<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Rozdział Walka
Data wyd. 1924
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Walka.

Don Luis liczył się oczywiście z tą straszną ewentualnością, ale wiadomość o przybyciu Webera zaskoczyła go jednak. Powtórzył kilkakrotnie:
— Ach, Weber jest tutaj! Weber już jest...
Cały jego rozmach łamał się o tę przeszkodę, odbijał się od niej jak broń od skały.
Weber już się zjawiał, a zatem zjawiał się wódz, mistrz wrogów, ten, który zorganizuje atak i opór w taki sposób, iż nie pozostawi żadnej nadziei! Skoro Weber staje na czele agentów, to niedorzecznością byłoby próbować wybrnąć z sytuacyi przy pomocy siły.
— Czy Weber jest sam?
— Nie. Towarzyszy mu sześciu agentów, których porozstawiał na straży.
— A Weber?
— Miał iść na pierwsze piętro. Spodziewał się zastać pana w gabinecie.
— Czy on przypuszcza obecnie, że jestem z panem Mazeroux i z panną Levasseur?
— Tak jest?
Perenna zastanowił się przez chwilę, poczem oświadczył:
— Powiedzcie mu, żeście mnie nie znaleźli i że poszukacie mnie w apartamentach panny Levasseur. Jeżeli zechce pójść z wami, to tem lepiej.
Zamknął drzwi. Najświeższe to przejście nie pozostawiło żadnego śladu na jego twarzy. Teraz, kiedy należało działać i kiedy wszystko zdawało się być stracone, odzyskał tę zadziwiającą zimną krew, która nie zawodziła go nigdy w chwilach decydujących.
Zbliżył się do Florentyny. Była bardzo blada i płakała w milczeniu.
— Nie trzeba się bać! — powiedział. — Jeżeli będzie mi pani ślepo posłuszna, to damy sobie ze wszystkiem radę.
Z braku jakiejkolwiek z jej strony odpowiedzi wywnioskował, że Florentyna wciąż mu nie ufa i prawie z radością pomyślał, że zmusi ją do zupełnej ku sobie ufności.


„...towarzyszy mu sześciu agentów...”

— Słuchaj pan! — rzekł, zwracając się do Sauveranda. — W razie, mimo wszystko możliwym, gdyby mój plan się nie udał, mam jeszcze kilka punktów, które musi mi pan wyjaśnić.
— O jakich punktach pan myśli? — zapytał Sauverand, nie tracąc spokoju.
Z pewnym wysiłkiem, przyprowadzając do porządku i dyscypliny swe myśli, wibrujące w mózgu, w pełni zastanowienia, aby o niczem nie zapomnieć i powiedzieć tylko to, co powiedzieć istotnie potrzeba, don Luis zapytał:
— Gdzie pan był rano, w dniu popełnienia zbrodni, wówczas, gdy posiadacz laski hebanowej, tak bardzo podobny do pana, wszedł za inspektorem Verotem do kawiarni na Pont-Neuf?
— U siebie.
— Czy jest zupełnie pewien, że pan w tym czasie nie opuszczał pan swego mieszkania?
— Zupełnie pewien, jak również tego, że nigdy nie byłem w wymienionej przez pana kawiarni, oraz że nie wiem nawet, gdzie się ona znajduje.
— Dobrze. A teraz inna sprawa. Dlaczego, dowiedziawszy się później o wszystkiem, nie zgłosił się pan do prefekta policyi lub do sędziego śledczego? Wszak daleko łatwiejszą rzeczą było oddać się im w ręce i powiedzieć całą prawdę, aniżeli rozpoczynać tak nierówną walkę.
— Miałem zamiar tak uczynić, ale spostrzegłem natychmiast, że intrygi, uknute przeciw mnie były tak zręczne, iż zwykłe wyjawienie prawdy nie byłoby w stanie przekonać urzędu sprawiedliwości. Nie uwierzonoby mi! Jakiegoż mogłem dostarczyć dowodu? Żadnego... Podczas gdy dowody, obciążające nas, były tego rodzaju, iż nie było na nie odpowiedzi. Czyż nacięcia zębów nie świadczą o winie pani Fauville? A z drugiej strony, czyż milczenie moje, moja ucieczka, zastrzelenie inspektora Ancenisa, nie należały do rzędu zbrodni? Nie, chcąc pospieszyć pani Fauville z pomocą, trzeba było pozostać na wolności.
— A czyż pani Fauville nie mogła wszystkiego opowiedzieć?
— Opowiedzieć o naszej miłości? Pominąwszy już, że wstyd niewieści powstrzymałby ją od takich zeznań, na co by się to wreszcie zdało? Przeciwnie, dodałoby to jeszcze mocy oskarżeniu! I tak się istotnie stało w dniu pojawienia się listów Hipolita Fauville’a, będących dla władz śledczych rewelacyą nowych, nieznanych jeszcze motywów zarzucanej nam zbrodni. Wszak, my się kochamy!
— Jak pan sobie tłumaczy te listy?
— Nie tłumaczę ich sobie wcale. Nie wiedzieliśmy nic o tem, że Hipolit był taki zazdrosny. Taił się z tem przed nami. A z drugiej strony, dlaczego nam nie ufał? Kto mógł mu wbić tego ćwieka w głowę, że chcemy go pozbawić życia? Gdzie było źródło tych obaw, tych wizyi? Tajemnica... Hipolit pisze, że posiada nasze listy. Jakie listy?!
— A nacięcia zębów? Te nacięcia, które były niewątpliwie pozostawione przez panią Fauville?
— Nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Wszystko to jest niepojęte!
— Czy nie wiesz pan także, co pani Fauville mogła była robić po wyjściu z teatru Opery, od północy do drugiej godziny rano?
— Nie wiem. Jest rzeczą widoczną, że została wciągnięta w jakąś zasadzkę. Ale w jaki sposób? Przez kogo? I dlaczego nie daje w tym względzie żadnych zeznań? Znów tajemnica...
— Dnia krytycznego wieczorem zauważono pana na dworcu d’Auteuil. Co pan tam robił?
— Byłem na bulwarze Suchet i przeszedłem pod oknami pani Fauville. Zechciej pan pamiętać, że to był czwartek. Wyjechałem następnie i wróciłem dopiero na drugi czwartek i wciąż nie wiedząc nic o całym dramacie i aresztowaniu pani Fauville, wróciłem pod jej okna następnego czwartku. Było to właśnie tego samego wieczoru, kiedy pan wykrył moje mieszkanie i zadenuncyonował mnie przed brygadyerem Mazeroux.
— A teraz inna sprawa. Czy wiedział pan o spadku po Morningtonie?
— Nie, a Florentyna tem mniej i mamy wszelką podstawę do przypuszczenia, że również pani Fauville, ani jej małżonek, nic o owym spadku nie wiedzieli.
— Czy po raz pierwszy znaleźliście się w owej stodole w Formigny?
— Po raz pierwszy i nasze zdumienie na widok dwóch kościotrupów, przytwierdzonych do belki, było nie mniejsze od pańskiego.
Don Luis umilkł. Zastanowiwszy się przez chwilę, czy nie należało jeszcze o coś zapytać rzekł:
— Jest to wszystko, co pragnąłem wiedzieć. Czy pan ze swej strony jest równie pewny, że powiedziałeś wszystko, co potrzeba?
— Tak jest.
— Chwila jest poważna. Jest rzeczą możliwą, iż nie będziemy mogli się widywać. Otóż nie dał mi pan żadnego dowodu, popierającego pańskie zeznania.
— Powiedziałem panu całą prawdę. Takiemu człowiekowi, jak pan, naga prawda wystarczy. Co się mnie tyczy, to jestem pokonany. Wycofuję się z walki, a raczej poddaję się pańskim rozkazom. Ocal Maryę Annę!
— Ocalę was wszystkich! — oświadczył Perenna. — Dopiero jutro w nocy ma się ukazać czwarty z rzędu tajemniczy list, mamy przeto dość czasu, aby się ułożyć ze sobą i przestudyować sprawę.
Jutro wieczór tam będę i posiadając nowy element prawdy w ręku, zdobędę dowód waszej niewinności. Główną teraz rzeczą jest, abym był tam na czatach w dniu 25 maja.
— Myśl pan tylko o Maryi Annie, błagam pana! Poświęć pan mnie, jeśli tego potrzeba. Poświęć pan nawet Florentynę! Mówię to w jej imieniu, jakgdyby we własnem, dodając, że lepiej nas poświęcić, aniżeli zepsuć najbagatelniejszą szansę ocalenia pani Fauville.
— Ocalę was wszystkich! — powtórzył z mocą don Luis.
Uchylił nieco drzwi i po chwili nadsłuchiwania powiedział:
— Nie ruszajcie się stąd i nie otwierajcie drzwi nikomu pod żadnym pretekstem, dopóki nie wrócę. Zresztą nie długo będziecie musieli czekać.
Zamknął starannie drzwi i zszedł na pierwsze piętro. Nie odczuwał tej wielkiej rozkoszy, jaka podniecała go zawsze tuż przed rozpoczęciem wielkiej batalii. Wszak stawkę w tej grze stanowiła Florentyna i konsekwencye ewentualnej porażki wydawały mu się gorszemi od samej śmierci.
Przez okno z sieni ujrzał agentów, rozstawionych na dziedzińcu. Naliczył ich czterech Zauważył również w oknie swego gabinetu Webera, który dawał baczenie na dziedziniec i był w ustawicznym kontakcie z agentami.
— Do dyabła! — zaklął. — Weber pozostał na posterunku. To będzie trudna sprawa. Nie ufa mi... Zresztą spróbujmy!
Minął salon i wszedł do gabinetu. Weber go spostrzegł. Dwaj nieprzyjaciele stanęli naprzeciw siebie. Upłynęło kilka sekund, zanim rozpoczął się pojedynek, który mógł być tylko szybki, skoncentrowany, bezwzględny. Nie powinien trwać dłużej ponad trzy minuty.
Na twarzy Webera malowało się mieszane uczucie radości i niepokoju. Po raz to pierwszy miał pozwolenie, otrzymał rozkaz podjęcia walki z przeklętym don Luisem, do którego żywił zdawna złość nigdy nieukojoną. Odczuwał rozkosz tem większą, że miał wszystkie atuty w swych rękach i że don Luis, stając w obronie panny Levasseur i zatuszowując jej fotografię, sam poderwał do siebie zaufanie. Ale z drugiej strony Weber nie zapominał, że don Luisem nie był nikt inny, tylko Arseniusz Lupin we własnej osobie i na myśl o tem robiło mu się niedobrze.
— Najmniejsza nieostrożność, a będę przypieczętowany! — pomyślał.
Rozmawiając uprzejmie, złożył broń do ataku:
— Sądząc z tego, co widzę, to nie był pan w pawilonie panny Levasseur, jak to mylnie utrzymywał pański służący.
— Mój służący mówił tylko to, co mu kazałem. Byłem w swoim pokoju, na górze, chciałem jednak skończyć z tem przed zejściem na dół.
— No... i sprawa załatwiona?
— Załatwiona! Florentyna Levasseur i Gaston Sauverand są u mnie związani postronkami i zakneblowani. Pozostaje panu tylko stamtąd ich zabrać...
— Gaston Sauverand! — wykrzyknął Weber. — A więc to istotnie jego widziano wchodzącego do tego domu?
— Tak. Oto mieszkał on poprostu u panny Levasseur, której jest kochankiem.
— Ach, ach! Jest jej kochankiem! — dał się słyszeć znów wesoły okrzyk Webera.
— Tak. I kiedy brygadyer Mazeroux kazał pannie Levasseur przyjść do mego pokoju, gdzie chciałem ją zbadać zdala od służby, to Sauverand, przewidując aresztowanie swej kochanki, był tak zuchwały, iż przyszedł za nią. Chciał ją nam wydrzeć!
— I pan go „nakrył“?
— Tak.
Było rzeczą jasną, iż Weber nie wierzył w całą tę historyę. Wiedział od Desmalionsa i brygadyera Mazeroux, iż don Luis kochał Florentynę i że nie byłby w stanie wydać tej kobiety, nawet pod wpływem zazdrości.
Weber zaostrzył swoją uwagę.
— Wielkiego dzieła pan dokonał! — oświadczył. — Bądź pan łaskaw zaprowadzić mnie do swego pokoju. Czy walka była zacięta?
— Wcale nie. Udało mi się rozbroić bandytę, Mazeroux jednak otrzymał cios sztyletem.
— Nic poważnego?
— Ach, nie! Poszedł po opatrunek do sąsiedniej apteki.
Weber zatrzymał się, zaskoczony tą wiadomością.
— Jakto? Więc Mazeroux nie znajduje się wraz z więźniami w pańskim pokoju?
— Wszak nie mówiłem panu wcale, że on tam się znajduje!
— Nie, ale pański służący...
— Mój służący omylił się. Mazeroux wyszedł przed kilku minutami, zanim pan przybył.
— To dziwne! — rzekł Weber, wpatrując się przenikliwie w don Luisa. — Wszyscy moi agenci sądzili, że on jest tutaj. Nie widzieli go wcale wychodzącego.
— Nie widzieli go wychodzącego? — powtórzył don Luis, udając zaniepokojenie. — Ale w takim razie gdzieżby był? Sam mi wszak powiedział, że idzie po opatrunek.
Weber patrzył na don Luisa z coraz większem niedowierzaniem. Było rzeczą oczywistą, iż Perenna chce się od niego uwolnić, skłaniając go do poszukiwań za brygadyerem.
— Wyślę jednego z moich agentów — oświadczył. — Czy apteka jest blisko?
— Obok, przy ulicy Bourgogne. Zresztą można tam zatelefonować.
— Ach, więc można zatelefonować? — mruknął Weber.
Teraz nic już nie rozumiał. Miał wygląd człowieka, który nie wie, jaki cios ma weń uderzyć. Zwolna zwrócił się ku telefonowi, zagradzając drogę don Luisowi w taki sposób, iżby ten nie mógł mu uciec.
Don Luis podszedł do samego aparatu, jak gdyby ulegając przymusowi, ujął słuchawkę i podczas gdy wołał: „Hallo... Saxe 24—09”..., drugą ręką, opartą o ścianę, przeciął druty małemi nożyczkami, które przezornie wziął przedtem ze stołu.
— Hallo... 24—09... Czy to apteka?... Hallo... Brygadyer Mazeroux ze służby bezpieczeństwa, nieprawdaż? Hę? Co? Co pan mówi? Ależ to straszne!... Jest pan tego pewien? Rana jest zatruta?...
Bez chwili zastanowienia Weber odsunął don Luisa od telefonu i chwycił słuchawkę. Wiadomość o zatrutej ranie wstrząsnęła nim do głębi.


„...Stój! — zawołał, robiąc ruch ręką...“

— Hallo!... Hallo!... — wołał, czuwając jednocześnie nad don Luisem i rozkazując mu giestem, ażeby się nie oddalał. — Hallo!... a zatem brygadyer Mazeroux... Hallo!... ależ mówże pan do stu piorunów!...
Nagle rzucił słuchawkę, spojrzał na druty, zauważył, iż są przecięte i odwrócił się ku Perennie z wyrazem twarzy, nacechowanej następującą myślą:
— Tak jest! Zostałem oszukany...
Perenna stał w odległości trzech kroków od niego, oparty niedbale o drzwiczki kabiny.
Śmiał się... Śmiał się serdecznie, z niewypowiedzianym wdziękiem.
— Stój! — zawołał, robiąc ruch ręką.
Weber stanął jak wryty, bardziej przerażony tym śmiechem, aniżeli ewentualną groźbą.
— Stój! — powtórzył don Luis głosem twardym, nieubłaganym. — A nadewszystko nie obawiaj się niczego... Nie będzie nic strasznego. Tylko pięć minut ciemnicy dla chłopczyka za to, że nie był grzeczny. Jesteś gotów? Raz... dwa... trzy... Trach!...
Perenna odsunął się nieco i nacisnął palcem guzik, wprowadzający w ruch żelazną płytę. Ciężka zasuwa spadła. Weber był uwięziony.
— Zapadło się w dół dwieście milionów! — zaśmiał się don Luis. — Giest jest piękny, ale trochę za drogi! Adie, dziedzictwo Morningtona! Żegnaj, don Luisie! A teraz, dzielny Lupinie, jeżeli nie chcesz doświadczyć rewanżu Webera, to zmykaj w zupełnym porządku!
Tak monologując, zamknął od wnętrza na klucz drzwi, prowadzące z pierwszego salonu do przedpokoju na pierwszem piętrze, następnie zaś, wracając do swego gabinetu, zamknął drzwi, prowadzące stąd do salonu.
W tej właśnie chwili Weber bił wściekle pięściami w żelazną zasuwę i ryczał tak głośno, że można go było słyszeć na zewnątrz przez otwarte okno.
— Zamało jeszcze robisz hałasu, bałwanie! — zawołał don Luis.
Wydobył rewolwer i strzelił trzykrotnie, rozstrzaskując posadzkę. Następnie wyszedł szybko z gabinetu przez małe, lecz masywne drzwi, które zamknął starannie na klucz. Znalazł się w korytarzu, okrążającym dwa pokoje i prowadzącym do innych drzwi, któremi można było przedostać się do przedpokoju.
I te drzwi otworzył na rozcież, tak, iż mógł się ukryć za jedną ich połową.
Zwabieni strzałami rewolwerowymi i nawoływaniem Webera agenci opanowali już westybul i wpadli na schody. Gdy znaleźli się na pierwszem piętrze i minęli przedpokój, zastawszy drzwi salonu zamknięte, zwrócili się w jedynym stojącym przed nimi otworem kierunku, rzucili się mianowicie przez korytarz, z głębi którego dochodził ich głos Webera. Cała szóstka agentów puściła się w tamtą stronę.
Gdy ostatni już agent znalazł się za progiem, don Luis przymknął ostrożnie drzwi, a następnie zamknął je również na klucz. W ten sposób nie tylko Weber, ale i wszyscy jego agenci znaleźli się pod kluczem.
— Zakorkowani! — mruknął don Luis. — Będą potrzebowali pięciu minut czasu, aby zdać sobie sprawę z położenia, obijać się od drzwi do drzwi i następnie jedne z nich wyważyć. Za pięć minut będziemy już daleko...
W tej chwili natknął się na dwóch swych służących, którzy nadbiegli przerażeni. Byli to szofer i odźwierny. Rzucił im dwie tysiącfrankówki i wydał polecenie szoferowi:
— Proszę uruchomić motor. I żeby mi nikt nie stanął na drodze... Jeszcze po dwa tysiące franków dla każdego, jeżeli uda mi się stąd wyjechać samochodem. Ależ ma się tak stać, jak mówię! Nie róbcie takich głupich min... Po dwa tysiące... Możecie na nie zarobić... Galopem, panowie!...
Don Luis sam, nie spiesząc się zbytnio i wciąż panując nad sobą, wszedł na drugie piętro. Gdy dotknął stopą ostatniego schodku, ogarnęła go taka radość, że wykrzyknął:
— Zwycięstwo! Droga już wolna!
Stał tuż pod drzwiami małego pokoiku. Otworzywszy je, powtórzył:
— Zwycięstwo! Ale ani chwili do stracenia! Chodźcie za mną!
Wszedł do środka. Nagle przekleństwo uwięzło mu w gardle. Pokój był pusty... Nie było w mm żywej duszy...
— Jakto? — bąknął pod nosem. — Co to ma znaczyć? Już uciekli?... Florentyna...
Jakkolwiek nieprawdopodobną była taka hypoteza, jednak dotychczas przypuszczał, ze Sauverand posiadał klucz podrobiony. Ale w jaki sposób byli w stanie uciec obydwoje, mimo pełniących wartę agentów? Rozejrzał się dokoła.
I nagle zrozumiał. W zagłębieniu, gdzie znajdowało się okno, niższa część ściany stanowiła rodzaj obszernego kufra, znajdującego się pod framugą. Zwierzchnia część jego była odchylona i oparta na posadzce, zupełnie jak wieko dużej walizki. Wewnątrz spostrzegł pierwsze stopnie wązkich schodów, prowadzących na dół...
W jednej chwili przypomniał sobie dawniejsze przygody poprzedniego posiadacza tego domu, hrabiego Malonescu, który ukrywał się w tej rodzinnnej swej posiadłości przed inkwizycyą rewolucyi i zdołał tu przeczekać burzę rewolucyjną. Wszystko stawało się jasne. Przejście, zrobione w murze, prowadziło do jakiegoś odległego wylotu na zewnątrz. I w ten to właśnie sposób Florentyna mogła się zjawiać tutaj i znikać. I w ten sam sposób Sauverand wchodził tu i wychodził całkiem bezpiecznie. I w ten sposób mogli oboje przenikać do jego pokojów i zdobywać jego tajemnice!
— Dlaczego mi jednak o tem nie powiedzieli? — zapytywał sam siebie. — Przez brak zaufania?
W tem oko jego spoczęło na papierze, leżącym na stole.
Drżącą ręką Gaston Sauverand nakreślił był na nim następujące słowa:
„Wolimy uciec, aby pana nie kompromitować. Jeśli będziemy schwytani, tem gorzej. Grunt w tem, aby pan był wolny. Całą nadzieję pokładamy w panu”.
Pod tem krótkiem pismem znajdowały się dwa słowa, nakreślone ręką Florentyny: „Ratuj Maryę Annę“.
— Ach! — mruknął, wytrącony z równowagi takim obrotem sprawy, nie wiedząc, co teraz począć. — Dlaczego mnie nie usłuchali? Teraz jesteśmy rozdzieleni...
Na pierwszem piętrze agenci wyważali drzwi od korytarza, w którym byli zamknięci. Zanim się stamtąd wydostaną, starczy mu może czasu na dosięgnięcie swego auta? Mimo to jednak wolał pójść w ślady Florentyny i Sauveranda w nadziei, że ich odnajdzie i że będzie mógł pospieszyć im z pomocą w razie niebezpieczeństwa.
Wszedł przeto przez rozwartą przed nim klapę, postawił nogę na pierwszym stopniu, poczem zaczął schodzić. Dwadzieścia schodów doprowadziło go do poziomu pierwszego piętra. Tam, przy świetle elektrycznej latarki, zapuścił się pod sklepienie tunelu, bardzo niskiego, wybitego, jak mu się zdawało, w murze, a tak wąskiego, że trzeba było ściągnąć ramiona, chcąc posuwać się naprzód.
O trzydzieści metrów dalej tunel skręcał na prawo, a następnie, na końcu znajdowały się drzwi poziome, rodzaj klapy, w czeluści której widniały znów schody. Nie wątpił, że uciekinierzy wymykali się tą drogą.
Na dole uderzyło jego oczy światło. Znalazł się w alkowie, oddzielonej od dalszej części ubikacyi drewnianem przepierzeniem. Minąwszy to przepierzenie, ze zdumieniem spostrzegł, iż znalazł się w pokoju panny Levasseur.
Teraz już zoryentował się należycie. Było to wyjście, bynajmniej nie sekretne, gdyż prowadziło ono na plac Palais Burbon, ale bardzo pewne, używane zwykle przez Sauveranda wówczas, gdy Florentyna wprowadzała go do siebie.
Don Luis minął więc przedpokój i zbiegł szybko po schodach, prowadzących do piwnicy. W ciemności rozpoznał dzięki światłu, wpadającemu z góry przez małe, zakratowane okienko, niskie drzwi, po których staczano zazwyczaj do piwnicy beczki. Poomacku odszukał zasuwę i uszczęśliwiony, że nareszcie następuje kres wyprawy, otworzył.
— A niech to pioruny! — zaklął, cofając się w tył i chwytając kurczowo zasuwę, którą, udało mu się zamknąć.
Dwóch agentów policyi strzegło wyjścia. Ujrzawszy Perennę chcieli się rzucić na niego.
Skąd się tu wzięli ci dwaj ludzie? Czy przeszkodzili ucieczce Sauveranda i Florentyny? Aież w takim razie don Luis natknąłby się na nich niezawodnie, albowiem wędrował przecież tą samą drogą, co oni!
— Nie! — pomyślał. — Ucieczka musiała nastąpić przed postawieniem tu warty. Ale, do djabła, teraz na mnie kolej się stąd wydobyć, a to nie będzie łatwe. Czyż dam się tak wziąć z gniazda, jak królik?
Znów przebiegł schody piwniczne z zamiarem wślizgnięcia się na dziedziniec przez korytarze, używane przez służbę, gdzie spodziewał się wskoczyć do samochodu i wymusić dla siebie przejście choćby przy pomocy broni. Gdy jednak miał się już wydostać na podwórze, w pobliżu remizy spostrzegł czterech agentów z pośrod tych właśnie, których przed chwilą był uwięził, pełniących straż, wrzeszczących i giestykulujących żywo. Usłyszał jakiś tumult. Zaraz zdał sobie sprawę, ze tumult ten podnosi się od strony bramy wjazdowej i mieszkania odźwiernego. Krzyżowały się liczne głosy. Dyskutowano gwałtownie.
Być może, iż znajdzie się teraz okazya i że korzystając z zamieszania, uda mu się przemknąć na zewnątrz. Ryzykując, iż będzie postrzeżony wysunął głowę. Zdumiał się na widok, jaki roztoczył się przed jego oczyma.
Oto otoczony przez policyantów i agentów, przyciśnięty do muru, bity, popychany, stał tam Sauverand z rewolwerem w ręku...
Gaston Sauverand więźniem! Co zatem zaszło pomiędzy uciekającymi a policyą? Z sercem ściśniętem obawą, Perenna wychylił się jeszcze bardziej. Nie dostrzegł jednak Florentyny. Niezawodnie udało się jej uciec.
Naraz zjawił się na dziedzińcu Weber, a słowa jeqo utwierdziły don Luisa w jego przypuszczeniu. Weber był wściekły ze złości. Chwilowe uwięzienie w kabinie telefonicznej, upokorzenie z powodu doznanej porażki, doprowadzało go do rozpaczy.
— Ach! — wykrzyknął, ujrzawszy Sauveranda. — Jednego przynajmniej mamy w swych rękach! Gaston Sauverand! Nielada ptaszek... Gdzieście go wytropili, koledzy?
Na placu Palais Bourbon — odpowiedział jeden z inspektorów. — Ujrzano go, gdy chciał uciekać przez wyjście z piwnicy.
— A jego towarzyszka, panna Levasseur?
— Wymknęła się, niestety!
— A don Luis? Temu nie udało się pewnie jeszcze wymknąć? Dałem wam znać, abyście nad nim czuwali.
— I on chciał zemknąć tą samą drogą. Widziano go w drzwiach piwnicy przed pięciu minutami.
— Skąd o tem wiecie?
— Od agenta, postawionego tam na straży.
— No i cóż dalej?
— Don Luis cofnął się z powrotem do piwnicy.
Weber wydał okrzyk radości.
— Więc go trzymamy! Będzie to kiepska sprawa dla niego! Opór stawiony policyi... Wspólnictwo ze zbrodniarzami... Nareszcie będzie można go zdemaskować! Huzia! huzia chłopcy! Dwóch z was niechaj pilnuje Sauveranda, czterech zaś niech biegnie na plac Palais Bourbon i zajmie tam posterunek z rewolwerami w dłoni. Dwóch ludzi ma wejść na dach. Reszta za mną! Zaczniemy od pokoju panny Levasseur. A następnie pójdziemy do jego apartamentów. Do roboty, chłopcy!


„...stał tam Sauverand z rewolwerem w ręku...“

Don Luis nie czekał, aż zwali się nań gromada agentów. Dowiedziawszy się o ich zamiarach, począł się cofać w kierunku mieszkania panny Levasseur. Przedostawszy się przez jej mieszkanie ku drzwiom poziomym, przez które niedawno przechodził, skonstatował, że drzwi funkcyonują doskonale, a ponieważ przysłonić je można było firankami stojącego tuż pod niemi w alkowie łóżka, więc spodziewał się, że Weber nie łatwo znajdzie się na jego śladach.
Raz znalazłszy się poza temi drzwiami don Luis minął pierwsze schody i przedostał się wewnętrznym korytarzem ku schodom, prowadzącym do jego buduaru.
Przekonawszy się, że klapa pasowała doskonale do framugi okna, tak, iż nie zachodziła obawa, że zostanie wykryta, zatrzasnął ją nad swoją głową.
W kilka minut później usłyszał nad sobą głosy agentów, robiących poszukiwania.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A zatem dnia 24 maja, o godzinie 5 po południu, położenie przedstawiało się jak następuje: Florentyna Levasseur znajdowała się pod rozkazem aresztowania, Gaston Sauverand w więzieniu, pani Fauville w więzieniu, odmawiając przytem przyjmowania posiłku, a don Luis, który wierzył w ich niewinność i który jeden mógł im przynieść ratunek, był oblężony w swym własnym domu i sam tropiony przez agentów policyi!
Co się zaś tyczy dziedzictwa po Morningtonie, to nie mogło już o tem być mowy wobec tego, iż spadkobierca stanął w otwartej kolizyi ze społeczeństwem i prawem.
— Wybornie! — zaśmiał się don Luis. — Oto jest właśnie życie takie, jak ja je pojmuję! Kwestya jest prosta i da się ująć w różnoraki sposób. Jak łachmaniarz, nie mający nawet jednego centima w kieszeni, może w ciągu jednej doby zrobić majątek, nie opuszczając swej nory? W jaki sposób generał, nie mający żołnierzy, ani amunicyi, może wygrać bitwę, którą już przegrał? Krótko mówiąc, w jaki sposób ja, Arseniusz Lupin, będę mógł wziąć jutro wieczorem udział w czatach na bulwarze Suchet i tak sprawą pokierować, iżbym ocalił Maryę Annę Fauville, Florentynę, Gastona Sauveranda, a nadewszystko swego znakomitego przyjaciela... don Luisa Perennę?...
Dały się słyszeć głuche odgłosy jakichś uderzeń. To prawdopodobnie agenci robili poszukiwania na dachu, a także badano zapewne mury domu.
Don Luis położył się na brzuchu, splótł ręce i oparłszy na nich głowę, zamknął oczy, poczem mruknął:
— Zastanówmy się!


——o——




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.