młody i ładny. Zawsze chciałem, żebyś się do nas przyłączył, wziął swoją część i umarł jako wielki pan... a teraz, mój ptasiu, sam do rozumu przychodzisz. Kapitan Smollett jest doskonałym marynarzem, jak o tem przekonywałem się z każdym dniem, ale ma twardą rękę i lubi karność. „Obowiązek to obowiązek“ — powiada... i ma słuszność. Teraz ty uciekłeś od kapitana. Sam doktór ma z tobą na pieńku; powiadał: „niewdzięczny nicpoń“, gdy wspominał ciebie. Krótko mówiąc, cała historja tak się mniejwięcej przedstawia: nie możesz już wracać tam, gdziebyś chciał, bo oni cię już nie chcą... Zanim więc wyruszysz z trzecią drużyną okrętową na własną już rękę, a może sam jeden, musisz wpierw zawrzeć sojusz z kapitanem Silverem.
Póty wszystko szło dobrze. Zatem moi druhowie żyli, a choć częściowo wierzyłem w prawdziwość zapewnień Silvera, że partja „kajutowa“ była na mnie rozjątrzona za samowolne oddalenie się, jednakże to co usłyszałem, więcej mnie pocieszyło niż przygnębiło.
— Nie wspomnę ci już o tem, że jesteś w naszych rękach, — mówił dalej Silver — chociaż mamy cię w garści, możesz być tego pewny! Będę starał się przemówić ci do rozumu; nigdy nie widziałem, aby coś dobrego wyszło z pogróżek. Jeżeli ci się podoba służba u nas, to dobrze, przystań do mnie! a jeżeli nie, to masz, Jakóbku, prawo powiedzieć mi o tem szczerze i otwarcie! Z całą chęcią cię słucham, kamracie. Niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli kiedy jakikolwiek żeglarz był bardziej uprzejmy ode mnie!
— Czy mam odpowiedzieć... na to wszystko? — zapytałem drżącym głosem. Mimo pochlebstwa i poufałości w jego gawędzie, czułem grozę śmierci, która wisiała nade mną, przeto lica mi gorzały, a serce biło mi boleśnie w piersiach.
— Chłopcze, — odparł Silver — nikt ciebie nie nagli. Ochłoń ze strachu i zastanów się. Nikt z nas nie pogania ciebie, żebyś się spieszył, przyjacielu. Czas płynie tak miło w twem towarzystwie... sam widzisz.
— Dobrze, — odpowiedziałem, nabierając nieco śmiałości. — Jeżeli mam wybierać, tedy zaznaczam, że mam prawo przekonać się, co i jak się to stało, skądeście wy tu się wzięli i gdzie są moi przyjaciele.
— Co i jak się stało? — powtórzył jeden ze zbójców, mruknąwszy coś pod nosem. — Ależ on się ucieszy, gdy się o tem dowie!
— Może będziesz trzymał język za zębami, gdy do ciebie nie gadają! — krzyknął Silver opryskliwie na niego, następnie zaś w tonie uprzejmym, jak przedtem, zaczął mi wyjaśniać rzecz całą:
— Wczoraj rano, panie Hawkins, podczas psiej warugi,[1] przybył do nas doktór Livesey z białą chorągwią i prawi: „Kapitanie Silver, jesteście bez wyjścia. Okręt odpłynął“. Otóż my akurat wtedy wzięliśmy się do szklanki i, przepijając do siebie, śpiewaliśmy sobie to i owo. Nie przeczę, że tak było. Dość na tem, że nikt z nas nie baczył, co się dzieje poza nami. W pewnej chwili patrzym, co się dzieje, aż ci tu, do pioruna! stary okręt gdzieś odpłynął. Nigdy w życiu nie widziałem podobnego zbaranienia pomiędzy żeglarską gromadą, a powiadam ci, że sam, dalibóg, najgorzej zbaraniałem. — „Dobrze“ mówi doktór — — „zawrzyjmy układ“. — Zawarłem więc z nim układ... i oto my teraz jesteśmy tutaj panami placu. Zapasy, wódka, paliwo, któreście byli dowcipni narąbać, słowem, cały (że tak powiem) rozkoszny statek od najwyższych wiązań aż do kilu... do nas teraz należy. Oni zaś gdzieś drapnęli i sam nie wiem, gdzie teraz przebywają.
Pociągnął znów spokojnie z fajki.
— A żebyś sobie nie myślał, — ciągnął dalej — że o tobie była mowa w układzie, to powiem ci, jakie były ostatnie słowa: „Ilu was mam przepuścić?“ — zapytałem. — „Czterech“ odpowiedział doktór — „czterech, z których jeden raniony. Co zaś się tyczy tego chłopca, to nie wiem, gdzie się on znajduje, więc go pominiemy (tak powiedział). Nie troszczę się o niego. Wieleśmy się i tak nacierpieli z jego powodu“. Takie były jego słowa.
— Czy to wszystko?
— Tak, to wszystko, co miałeś usłyszeć, mój synku — odrzekł Silver.
— A teraz czy mam wybierać?
— A teraz masz wybierać... a jakże! — rzekł Silver.
— Dobrze — odrzekłem — nie jestem tak głupi, żebym nie wiedział dobrze, jak się mam na to zapatrywać. Niech się stanie, co się stać może najgorszego... mało mnie to wzrusza. Zbyt wiele razy oglądałem śmierć, odkąd poznałem się z tobą. Mam ci jednak kilka rzeczy do powiedzenia (w tej chwili byłem bardzo podniecony), przedewszystkiem zaś to: Wpadłeś teraz w ciężkie opały, straciłeś okręt, skarb i ludzi... całe twoje przedsięwzięcie poszło na marne. Może chcesz wiedzieć, kto tego wszystkiego dokonał? Odpowiem ci — to ja! Ja to byłem w beczce jabłek tej nocy, kiedyśmy ujrzeli ląd i słyszałem ciebie, Janie, i ciebie, Dicku Johnsonie, i Handsa, który teraz leży na dnie morza; a zanim przeszła godzina, zameldowałem każde słowo, któreście mówili. Ja to również odciąłem cumę szonera, i ja pozabijałem ludzi, których zostawiliście na pokładzie... i ja zaprowadziłem okręt tam, gdzie ani ty ani żaden z was już go nigdy nie zobaczy. Mogę śmiać się z was szczerze, bo od początku miałem was w matni i nie boję się was więcej, jak muchy. Zabij mnie, Janie Silverze, albo oszczędź, jak ci się podoba. Lecz powiem ci jedną rzecz, nie więcej: jeżeli mnie oszczędzicie, wtedy to, co przeszło, będzie wam zapomniane, a gdy zaniechacie rozbojów, wtedy, kamraci, ocalę, kogo będę mógł spośród was! Do was należy wybór. Zabijajcie bliźnich i samym sobie wyrządzajcie szkodę, albo też oszczędźcie mnie, a otrzymacie poręczenie, że ocalicie się od szubienicy!
Przerwałem, gdyż, powiadam wam, zabrakło mi tchu w piersi. Ku memu zdziwieniu, żaden z nich się nie poruszył, lecz siedzieli, wlepiwszy we mnie oczy, jak trzoda owiec. A gdy się jeszcze tak gapili, podjąłem znów:
— A teraz, panie Silver, ponieważ uważam cię za najtęższego człowieka w tej oto gromadzie, przeto jeżeli moja sprawa przyjmie najgorszy obrót, będę cię prosił, żebyś był łaskaw powiadomić doktora.
— Będę o tem pamiętał — rzekł Silver z tak dziwnym odcieniem głosu, że, jak mi życie miłe, nie mogłem wyjaśnić, czy śmiał się z mej prośby, czy też był życzliwie nastrojony moją odwagą.
— Jedno mam jeszcze do dodania — zawołał stary marynarz o mahoniowej twarzy, nazwiskiem Morgan, którego widziałem niegdyś w karczmie Długiego Jana koło bulwarów w Brystolu. — To on poznał Czarnego Psa.
— Dobrze, słuchaj jeszcze — dodał kucharz okrętowy. — Ja ci powiem jeszcze coś innego, do pioruna! To jest ten sam chłopak, który wycyganił mapę od Billa Bonesa. Słowem, rozbiliśmy się na Kubie Hawkinsie, jak na rafie... i to we wszystkiem...
— Więc niech zginie! — rzekł Morgan, zakląwszy, i wyciągając nóż, podskoczył raźnie, jakby miał dwadzieścia lat.
— Wara! — krzyknął Silver. — Kimże ty jesteś, Tomaszu Morganie? Może sądzisz, że ty jesteś tu kapitanem, co? Nauczę cię moresu, do kroćset! Spróbuj okazać się nieposłusznym, a pójdziesz tam, gdzie już wielu tęgich ludzi poszło przed tobą... od pierwszego do ostatniego... w ciągu tych trzydziestu lat... Jedni skończyli na rejach, inni zrzuceni przez burtę do morza, a wszyscy poszli rybom na żer! Jeszcze nie było takiego człowieka, któryby śmiał stawać mi do oczu i dobrze na tem wyszedł... możesz być tego pewny, Tomaszu Morganie!
Morgan stanął jak wryty, lecz wśród innych wszczęło się głuche szemranie.
— Tomasz ma słuszność — rzekł jeden.
— Już dość długo gnębił mnie jeden tyran — dołożył drugi. — Niech mnie powieszą, jeżeli ty masz mnie jeszcze gnębić, Janie Silverze.
— Czy który z was, mości panowie, życzy sobie mieć ze mną do czynienia? — ryknął Silver, wychylając się daleko wprzód ze swej beczki i trzymając w prawej ręce jeszcze żarzącą się fajkę. — Powiedzcie wyraźnie, o co wam idzie; nie jesteście chyba głuchoniemi, jak sądzę. Ten, który czegoś żąda, dostanie, co mu się należy. Tyle lat żyję na świecie, a jakaś tam kufa rumu będzie mi urągać i stawać mi okoniem? Znacie na to sposób; jesteście przecie, jak się wam wydaje, „panami szczęścia“. Dobrze, jestem gotów! Kto się ośmiela, niech weźmie kordelas do ręki, a zobaczę kolor jego gnatów i bebechów, zanim ta fajka będzie próżna!
Nikt się nie ruszał, nikt nie odpowiadał.
— Tacy to jesteście? — mówił znów Silver, wkładając fajkę do ust. — Oho! aż miło na was patrzeć, no no! Do walki żaden z was niewiele sposobny!... Ale może rozumiecie angielszczyznę Jegomości króla Jerzego? Jestem waszym kapitanem z wyboru. Jestem waszym kapitanem, gdyż na wiele mil morskich wokoło jestem najlepszym marynarzem. Nie chcecie walczyć, jak przystało na „panów szczęścia“, więc, do pioruna, macie słuchać, a jakże! Ten chłopak niezmiernie przypadł mi do serca. Nigdy nie widziałem lepszego chłopca nad niego! Jest on lepszym mężczyzną, niźli dwóch takich jak wy, mazgaje przebrzydłe! A to wam jeszcze powiadam: niechno ujrzę, że ktoś z was tknie go choć palcem!... Tyle wam powiadam, a jakże!...
Nastała chwila ciszy. Stałem przy ścianie wyprostowany, jak struna. Serce biło we mnie, jak młot kowalski, lecz w głębi mej duszy świtać począł promyczek nadziei. Silver oparł się o ścianę, założywszy ręce i trzymając fajkę w kącie ust, tak spokojnie, jak gdyby znajdował się w kościele, lecz oko jego błądziło wciąż ukradkiem, spoglądając z ukosa na niesfornych towarzyszy. Oni ze swej strony coraz bardziej skupiali się w najdalszym kącie stanicy, a cichy szept ich rozmowy pobrzmiewał nieprzerwanie w mem uchu, jak szmer potoka. To jeden, to drugi podnosił na chwilę oczy, a czarny blask głowni padał przelotnie na ich nerwowe twarze; spoglądali jednak nie na mnie, lecz na Silvera.
— Zdaje mi się, że chcecie mi coś powiedzieć — zauważył Silver, splunąwszy daleko przed siebie. — Wyśpiewajcie wszystko, niechno usłyszę, albo dajcie sobie spokój.
— Przepraszam, mości panie — odparł jeden z nich. — Zanadto sobie poczynasz samodzielnie w stosunku do naszych praw; może będziesz łaskaw być ostrożniejszy na przyszłość. Ci oto ludzie są niezadowoleni; ci oto ludzie nie pozwolą, ażeby im w kaszę dmuchać; ci oto ludzie mają prawa narówni z innemi załogami, powiem ci otwarcie, a według naszych własnych praw, jak sądzę, możemy z sobą porozmawiać. Przepraszam cię, panie, (uznając cię narazie jako kapitana), lecz domagam się swego prawa i wychodzę na naradę.
I złożywszy przesadny ukłon marynarski, ów drab, rosły mężczyzna lat trzydziestu pięciu, o zniszczonej twarzy i żółtawych oczach, poszedł spokojnie do drzwi i zniknął poza domem. Reszta poszła kolejno za jego przykładem, a każdy przechodząc oddawał ukłon i mówił coś na swoje usprawiedliwienie.
— Według prawa — rzekł jeden.
— Narada kasztelu![2] — rzekł Morgan.
I tak bez żadnych uwag czy czegoś podobnego wyszli wszyscy jeden za drugim, zostawiając Silvera i mnie samych przy blasku łuczywa.
Kucharz wyjął naraz fajkę z ust.
— Popatrz-no, Kubo Hawkinsie — ozwał się szeptem ledwo dosłyszalnym — byłeś już o pół piędzi od śmierci i, co rzecz gorsza, od tortur. Oni mają zamiar mnie obalić, lecz, zakarbuj sobie w pamięci, ja będę stał przy tobie, cokolwiek nas spotka! Nie miałem takiego zamiaru, nie... aż dopiero, gdy ty przemówiłeś. Byłem prawie zrozpaczony, że straciłem tak wiele i że zostałem zmuszony do układów. Ale widzę, że z ciebie zuch nielada! Powiedziałem sobie: Janie, stań przy Hawkinsie, a Hawkins stanie przy tobie! Ty jesteś, Janie, ostatnią jego kartą, a on twoją, do jasnego pioruna! Wet za wet, powiadam sobie. Ocalisz swego świadka, a on ocali twoją szyję!
Zacząłem, jak przez mgłę domyślać się, o co chodzi.
— Myślisz, że wszystko stracone? — zagadnąłem.
— Tak, u licha, tak myślę! — odpowiedział. — Okręt stracony, to i szyja stracona... Taki jest sens wszystkiego. Gdy spojrzałem na zatokę, Kubo Hawkins, i nie zobaczyłem statku, to choć jestem wytrzymały, jednak upadłem na duchu... Co się zaś tyczy tej zgrai i jej narad, wierzaj mi, że są to sami głupcy i tchórze. Uratuję twoje życie... o ile stanie się wszystko, co w mej mocy. Lecz pamiętaj, Kubo, że płacić trzeba pięknem za nadobne! Ty musisz uratować Długiego Jana od szubienicy.
Byłem oszołomiony; tak beznadziejne wydawało się to, o co prosił — on, stary korsarz, a do tego herszt bandy!...
— Uczynię, co w mej mocy! — odpowiedziałem.
— To mi układ! — krzyknął Długi Jan. — Mówisz prosto z mostu śmiało i... do pioruna! mam szczęście!
Pokusztykał do żagwi, zatkniętej w stos drzewa, i zapalił znów fajkę.
— Chciej mnie zrozumieć, Kubo — odezwał się, powracając. — Mam ci ja głowę na karku... tak, mam. Jestem teraz po stronie dziedzica. Wiem, że ukryłeś okręt gdzieś w bezpiecznem miejscu. Jak tego dokazałeś, nie wiem, ale wiem, że okręt jest bezpieczny. Jestem pewny, że Hands i O’Brien okazali się skończonymi durniami. Nigdy nie miałem wielkiego mniemania o żadnym z nich. Teraz uważaj. Nie będę o nic pytał, ani nie pozwolę innym pytać. Wiem, gdzie się ta gra kończy, tak, wiem... i znam chłopca, który jest wielkim chwatem. Tym chłopcem — jesteś ty! Ty i ja możemy razem zdziałać siła dobrego!
Utoczył nieco koniaku z beczki do cynowego kubka.
— Nie skosztujesz, druhu? — zapytał, a gdy odmówiłem, rzekł:
— Dobrze, a więc wypiję sam, Kubo. Potrzeba mi pomocnika, gdyż mam kłopot nielada... A gdy mowa o kłopocie... powiedz mi, Kubo, czemu ten doktór dał mi mapę?
Na mojej twarzy odbiło się tak szczere zdziwienie, że Silver widział daremność dalszych zapytań.
— No tak... w każdym razie to zrobił — rzekł. — Ale niewątpliwie coś się kryje, Kubo, coś się kryje w tem... złego czy dobrego.
I łyknął znów gorzałki, potrząsając piękną szpakowatą głową, jak człowiek, który jest przygotowany na najgorsze rzeczy.