Wystawa Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wystawa Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych
Podtytuł Stańczyk Matejki. — Ondyny Kraya. — Strzałecki. — Sobieski pod Wiedniem. — Dwa obrazy Witkiewicza
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WYSTAWA TOWARZYSTWA ZACHĘTY SZTUK PIĘKNYCH.
Stańczyk Matejki. — Ondyny Kraya. — Strzałecki. — Sobieski pod Wiedniem. — Dwa obrazy Witkiewicza.

Obok rzeczy bardzo słabych — kilkanaście takich obrazów, któreby mogły ozdobić każdą galerję — oto obecny stan Salonu.
Więc naprzód Stańczyk! Pisano o nim wiele w swoim czasie, ale tego obrazu ani obgadać, ani opisać nie można. Trefniś tam wyrósł na postać, która i sama jest tragiczną i budzi tragedję w duszy widza. Jest w tym błaźnie jakaś dziwna a wstrząsająca zagadka — tak, że mimowoli każdy się pyta: skąd ta jego zaduma i rozpacz? o co mu idzie? jaki robak toczy duszę tego człowieka? Na pierwszy rzut oka zda się, że to może dramat osobisty. Może to człowiek ambitny, dumny, czujący, którego odzież błazeńska pali, jak koszula Dejaniry, którego upokarza błazeńskie berło i czapka z dzwonkami?
Wszak na ten temat pisano i malowano już wiele. Bo i istotnie śmiech ludzki, nieszczery, a przymuszony, wybuchający z otchłani rozpaczy — to może większy dramat niż ból w zwykłej formie łez i narzekań. Ale od Stańczyka wieje duch jakiś wyższy i potężniejszy. Nie jest to tylko utwór, wydany na świat w chwili romantycznej goryczy.
Zachwyca on też grą tonów, czarodziejskiem fantastycznem zestawieniem świateł i cieniów, szczerością i głębokością uczucia i siłą twórczą, która tak wyraźnie umiała pochwycić to coś groźnego i tajemniczego, co zapowiadało się ówczesnemu światu.
Postać Stańczyka jest skończoną doskonałością. Uczucie wypowiada się w niej nietylko wyrazem, ale i ruchem, najzupełniej odpowiednim nastrojowi duszy. To ciało, rzucone niedbale na fotel, głowa, spuszczona na piersi, ręce opadłe — malują zarazem zniechęcenie, znużenie, zwątpienie i boleść z niezmierną prawdą, dzięki której widz przejmuje się tak szczerze i bezpośrednio wrażeniem, jak szczerze oddał je artysta.
Albowiem Matejko widocznie oddawna pokochał tę postać — i powtórzył ją po raz drugi w najnowszem swem arcydziele. Ten obraz, o którym obecnie mówimy, jest jednem z pierwszych sławnych płócien artysty. Niema też w nim jeszcze tego spokoju i mistrzowskiego objektywizmu, z mocy którego rzecz mówi sama za siebie. Późniejsze obrazy to epos — w tym jest jakiś liryzm, jakieś rozkołysane i smutne ja artystyczne.
Ten liryzm wyróżnia obraz od innych i nadaje mu szczególne piętno.
O szkicu Hołdu pruskiego rozpisywać się nie będziemy, zamieściliśmy bowiem obszerny artykuł, znakomitego pióra, o wykończonym już obrazie. Innych nowości niewiele. Ondyny Kraya, Sobieski pod Wiedniem Strzałeckiego i dwa najnowsze płótna Witkiewicza — oto wszystko. Kray jest — jeśli tożsamość nazwiska nie łudzi — nie naszym, ale niemieckim malarzem, który w Wiedniu i Monachjum zdobył sobie w ostatnich zwłaszcza czasach niemałe uznanie. Jego Ondyny są bardzo ładne — ale trochę zbyt słodkie; zwłaszcza głowy nie mają żadnego charakteru. Są to szablonowe piękności, jakie widywać można na oleodrukach, a nawet na wachlarzach, lub ozdobnych pudełkach od koronek. Są słodkie, kokieteryjne i nic więcej. Natomiast w układzie postaci, w ruchu fal morskich i rozrzuceniu świateł jest fantazja i oryginalność — a we wszystkiem wielka biegłość. Kraya z wielu względów możnaby poczytać za Francuza, nie za Niemca. Chce on widocznie być zbyt eleganckim — ze szkodą siły.
Strzałecki, przy monachijskim sposobie malowania, ma właściwe sobie upodobania i cechy. Ciemne tło, — białe, a nawet blade, niespodziewane światła obok głębokich mroków — oto właściwości, które spotykamy we wszystkich jego utworach. Nadaje im to pewien szlachetny pozór, zwłaszcza, że artysta, mając widocznie wiele smaku, umie te głębie mroczne ożywić doborem nader harmonijnych plam kolorowych. Jego postaci ludzkie, w średniowiecznych barwnych strojach, odskakują silnie, może nawet za twardo, od tła — i tem silniej, że tak białe padają na nie blaski. Widz jednak stoi wobec zagadki, skąd się bierze ta białość wśród tych mroków.
W naturze takie efekta mogą być tylko wyjątkowe. Efekta słoneczne wydobywają wprawdzie malarze zestawieniem jasnych, ciepłych świateł, wyrazistych konturów z głębokiemi cieniami, ale światło p. Strzałeckiego nie jest słoneczne. Padając na ubiory, na ciało ludzkie, na ziemię, nie tworzy ono złotawych plam: przeciwnie, bywa zawsze blade, chłodne i całemu obrazowi nadaje ton chłodny, nie wyłączając wszakże twardości zarysów. Te właściwości występują szczególnie w obrazie, przedstawiającym Sobieskiego na weselu chłopskiem. Sobieski pod Wiedniem ma oświetlenie nocne — cokolwiek dopiero brzaskowe. Ostatni obraz jest efektowny. Na dalekim, ciemnym horyzoncie widać Wiedeń; na pierwszym planie przed widzem obóz Sobieskiego. Zgadniesz łatwo, że to noc przed bitwą. Cienie nocy, blady brzask, światła ognisk łączą się w fantastyczną całość. Na tem tle ruch ludzi, koni; koło ognisk żołnierstwo. Co za rozmaitość kostjumów. Gdzie niegdzie zbroje i pióra husarskie, gdzie niegdzie kolczugi, delje, żupany, kontusze, hełmy, misiurki, czapki futrzane: widocznie ludzie z pod rozmaitych znaków: husarze, dragonja, petyhorcy, kozacy. Te wszystkie stroje odtwarzane z wielką znajomością rzeczy. Wszystko to wpół zanurzone w ciemności, wpół oświetlone czerwonym blaskiem ognisk — wszystko efektowne bardzo i jakieś imponujące. Każdy obóz przed bitwą ma charakter gotowości, decyzji i czuwania — i ten charakter uchwycony jest dobrze. Widz, który go także odczuje, nie spostrzeże w pierwszej chwili, że obraz ma wiele wad. Głównie w rysunku. Postaci ludzkie są ciężkie, wielkogłowe, krótkie, za krótkie. Konie również. To są perszerony. Owo skracanie postaci jest właściwością p. Strzałeckiego, która powtarza się. Sobieski na weselu i Sobieski pod Wiedniem, to jeden i ten sam barczysty karzeł, poszkodowany szczególniej na długości nóg. Zresztą na obrazie pod Wiedniem, kto żyw, to kloc. Jest taka klocowatość sama przez się wadą, a staje się jeszcze większą wadą w tłach nocnych i wogóle ciemnych, gdyż ciemność, roztapiając zewnętrzne linje, sylwety, z natury rzeczy musi wydłużać postacie. Ale ciemność Strzałeckiego nie roztapia konturów. Rysują się one, jak wspomniałem, aż nazbyt twardo. Od tego ma pan Strzałecki swoje białe, przeraźliwe światła, puszczane snopami w sposób nagły i tak mało spodziewany, jak król na chłopskiem weselu.
Witkiewicz nadesłał dwa płótna. Niewielu artystów maluje tak szczerze, jak on. Co namalowane, to odczute wprost i głęboko. Ze wszystkich młodszego pokolenia artystów Witkiewicz ma najwięcej poczucia natury, a w szczególności polskiej natury. A i w niej nie nęci go bogactwo krajobrazów, np. górskich w Galicji, nie przemawiają mu do duszy spiętrzone masy skał, spienione strumienie, wąwozy i dzikie rozłogi tatrzańskie. Kocha on naturę polską raczej za jej ubóstwo, pełne takich uroków, jakie lubił opiewać Syrokomla. Więc wyobraźnia jego odtwarza najczęściej jednostajny krajobraz wiosek szarych, pól obszernych, a pustych, a szeroko rozciągniętych, równych, smutnych, przestrzennych, z obrąbkami lasów sosnowych lub drobniejszej choiny. Maluje on te wioski i pola nie w świetle słonecznem, ale raczej w dżdżu, mgle, zmierzchach lub łagodnych blaskach zachodu — i nie w rozkwitach wiosennych, ale w bladościach jesieni lub pod całunem śniegu. Dusza poetyczna a melancholijna odbija się w tych obrazach z nieporównaną szczerością. Ze względu na krajobraz jest w Witkiewiczu coś z Maksa Gierymskiego i Grottgera — ale od pierwszego różni się on tem, że wyłącznie taki tylko krajobraz odbija, od drugiego, że jest większym realistą co do formy. Zato pod względem postaci, któremi ożywia krajobraz — jeszcze raz musimy go porównać z Syrokomlą. Ci chłopi, organiści, dzwonnicy, kowale, szaraczkowa szlachta, to wszystko poczute i pojęte w podobnej z Syrokomlą idei i z tą samą siłą prawdy. Oczywiście z natury rzeczy wypływa, że obrazy podobne muszą być pełne prostoty — i ta prostota, w połączeniu z przestrzennością i smutkiem krajobrazu, daje im ową oryginalność, której dziwią się w obrazach niektórych naszych artystów zagranicą, uważając ją za cechę polskiej krajobrazowej szkoły. Jakoż nie można zaprzeczyć, że kierunek taki istnieje i odbija się, zwłaszcza w pracach najmłodszych malarzy. Wywodzićby go należało może jeszcze od niektórych płócien Maksa Gierymskiego, rozwinęli jednak go i wytworzyli ostatecznie na gruncie tutejszym Chełmoński i Witkiewicz, pierwszy pod wpływem natury i zamaszystych ludzi ukraińskich, drugi pod wrażeniem krajobrazu i życia polskiego i litewskiego. Ale, oczywiście, między nimi a następcami jest ta różnica, że, gdy oni tworzyli z uczucia, z duszy, z poezji i bezpośrednich wrażeń, słowem: z pierwszej ręki, drudzy tworzą już pośrednio, poczęści z upodobania w kierunku, a może i dla pozornej łatwości tematów prostych, których efekt polega właśnie na tem, że są bez efektu. Naturalnie, tą drogą następcy i naśladowcy stoczyć się musieli i staczają się niechybnie do maniery, która wkrótce, zamiast budzić podziw zagranicą, pocznie nużyć i stanie się śmieszną, jak wszelka manierowana prostota.
Bo prócz tego, między tymi dwoma a następcami zachodzi jeszcze ogromna różnica środków. Niedość poezji w duszy, niedość upodobań i zamiłowań w prostocie, w pustej melancholijnej przestrzeni, w śniegach, mgłach, szarych chmurach i deszczu. Trzeba to jeszcze umieć rysować i malować. Owoż Witkiewicz dlatego jest niepospolitym artystą, że posiada biegłość techniczną i rysunek, doprowadzony naprawdę do doskonałości. Jego targ na rynku, a raczej Rynek, znajdujący się obecnie na wystawie, najlepszym na to dowodem. Treść tak prosta, jak tylko można sobie wyobrazić. Godzina ranna; na wąskim zaułku poczynają zbierać się chłopi i wiejskie baby — wdali kilka wozów. Gromadki ludzi stoją, rozmawiają, targują przy straganie, lub pożywiają się zakupioną żywnością. Wyobraźnia nie ma tu nic do roboty. Życie powszednie samo wypowiada wszystko, co jest do powiedzenia. O uczucia obraz także nie potrąca — widzowi tylko pozostaje to zadowolenie, jakie daje prawda, uchwycona niezmiernie trafnie na gorącym uczynku w szczegółach i w szczególności. Ale zato to uczucie zadowolenia jest zupełne. Prawda i prawda wszędzie. Każdy to widział, każdy w sobie samym znajduje kryterjum, że tak jest, a nie inaczej. Prócz tego co za wyborna technika! Rzeczy i ludzie trochę może za twardzi w kolorycie, ale zresztą co za typy, jak malowane twarze, sukmany, wozy, stragany, zapasy żywności i co za rysunek wszystkiego! Dzięki powyższym przymiotom temat powszedni zmienia się w obraz niepowszedni. Przyczynia się do tego i szlachetne pojęcie przedmiotu. Widzieliśmy niedawno obraz, — nie pamiętamy, czyj — którego treść zaczerpniętą jest także z życia ludowego. Parobczak wiejski ściska na nim dziewczynę wedle komina tak zamaszyście, że aż jej nogi odrywają się od ziemi. Malowidło jest poprawne, realizm chłopskiego życia schwytany, jak i u Witkiewicza, także na gorącym uczynku, ale przedmiot pojęty został płasko i wbrew dobremu smakowi. A wszakże malarz ze względu na naturę swej sztuki winien szczególniej o dobrym smaku pamiętać. — Powieściopisarz daje czytelnikowi ciąg życia; — pojedyńczą scenę trywjalną może zrównoważyć szeregiem innych poetycznych, wzniosłych — i dzięki tej równowadze — zachować szlachetny charakter całości. Malarz oddaje chwilę jedną, jedno mgnienie oka, a zatem o wiele więcej powinien się strzec, by ta jego chwila nie wzbudziła niesmaku. Owoż ten takt estetyczny Witkiewicz posiada w wysokim stopniu. Czerpiąc ze świata, który często bywa prostackim, artysta pozostaje zawsze tylko prostym. Jest przytem spokojny, skupiony i poważny. W tem leży jego styl, płynący z wybitnej artystycznej indywidualności.
Niezawsze jednak artysta ten używa tematów powszednich. W drugim nadesłanym obrazie jest poetą. Obraz przedstawia Trzech jeźdźców, zbrojnych w dubeltówki i szable, jadących szeroką wiejską drogą. Krajobraz jest zimowy. Drogę rozrobiły kopyta końskie, ale na postronnych pagórkowatych polach leżą jeszcze śniegi obfite. Zmierzcha się. Tylko zorze rzucają na owe śniegi blaski czerwone i rozświecają za jeźdźcami szeroką, smutną przestrzeń, zamkniętą na dalekich planach zaroślami i lasem. Jak okiem dojrzeć, ani wsi, ani osady. Pusto, głucho! Zda ci się, iż słyszysz chlupotanie końskich nóg po błocie i cichą rozmowę tej pikiety. Natura o każdej porze dnia i nocy ma właściwy sobie nastrój, jakąś własną duszę, którą tylko prawdziwy artysta odgadnąć i odczuć potrafi. Zimowym zmierzchem, gdy śnieg, oświecony zorzą, daje blaski fioletowe, a noc ma zapaść pogodna, bywa w owych blaskach, w owem zaciszeniu się natury, w pustoszy pól i mrocznych masach lasów coś uroczystego i tajemniczego zarazem. Tę to uroczystość, tę duszę zimowej natury i zimowego zachodu umiał Witkiewicz odczuć i zakląć z niepospolitą siłą i prawdą. Rozwiałaby się ona, gdyby artysta na takie tło rzucił mnóstwo ludzi i koni i zapełnił obraz ruchem. Ale tych trzech zbrojnych, jadących wolno, a ostrożnie i cicho, jeszcze ją podnosi. Obraz nie przestaje mimo postaci końskich i ludzkich być krajobrazem, czarującym zarazem prawdą i poezją, tem więcej, że ta prawda i poezja mają taki swojski charakter. Gdyby kto z nas zobaczył ten krajobraz w Monachjum lub Paryżu — odrazu na widok tego nieba, sosnowych lasów i pustych pól, przysypanych śniegiem, znalazłby się myślą w stronach rodzinnych. Niemniej rozumiemy, że cudzoziemców musi dziwić oryginalność podobnych malowideł. W obrazie „siedzi dusza“, całkiem nam swojska, a im obca, dusza, na której wyraz składają się nieświadomie zarówno natura, jak i ludzie.
Ci Trzej jeźdźcy — to cały poemat. Zapominasz, że jesteś w galerji — siadasz i poczynasz myśleć. Widzisz za nimi las i zorzę wieczorną, a przed nimi drogę, niezmiernie daleką, wiodącą niewiadomo dokąd... Wyobraźnia twa pracuje dalej sama — i mimowoli tworzysz jakąś powieść, jakiś niedokończony poemat. Potem myślą ulatujesz wstecz — uogólniasz, a potem pytasz sam siebie, jakim sposobem dzieło sztuki mogło być taką podnietą i tak rozegrać w tobie wszystkie struny myśli, wyobraźni i uczuć.
Jak? — nie będę tłumaczył. Mogę tylko zapewnić, że dzieło sztuki, które tak działa i które pod takim nawałem wrażeń widza zostawia, — musi być tworem, poczętym w głębi uczucia, a zrodzonym przez prawdziwy i pełen mocy talent.

„Słowo“, r. 1882, nr. 149.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.