<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Rozdział Na pomoc!
Data wyd. 1924
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Na pomoc!

Gdy później Arseniusz Lupin opowiadał mi o tym epizocie tragicznej swej przygody, oświadczył nie bez pewnej chełpliwości:
— Co mnie dziwiło wówczas i co mnie dziś jeszcze zdumiewa, jako sukces zaiste niesłychany, z którego mam prawo być dumny, to to mianowicie, że nagle mogłem przyjąć i to za fakt ostatecznie rozstrzygnięty, niewinność Sauveranda i pani Fauville. Rzecz to, daję panu na to słowo, pierwszorzędna i przewyższająca, tak pod względem psychologicznym, jak zawodowo-policyjnym, najświetniejsze dedukcye najsławniejszych detektywów!
„Bo zresztą, wszystko dobrze zważywszy, nie było nawet cienia jakiegoś nowego wypadku, któryby mi pozwalał spojrzeć na sprawę pod innym kątem widzenia. Dowody, zgromadzone przeciw tej dwójce aresztantów, były te same i tak poważne, że żaden sędzia śledczy nie zawahałby się nawet jednej sekundy przed wydaniem odpowiedniego rozkazu i żaden sędzia, roztrząsając sprawę, nie wahałby się powiedzieć swego „tak“ pod każdym względem.
„A jednak, skąd ta nagła zmiana zapatrywań, jaka dokonała się we mnie? Dlaczego zwróciłem się przeciw... oczywistości? Dlaczego uwierzyłem w prawdę... niewiarogodną? Czemu przyjąłem za prawdziwą rzecz... niemożliwą do przyjęcia?
„Dlaczego? Ach, bezwątpienia dlatego, iż prawda ma swój dźwięk szczególny, który brzmi w uszach w specyficzny sposób. Z jednej strony wszystkie dowody, wszystkie fakta, wszelki realizm, wszelka pewność, z drugiej zaś... spowiedź, relacya złożona przez jednego z trójcy winnych, więc „a priori” absurd i kłamstwo od pierwszej do ostatniej sylaby... Ale spowiedź tę wygłoszono w sposób lojalny. Była to relacya jasna, prosta, zwięzła, rozwijająca się od początku do końca bez żadnych komplikacyi i nieprawdopodobieństw; była to relacya, nie przynosząca wprawdzie żadnego pozytywnego rozwiązania, ale szczerością swą zmuszająca każdy umysł bezstronny do poddania rewizyi osiągniętego już rozwiązania... I... uwierzyłem”.
Wyjaśnienia Lupina w tej formie nie były kompletne.
— A Florentyna Levasseur? — zapytałem?
— Florentyna Levasseur?
— Tak. Co do niej nie wysuwa pan żadnego wniosku. Co pan o niej sądził? Wszystko ją oskarżało i to nietylko w pańskich oczach, ponieważ, logicznie rzecz biorąc, brała ona udział we wszystkich próbach zamachów, podejmowanych przeciw panu, ale także w oczach sprawiedliwości. Czyż nie było wiadomo, że składała ona Sauverandowi potajemnie wizyty w mieszkaniu na bulwarze Richard-Wallace? Czyż nie znaleziono jej fotografii w notesie inspektora Verota? A wreszcie... wreszcie pańskie oskarżenia... pańska pewność. Czyż to wszystko zmieniła spowiedź Sauveranda? Według pana Florentyna była winną, czy niewinną?
Zawahał się. Miał już dać na to pytanie odpowiedź szczerą i otwartą, nie mogąc się jednak na to zdecydować, oświadczył:
— Chciałem jej ufać. Chcąc działać, musiałem mieć pełne zaufanie bez względu na dręczące mnie jeszcze wątpliwości i bez względu na ciemności, ciążące jeszcze nad tą, czy inną częścią tej całej sprawy. A zatem uwierzyłem i uwierzywszy działałem zgodnie z tą wiarą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Działalność Perenny w tym momencie przymusowego bezruchu polegała jedynie na bezustannem przeżuwaniu relacyi Gastona Sauveranda. Podczas gdy agenci czynili po całym domu za nim poszukiwania, on starał się odtworzyć w swej pamięci spowiedź Gastona we wszystkich jej szczegółach, wyławiał z niej najbłahsze frazesy i słowa, nie posiadające pozornie żadnego znaczenia. Poddawał je z kolei egzaminowi, obliczał, ważył, ażeby wydobyć tkwiącą w nich prawdę.
Albowiem prawda tkwiła tam. Sauverand ją wyjawił. Don Luis nie wątpił w jego słowa. Cała ta ponura historya, wszystko to, co składało się na sprawę spadku po Morningtonie i na dramat, który rozegrał się na bulwarze Suchet, wszystko to, co mogło rzucić światło na spisek uknuty przeciw pani Fauville, wszystko to, co mogło wytłumaczyć postępowanie Sauveranda i Florentyny, wszystko to znajdowało się w spowiedzi Gastona. Wystarczało tylko to zrozumieć, a prawda wyłaniała się z ciemności.
Don Luis ani razu nie stracił zaufania do swej metody. Jeżeli powstawała w jego umyśle jakaś wątpliwość, to odpowiadał natychmiast:
— Być może, że się mylę i że spowiedź Sauveranda nie przyniosła mi żadnego elementu, który mógłby odegrać rolę wskaźnika. Być może, że prawda jest gdzieindziej. Ale czyż jestem w stanie dotrzeć w inny sposób do źródła tej prawdy? I przedewszystkiem, jako narzędzie do poszukiwania prawdy, nie przeceniając nadmiernie pewnych błysków światła, jakie mi daje regularne ukazywanie się listów Fauville’a, przedewszystkiem mam pod ręką spowiedź Gastona Sauveranda. Czyż nie jest moim obowiązkiem nią się posłużyć?
I znów zaczął przeżuwać w myśli przygody Sauveranda. Porównywał je z tem, co sobie dotychczas o nim wyobrażał. Napotykał tu oczywiście jaskrawą sprzeczność, czy jednak z tych kontrastów nie mogła wytrysnąć iskra prawdy?
— Oto — myślał — co mówił on, a oto, co ja sobie wyobrażałem. I cóż znaczy ta różnica? Oto, co było istotnie, a co zdawało się być. Dlaczego ów obwiniony pragnął, ażeby to, co istotnie było przedstawiło się w takiej, a nie innej formie? Ażeby oddalić od siebie wszelkie podejrzenia? Ale czyż było rzeczą nieuniknioną, aby podejrzenia te osiągnęły to, co osiągnęły?
I w głowie don Luisa powstawał cały rój pytań. Odpowiadał sobie na nie zależnie od przypadku, cytując nazwiska i słowa, jakgdyby wyjaśniały one istotną prawdę. Później znów wracał myślą do relacyi Sauveranda, jak uczeń do lekcyi, którą mu kazano powtórzyć, poddawał ją drobiazgowej analizie, krytykując oddzielnie każde zdanie.
Godziny płynęły za godzinami.
Nagle drgnął. Wydobył zegarek. Była godzina jedenasta minut czterdzieści trzy, jak to skonstatował przy świetle latarki.
— A zatem o godzinie jedenastej minut czterdzieści trzy wieczorem przeniknąłem ciemności... — mruknął.
Starał się zapanować nad wzruszeniem, ale było ono zbyt wielkie. Łzy trysnęły mu z oczu, tak dalece jego system nerwowy został wstrząśnięty ostatnią seryą przygód. Nagle dostrzegł istotnie straszliwą prawdę, dostrzegł ją tak, jak się dostrzega krajobraz nocny w świetle nagłej błyskawicy.
Najbardziej wstrząsają duszą człowieka tego rodzaju przebłyski, które zjawiają się nagle wśród ciemności, wśród których się kroczy po omacku i z któremi długo się walczy. Wyczerpany wysiłkiem fizycznym i głodem, który już zaczynał mu doskwierać, został tak głęboko wstrząśnięty najświeższemi przeżyciami, iż nie chcąc się już ani chwili dłużej zastanawiać nad powstającemi w jego umyśle pytaniami, starał się usnąć, a raczej tak pogrążyć się we śnie, jak się pogrąża człowiek w ożywczej kąpieli.
Gdy obudził się wczesnym rankiem, wypoczęty, mimo niewygodnego legowiska, zadrżał na wspomnienie zaakceptowanej przez siebie w dniu poprzednim hypotezy i instynktownie był skłonny podać ją w wątpliwość. Nie starczyło mu jednak na to poprostu czasu. Wszystkie zdobyte już w poprzednich rozmyślaniach przypuszczenia wyprzedzały myśl jego i przekształcały się natychmiast z hypotezy w tego rodzaju pewność, że kontrolowanie jej byłoby wprost szaleństwem. Tak jest, a nie inaczej! Jak to był przeczuł, prawda tkwiła w słowach Sauveranda! Nie pomylił się zatem, mówiąc brygadyerowi Mazeroux, że sposób ukazywania się tajemniczych listów Fauville’a wprowadził go na drogę wykrycia prawdy...
A prawda ta była straszna!
Wpatrując się w nią oczami duszy, doznawał takiego samego uczucia strachu, jakie było udziałem inspektora Verota wówczas, gdy już dręczony przez truciznę, bełkotał:
— Ach, boję się... Lękam się!... Wszystko to jest skombinowane w sposób tak szatański!...
— Tak, szatański, istotnie!... — I don Luis zdrętwiał wobec rewelacyi tak ohydnej zbrodni, iż zdawało się, że było rzeczą niemożliwą, aby koncepcya jej mogła była powstać w mózgu człowieka!
Jeszcze dwie godziny poświęcił na wysiłek myśli, celem rozejrzenia się w położeniu pod każdym względem. Co się tyczy rozwiązania zagadki, to nie niepokoił się tem zbytnio, albowiem, będąc teraz panem strasznej tajemnicy, potrzebował tylko uwolnić się z tego więzienia i udać się na czaty na bulwar Suchet, gdzie wobec wszystkich wyjaśni tajemnicę zbrodni. Gdy jednak, chcąc uczynić próbę ucieczki, zwrócił się ku podziemiom i znalazł się na najwyższym stopniu, to jest na poziomie swego buduaru, usłyszał poprzez klapę podokienną głosy znajdujących się tam osób.
— Do dyabła! — zaklął. — Sprawa się komplikuje. Chcąc ujść zbirom policyjnym, trzeba się stąd wydostać, a oto, conajmniej, jedno wyjście jest zakazane. Pozostaje drugie...
Zszedł ku apartamentom Florentyny i wprowadził w ruch mechanizm klapy. Część ściany odsunęła się z łatwością. Naglony głodem, w nadziei, iż znajdzie coś do zjedzenia, co pozwoli mu przetrzymać oblężenie, miał już przebiedz alkowę i wyjść poza firanki, gdy nagle powstrzymały go od tego zamiaru jakieś głosy. Ktoś wszedł do przyległego pokoju.
— No i cóż, Mazeroux? Spędziłeś pan noc w tym pokoju? Czy niema nic nowego?
Don Luis rozpoznał po głosie prefekta policyi i z usłyszanego pytania dowiedział się przedewszystkiem, że brygadyera uwolniono już z komórki, w której leżał związany, a następnie, że brygadyer znajdował się w sąsiednim pokoju. Na szczęście mechanizm klapy działał bez żadnego zgrzytu i don Luis mógł podsłuchać rozmowę prefekta z brygadyerem.


„...don Luis mógł podsłuchać rozmowę prefekta...”

— Niema nic nowego, panie prefekcie — odpowiedział Mazeroux.
— A to ciekawe. Ta przeklęta istota musi się jednak gdzieś tu znajdować. A może uciekł nam przez dachy?
— To niemożliwe, panie prefekcie — dał się słyszeć z kolei głos Webera. — To niemożliwe, albowiem skonstatowaliśmy wczoraj, że chyba gdyby miał skrzydła...
— Więc według pańskiego zdania, panie Weber? — przerwał prefekt.
— Według mego zdania, panie prefekcie, ukrywa się on jeszcze w tym domu. Dom ten jest stary i może mieć jakieś zakamarki.
— Oczywiście... oczywiście... — rzekł pan Desmalions, którego don Luis widział z poza uchylonych firanek, drepczącego u wejścia do alkowy. — Oczywiście, masz pan racyę i wpadnie on nam w ręce. Tylko, czy to jest istotnie konieczne?
— Ależ, panie prefekcie...
— Ach, tak! Pan zna przecież moją opinię w tym względzie, oraz prezydenta rady ministrów. Ekshumować Arseniusza Lupina, to znaczy się zbłaźnić. Cała ta historya spadłaby na nasze głowy. A ponadto... cóż?... Wszak Lupin stał się uczciwym człowiekiem, jest dla nas użytecznym i nie robi nic złego.
— Pan prefekt sądzi, że nie czyni nic złego? — zagadnął z przekąsem Weber.
Desmalions wybuchnął śmiechem.
— Ach, tak! Idzie panu o ten figiel, który panu wyrządził wczoraj don Luis w kabinie telefonicznej. Przyznaj pan, że to było dowcipne. Prezydent rady ministrów trzymał się za boki ze śmiechu, gdy mu o tem opowiadałem...
— Nie widzę tutaj tak dalece powodu do śmiechu.
— Nie, ale w każdym razie ten huncwot umie sobie dawać radę. Jest powód, czy nie, w każdym razie okazał on niesłychaną śmiałość i spryt. Przeciąć druty telefoniczne prawie pod pańskim nosem, a następnie uwięzić pana za żelazną firanką... Ale! ale!... Mazeroux... Trzeba kazać dziś rano naprawić telefon, ażeby pan mógł się komunikować z prefekturą. Czy pan już rozpoczął poszukiwania w tych dwóch pokojach?
— Zgodnie z pańskim rozkazem, panie prefekcie. Od godziny już razem z Weberem prowadzimy poszukiwania.
— Tak... tak... — rzekł pan Desmalions — ta Florentyna Levasseur zdaje mi się być podejrzaną kreaturą. Jej wspólnictwo w tem wszystkiem jest pewne. Ale jaki jest jej stosunek do Sauveranda i do don Luisa Perenny? Wartoby się coś o tem dowiedzieć. Czy nic pan nie znalazł w jej papierach?
— Nic, panie prefekcie — odrzekł Mazeroux. — Są tu faktury, listy dostawców....
— A pan, panie Weber?
— Ja, panie prefekcie, znalazłem coś interesującego.
Weber wyrzekł te słowa tonem tryumfującym, poczem mówił:
— Jest to tom Szekspira, panie prefekcie, tom ósmy. Zaraz pan zobaczy, że w przeciwieństwie do innych tomów, tom ósmy jest wewnątrz próżny i że jest to właściwie tekturowe pudełko, służące do przechowywania sekretnych papierów.
— Istotnie. A te papiery?
— Oto one... kartki... niezapisane kartki, z wyjątkiem trzech... Na jednej z tych kartek spisana jest lista dat ukazywania się owych tajemniczych listów nieboszczyka Fauville’a...
— Ach, tak? — wykrzyknął pan Desmalions. — Jest to okoliczność bardzo obciążająca Florentynę Levasseur. A zatem wiemy już teraz skąd don Luis otrzymał tę listę!
Perennę ogarnęło zdumienie. Zupełnie zapomniał o tym szczególe, Gaston Sauverand zaś w rewelacyi swej nie wspomniał o tem ani słowa. A była to jednak rzecz poważna i zastanawiająca. Skąd mianowicie Florentyna wzięła tę listę?
— A inne kartki? — zapytał pan Desmalions.
Don Luis zaostrzył uwagę. Ta reszta kartek uszła jego uwagi w dniu, kiedy rozmawiał z Florentyną w tym samym pokoju.
— Oto jedna z nich! — odrzekł Weber.
Pan Desmalions wziął podaną sobie kartkę i czytał: „Nie należy zapominać, że eksplozya nastąpi niezależnie od listów o godzinie trzeciej rano”...
— Tak — rzekł, wzruszając ramionami, prefekt. — To sławna eksplozya, zapowiedziana przez don Luisa, która ma towarzyszyć piątemu listowi, jak to głosi znaleziona lista dat. Mamy jednak czas, albowiem dotychczas posiadamy tylko trzy listy, a dzisiaj wieczorem otrzymamy czwarty. A ponadto ma być wysadzony w powietrze dom na bulwarze Suchet... To śmieszne! Takie przedsięwzięcie nie byłoby możliwe. Czy to już wszystko?
— Panie prefekcie — rzekł Weber, podając ostatnią kartkę — bardzo proszę przyjrzeć się temu i powiedzieć, czy rysunek ten nie przedstawia się jako plan jakiegoś domu?
— Tak jest, istotnie!
— Jest to plan domu, w którym obecnie się znajdujemy — zapewnił Weber z pewnem namaszczeniem. — Oto — dodał, wskazując palcem poszczególne kreski — dziedziniec wjazdowy, dalej idzie skrzydło znajdujące się w głębi dziedzińca, mieszkanie odźwiernego, pawilon panny Levasseur... Od tego pawilonu biegnie, zaznaczona kropkami czerwonemi kreska, biegnie zygzakowato ku głównemu skrzydłu. Początek tej kreski oznaczony jest małym krzyżykiem, który oznacza pokój, w którym się znajdujemy... a raczej alkowę, należącą do tego pokoju. Zaznaczono tam, jakąś klapę, coś w rodzaju wyciętych w ścianie tajnych drzwiczek, zasłoniętych firankami...
— Ale w takim razie byłoby to przejście, prowadzące do głównego skrzydła? Patrz pan, z drugiego końca tej kreski widać znów mały czerwony krzyżyk.
— Tak, panie prefekcie! Istotnie, jest to krzyżyk, ale co on oznacza? Stwierdzimy to później w sposób zupełnie pewny. Jednak nie tracąc czasu i kierując się jedynie hypotezą, ulokowałem posterunek w małym pokoiku, na drugiem piętrze, gdzie w dniu wczorajszym nastąpiło pojednanie don Luisa, Florentyny Levasseur i Gastona Sauveranda. A w każdym razie już obecnie mamy w ręku jeden koniec nitki, a tem samem znamy już kryjówkę don Luisa Perenny.
Nastąpiło milczenie. Po chwili Weber znów zabrał głos i mówił z coraz większem namaszczeniem:
— Panie prefekcie, ja doznałem wczoraj od tego człowieka krwawej zniewagi. Moi podwładni byli jej świadkami. Niezadługo dowie się o niej także publiczność. Ten człowiek ułatwił ucieczkę Florentynie Levasseur. Ten człowiek chciał także uwolnić z rąk naszych Gastona. Jest to bandyta w najgorszym rodzaju. Panie prefekcie, jestem pewien tego, że udzieli mi pan upoważnienia do poskromienia go w jego własnej norze. W przeciwnym razie... w przeciwnym razie byłbym zmuszony prosić o dymisyę!
— Dołączając do prośby motywy — zaśmiał się prefekt — Pan istotnie nie może strawić tego figle z żelazną firanką. Zabierz się więc do dzieła. Tem gorzej dla don Luisa, ale wszak sam chciał tego... Mazeroux, skoro tylko telefon będzie naprawiony, zakomunikujesz mi nowe wiadomości do prefektury. A dziś wieczorem zbieramy się na bulwarze Suchet. Proszę nie zapominać, że dziś ma się ukazać czwarty list Fauville’a.
— Nie będzie czwartego listu, panie prefekcie! — oświadczył Weber.
— Dlaczego?
— Gdyż don Luis znajdować się będzie pod kluczem.
— Ach, więc wciąż oskarżasz pan o to don Luisa?...
Don Luis nie podsłuchiwał już dalszej rozmowy. Jak mógł najciszej zawrócił ku swej kryjówce, zamykając za sobą ostrożnie klapę.
A zatem kryjówka jego była już znana...
— Do stu piorunów! — zaklął. — Dostałem się w dobrą pułapkę!
Puścił się w głąb podziemia z zamiarem przedostania się do przeciwległego wyjścia, nagle się jednak zatrzymał.
— Próżna fatyga! — mruknął. — Wszak tamto wyjście jest również strzeżone... Więc mam się dostać w ręce Webera? Ano, zobaczymy...
Od strony alkowy słychać już było uderzenia w sekretne drzwiczki. Pusty odgłos ściągnął widocznie na siebie uwagę Webera. A ponieważ Weber, nie trudząc się zbytnio wyszukiwaniem mechanizmu, zechce niezawodnie użyć krótszej drogi, prowadzącej go do celu i każe rozwalić część ściany, przeto niebezpieczeństwo było już bliskie.
— Ażeby to dyabli!... — klął don Luis. — To głupia sprawa! Co robić? Pozwolić się wziąć za kark?... Ach, żebym nie był tak wyczerpany fizycznie!
Głód jednak wyczerpywał jego siły. Nogi pod nim drżały, a mózg również nie działał ze zwykłą sprawnością.
Ponowne odgłosy uderzeń, nadchodzące od strony alkowy, popchnęły go znów w kierunku drugiego wyjścia, na górę, więc wdrapując się na schody, oświetlał latarką elektryczną mury i oprawę górnej klapy, starał się ją nawet podnieść ramieniem, ale usłyszał nad sobą czyjeś stąpania. Agenci wciąż tam czuwali.
Wtedy, pożerany wściekłością, w poczuciu bezsilności oczekiwał na Webera.
Od strony alkowy rozległ się jakiś trzask, idący echem przez podziemia, poczem dał się słyszeć gwar zmieszanych głosów.
— Doigrałem się! — rzekł do siebie. — Agenci więzienie, cela... Mój Boże, ładny mi zgotowałeś los! A następnie pani Fauville, nie doczekawszy się pomocy, odbierze sobie życie... Później Florentyna...
Przed zagaszeniem latarki po raz ostatni rzucił nią świetlisty krąg dookoła. W odległości dwóch metrów od drabiny, w trzech czwartych jej wysokości, nieco w tyle, brak było od strony wnętrza domu wielkiego kamienia w murze, wskutek czego powstawało w ścianie wgłębienie, mogące dać schronisko człowiekowi.
Jakkolwiek kryjówka nie miała wielkiej wartości, można było jednak liczyć na to, że nie będzie zauważona przez agentów. Zresztą don Luis nie miał już wyboru. Licząc zatem na szczęśliwy przypadek, don Luis, skurczywszy się we dwoje, ulokował się wewnątrz owego wgłębienia.
Weber, Mazeroux i ich podwładni zjawili się wkrótce. Perenna wtulił się, jak mógł najgłębiej, gdyż pierwsze promienie latarek poczęły już sięgać do otworu. Ze zdumieniem zauważył, ze tylna ściana kryjówki pod jego naciskiem poczęła się obracać, jakgdyby dokoła własnej osi. Popchnąwszy ją nieco znalazł się w drugiej jamie, jednocześnie ruchoma ściana jamy, zrobiwszy pełny obrót, zamknęła się za nim, nie czyniąc żadnego prawie hałasu.
— Wybornie! — szepnął. — Sama Opatrzność staje po stronie cnoty i prawa!
Usłyszał głos brygadyera Mazeroux, który mówił:
— Niema nikogo, a wszak jesteśmy już u druqieqo wylotu. Chyba, że umknął za naszem zbliżeniem... Mógł uciec przez tę klapę, którą widać u góry.
— Przewidziałem to! Wylot ten prowadzi do buduaru, dotykającego pokoju don Luisa. Dlatego właśnie postawiłem tam na straży trzech ludzi. Jeżeli tamtędy próbował ucieczki, to został schwytany.
— W takim razie wystarczy, jeżeli zapukamy — ozwał się Mazeroux. — Nasi ludzie odnajdą tę klapę i nam otworzą. W przeciwnym razie wyłamiemy ją.
Rozległy się nowe uderzenia. Po upływie kwadransa klapa została wyważona i z głosami Webera i Mazeroux połączyły się także inne głosy.
Tymczasem don Luis zajmował się badaniem swej kryjówki. Skonstatował, iż była tak ciasna, że w najlepszym razie można było w niej przebywać tylko w pozycyi siedzącej. Jama ta nie miała więcej nad półtora metra długości, kończyła się zaś jeszcze ciaśniejszem wgłębieniem, w którem ujrzał jedynie nagromadzone cegły. Sklepienie jamy było zrobione z cegieł, których kilka brakowało. Obrywały się one za najmniejszem uderzeniem.
— Do dyabła! — pomyślał Lupin. — Trzeba się tu zachowywać spokojnie, w przeciwnym bowiem razie mogę być żywcem pogrzebany. Piękna perspektywa!
Ponadto obawa wywołania łoskotu utrzymywała go w bezruchu. Znajdował się istotnie w pobliżu swego buduaru, a następnie gabinetu pracy, albowiem buduar dotykał tej części gabinetu, w której znajdowała się kabina telefoniczna.
Ta myśl nasunęła mu inną. Zastanowiwszy się dobrze i przypomniawszy sobie, że niejednokrotnie zadawał sobie pytanie, w jaki sposób hrabia Malonescu mógł żyć za żelazną zasuwą w godzinach niebezpieczeństwa, zrozumiał, że istniało ongi jakieś połączenie między przejściem tajnem i tem, co było dzisiaj kabiną telefoniczną, połączenie zbyt ciasne może, aby niem przedostać się było można, które jednak mogło służyć do koniecznej wentylacyi. Na wypadek, gdyby przejście sekretne zostało wykryte, kamień maskował wejście do kryjówki. Hrabia Malonescu, urządzając sobie później gabinet, musiał kazać zamurować ten otwór u góry, którym przenikało do kryjówki powietrze.
A zatem Perenna był uwięziony wśród grubych murów. Sam uwięził się wiedziony jedną tylko myślą — uniknięcia szponów policyi.
Zwolna torturowany głodem i pragnieniem, popadł w ciężki sen, pełen widziadeł, tak przykry, że pragnął się nieraz obudzić za wszelką cenę, ale tak głęboki, że przyszedł do świadomości dopiero koło godziny ósmej wieczór.
Obudziwszy się czuł takie zmęczenie i tak dalece zdawał sobie sprawę ze swej istotnie przykrej sytuacyi i doznał poza tem tak dziwnego uczucia trwogi, że zdecydował się opuścić swoją kryjówkę i wydać się w ręce policyi. Wolał wszystko, aniżeli dalszą mękę i niebezpieczeństwo, na które narażał się dłuższem pozostawaniem w tej ciemnicy.
Odwróciwszy się jednak ku wyjściu, przekonał się z przerażeniem, że kamień nie usuwa się przy zwykłem popchnięciu, a ponadto po szeregu prób, doszedł także do przekonania, że nie uda mu się odnaleźć mechanizmu, który bezwątpienia kamień ten w ruch wprowadzał. Zaciął się i siłą począł odpychać kamień. Wysiłki te jednak, powtarzane bez końca, były daremne. Kamień tkwił niewzruszenie.
Tylko po każdym takim wysiłku kamienie odłupywały się od sklepienia, zmniejszając jeszcze przestrzeń, w której mógł się obracać.
Musiał się zdobyć na nadzwyczajny wysiłek, aby zapanować nad nerwami i ozwać się żartobliwie:
— Doskonale! Przyszło mi na taki koniec, że ja, Arseniusz Lupin, będę musiał wołać o pomoc! Tak, wołać o pomoc panów policyantów... Inaczej szanse pogrzebania żywcem stawać się będą coraz prawdopodobniejsze.
Zacisnął pięści.
— Do stu piorunów! Sam sobie dam radę! Wołać o pomoc? Nie, po tysiąc razy nie!
Całą siłą woli usiłował zastanowić się, ale w wycieńczonym mózgu powstawały tylko mgliste myśli. Majaczyły mu w myślach postacie Florentyny i pani Fauville.
— Nocy dzisiejszej — powtarzał w duchu — mam je ocalić... I z pewnością uratuję je, ponieważ one nie są zbrodniarkami i znam wszak winowajcę... Ale w jaki sposób stąd się wydobędę, aby pospieszyć na ratunek?
Myślał o prefekcie policyi, o czatach, które miały się odbyć na bulwarze Suchet, w domu nieboszczyka Fauville’e. Czaty te już się rozpoczęły. Policya czuwała nad tym domem. Rozmyślanie nad tem przypomniało mu o owej kartce papieru, znalezionej przez Webera w ósmym tomie Szekspira i o nakreślonych na niej słowach, przeczytanych przez prefekta:
„Nie należy zapominać, że eksplozya nie jest zależna od listów i że nastąpi o godzinie trzeciej rano”.
— Tak — myślał don Luis, idąc tokiem rozumowań prefekta. — Tak jest, w odstępie dziesięciu dni, albowiem ukazały się dopiero, trzy listy. Czwarty list ma się ukazać dzisiejszej nocy, wybuch zaś ma nastąpić wraz z pojawieniem się piątego listu, a zatem za dziesięć dni.
Powtórzył:
— Za dziesięć dni... wraz z piątym listem... tak, za dziesięć dni...
I nagle zadrżał z przerażenia. Jakaś wizya straszliwa przeszyła jego mózg, wizya, mająca wszelkie pozory rzeczywistości. Wszak to dzisiejszej właśnie nocy ma nastąpić wybuch...
I natychmiast przyjął tę hypotezę za pewnik. Wprawdzie trzy tylko listy wyłoniły się z mroków tajemnicy, powinny były jednak ukazać się cztery, albowiem jeden z listów nie pojawił się w dniu oznaczonym z winy prefekta, który zabronił wówczas zgasić światło, lecz w dziesięć dni później. Zresztą nie należy szukać prawdy w owem pomieszaniu dat i listów. Nie! Jedna rzecz dominuje nad sytuacyą, a tą jest uwaga: „Nie należy zapominać, że eksplozya nie jest zależna od listów“. Otóż ponieważ eksplozya jest wyznaczona na noc z 25-go na 26-ty maja, przeto wydarzy się nocy dzisiejszej o godzinie trzeciej zrana.
— Na pomoc! Na pomoc! — zawołał.
Teraz już się nie wahał. Jeżeli dotychczas miał odwagę pozostawać w głębi swj nory i oczekiwać cudownych wydarzeń, które miały mu przyjść z pomocą, to teraz, przeciwnie, wolał narazić się na wszelkie niebezpieczeństwa i wycierpieć każdą mękę, aniżeli pozostawić swemu losowi zagrożonych wielkiem niebezpieczeństwem prefekta policyi, Webera, brygadyera Mazeroux i ich kompanów.
— Na pomoc! Na pomoc! — wołał.
Za trzy czy cztery godziny dom inżyniera Fauviile’a miał wylecieć w powietrze. Był przekonany o tem w sposób jaknajbardziej stanowczy. Z taką samą punktualnością, z jaką ukazywały się owe tajemnicze listy, przy pokonaniu wszelkich przeszkód, jakie się temu przeciwstawiały, także wybuch nastąpi o oznaczonej godzinie. Piekielny twórca tego przeklętego dzieła tak chciał i tak będzie! O godzinie trzeciej rano dom inżyniera Fauville’a zamieni się w kupę gruzów!


„...Na pomoc! Na pomoc! — wołał...”

— Na pomoc Na pomoc!.
Odnalazł w sobie siły, aby wołać i krzyczeć rozpaczliwie, tak, iżby go usłyszano poza ową ścianą z kamienia. Później, gdy nawoływaniu jego nie odpowiadało żadne echo, przestał wołać o pomoc i począł nadsłuchiwać. Nie było słychać żadnego odgłosu życia. Cisza panowała zupełna.
Wtedy uczucie okropnego strachu okryło czoło jego potem. A jeżeli agenci zrezygnowali z utrzymywania straży na górnych piętrach i ulokowali się na noc w pokojach parterowych?
Jak szalony chwycił jedną z cegieł i począł nią uderzać w nadziei, że odgłos tych uderzeń słyszany będzie w całym domu od dołu do góry. Wskutek jednak uderzeń poczęły się nań sypać z góry cegły i kamienie, grożąc zupełnem zasypaniem.
— Pomocy! Pomocy! Pomocy! — wołał w dalszym ciągu.
Cisza! Cisza zupełna, ogromna, przeraźliwa!
— Pomocy! Pomocy!
Miał wrażenie, że nawoływania jego nie wychodzą nawet poza jego więzienie, w którem stawało się coraz duszniej.
Zresztą i głos jego słabł coraz bardziej, harczał, dygotał, konał w martwiejącem gardle.
Zamilkł, znów z wytężeniem całej uwagi wsłuchując się w otaczającą go ciszę. Miał wrażenie, że znajduje się w trumnie i że ktoś przykrywa ją ołowianem wiekiem.
Wciąż cisza! Żadnego odgłosu! Nikt nie spieszył i nikt nie mógł pospieszyć mu z pomocą!
Ciągle stawał mu przed oczyma obraz Florentyny. Myślał także o pani Fauville. Wszak obiecał ją uratować! Nie uratuje jej... Marya Anna umrze dobrowolnie głodową śmiercią!... I tak ona, jak Gaston Sauverand, jak tyle innych osób i on także padnie z kolei ofiarą tej monstrualnej sprawy.
Jeden jeszcze wypadek powiększył jego udrękę. Oto nagle latarka jego, którą pozostawił palącą się dla rozproszenia ciemności, zagasła. Była wtedy godzina jedenasta wieczór.
Począł doznawać przykrych zawrotów głowy. Zaledwie oddychał wskutek braku powietrza. Znów w obrazy snute przez jego wyobraźnię wżerać się poczęła piękna postać Florentyny, oraz sina twarz pani Fauville! I gdy w wizyi halucynacyjnej widział konającą panią Fauville, to jednocześnie zdawało mu się, iż słyszy straszliwy wybuch w domu Fauville’a, że widzi prefekta policyi i brygadyera okropnie okaleczonych, martwych!
Począł drętwieć, a następnie popadł w pewnego rodzaju omdlenie, w czasie którego z ust jego ulatywały pojedyńcze wyrazy:
— Florentyna... Marya Anna... Sauverand...


——o——




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.