Złota rószczka/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Hoffmann
Tytuł Złota rószczka
Podtytuł Staś Straszydło
Wydawca M. O. Wolff
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Towarzystwa M. O. Wolff w Petersburgu
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz Wacław Szymanowski
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STAŚ STRASZYDŁO.
ZŁOTA RÓSZCZKA.
Czytajcie, dzieci, uczcie się,
Jak to niegrzecznym bywa źle.

WYDANIE TRZECIE
PETERSBURG
NAKŁADEM TOW. M. O. WOLFF.
Drukarnia Towarzystwa M. O. Wolff w Petersburgu
Was. Ostr., 16 lin., 5.



STAŚ STRASZYDŁO.

Co za grzywa
Strach porywa!
I paznogcie
Na dwa łokcie!
Coś pół konia — coś pół kota,
Jak się zowie ta brzydota?
Ta brzydota Staś się zowie,
Co rodzicom truje zdrowie;
Przez rok nie dał pokojowej
Strzydz paznogci — czesać głowy;
To też postać dzisiaj zbrzydłą,
Gdy ukaże na ulicy,
Zaraz krzyczą ulicznicy:
«Staś niegrzeczny, Staś straszydło!»



II. Przygoda złego Józia.




Józio, był to zły ladaco,
Wszystkim płatał psot tysiące:
Bił lokaja, bił służącę,
Koty, psy, choć nie miał za co.
Łowił muchy do pudełka
I obrywał im skrzydełka,
I zabijał śliczne ptaszki,
Łamał meble dla igraszki,
Darł książeczki
W kawałeczki,
Nawet bił, choć go pieściła,
Niańkę, co go wykarmila! —
Raz gdy na podwórku był,
Piesek wodę z miski pił,
Hejże! psotnik, do biczyka,
I po cichu się przymyka
I zbił pieska co miał sił.
Bez przyczyny dręczyć grzech;
Piesek zawył — Józio w śmiech.
Lecz po śmiechu, często łzy —
Piesek mądry, myśli sobie,
„Kiedy Józio taki zły,
To i ja mu na złość zrobię.“

I nim ruszył w swoją drogę,
Piesek Józia łap za nogę,
„Masz za moje, teraz skacz!“
Krew prysnęła, Józio w płacz.
Gwałtu! boli! — spuchła nóżka,
Położono go do łóżka,
Nie mógł ruszyć się jak kloc,
Ani zasnąć całą noc.
Przyszedł doktor i z apteki
Przyniesiono gorzkie leki
Biedny psotnik aby żyć,
Choć niedobre, musiał pić;
Dano obiad, piesek siadł
I za Józia wszystko zjadł.
Oj! od złości strzeżcie się,
Bo złym zawsze bywa źle!



III. Okropna historja o zapałkach.




Była to wieczorna pora,
Wyjechali wszyscy z dwora,
W domu tylko pozostała,
Z śliczną lalką Kasia mała.
Więc jak koza pląsa, bryka,
Od kącika do kącika,
To zaśpiewa, to podskoczy,
W tem pudełko małe zoczy.
Pochwyciła,
Otworzyła,
W niem zapałek pełno było,
Myśli sobie
„Wiem co zrobię,
Będę mieć zabawkę miłą.
Nikt nie patrzy, jestem sama,
Pozapalam je jak mama.“
Miauczek z Mruczkiem, mądre koty,
Wyciągnąwszy łapki w górę,
Proszą: „Kasiu, nie czyń psoty,
Miau, miau! bo usłyszysz burę,
Rzuć zapałki, bój się Boga,
Bo się spalisz, Kasiu droga!“
Na głos kotków Kasia głucha,
Mądrej rady ani słucha,
Sprawia figle niesłychane,
Wciąż zapałki trze o ścianę,
Cieszy się że ogień trzaska,
Ot! zajrzyjcie do obrazka.
Miauczek z Mruczkiem, mądre koty,
Znów do Kasi łapki w górę,
„Miau, miau! Kasiu nie czyń psoty,
Miau, miau! bo usłyszysz burę.

Mama ruszać zabroniła,
Bo się spalisz Kasiu miła!“
Ale rada — nic nienada,
Kasia kotków ani słucha,
W tem na suknię iskra pada,
Z iskry płomień wnet wybucha;
I poskoczy — do warkoczy,
Pali rączki, nóżki, oczy,
Pali buzię, nosek, włosy.
Kotki wrzeszczą w niebo-głosy:
„Miau! miau! gwałtu! Kasia gore,
Miau! ratunku aby w porę!
Z sikawkami śpiesznie, żywo,
Gasić Kasię nieszczęśliwą,
Miau! miau! miejcież zmiłowanie,
Bo i śladu nie zostanie!“ —
I zgorzała Kasia cała —
Garść popiołu pozostała,
I trzewiczki jeszcze stoją,
Smucą się nad Kasią swoją!
Miauczek z Mruczkiem już nie skaczą,
Oni także Kasi płaczą:
„Gdzie panienka nasza? miau!
Gdzie jej biedna mama? miau!“
I tak płaczą nad dzieciną,
Że strumieniem łzy im płyną.



IV. Czarne dzieci.




Raz młody murzyn jak węgiel czarny,
Nie dla podziwu dziatwy figlarnéj,
Ale jak wszystkie ludziska boże,
Wyszedł na spacer w swobodnej porze.
Słońce parzyło, on dbał o zdrowie,
Więc aby mózgu nie spalić w głowie,
Wiedząc że bieda, kiedy kto chory,
Rozpiął parasol z zielonej mory,
I szedł za miasto spokojnie, zwolna,
Aż go postrzegła dziatwa swywolna.
Pawełek, filut największy w świecie,
Jaś w papierowym swoim kaszkiecie,
I Staś z obwarzankiem w ręku;
Psotnych dzieci złym zwyczajem,
Popychając się nawzajem,
Nuże za nim po maleńku,
Nuż wyśmiewać się z murzyna,
Jakby jego była wina,
Że od nóg do samej głowy,
Czarny był jak hebanowy.
Więc chichocząc się zawzięcie,
Mała trójka w głos powtarza:
„Hej! ten pan był w atramencie,
Wylazł prosto z kałamarza!“
Aż tu na szczęście czarnego pana,
Zjawia się postać niespodziewana,
Ogromny olbrzym czarodziej stary,
Przy nim kałamarz potężnej miary.
„Cicho mi! wrzasnął, cyt! swawolniki!
Cóż to za śmiechy? cóż to za krzyki?
Czyż murzyn winien, czy wam zaszkodził,
że się czarniejszym od was urodził?“
Lecz chłopcy zamiast odejść z pośpiechem,
Jeszcze głośniejszym wybuchli śmiechem.

„Tego nadto — krzyknął stary.
Nieposłusznym trzeba kary!“
Chwyta wszystkich trzech za włosy,
I choć krzyczą w niebo-głosy,
Olbrzym na to nie uważa,
Wszystkich buch! do kałamarza.
Aż psotniki w jednej chwili
Atramentu się napili.
Toż tam było płaczu, wrzasku.
Teraz patrzcie, na obrazku
Chłopcy za murzynem biegą,
A czarniejsi są od niego.
I kruk po nad niemi leci
Kracząc: „brzydkie, czarne dzieci!“
Tak się wszystkim malcom stanie
Za niesłuszne wyśmiewanie.



V. O Juleczku co miał zwyczaj ssać palec.

„Ja wychodzę po ciasteczka,“
Rzekła mama do Juleczka.
„Sprawiajże się tu przykładnie,
Nie ssij palców, bo nieładnie,
Bo kto palce w buzię tłoczy,
Zaraz krawiec doń wyskoczy,
Z nożycami, zły okrutnie,
I paluszki niemi utnie.“
Julek przyrzekł słuchać mamy,
Lecz nie wyszła jeszcze z bramy
A już nieposłuszny malec,
Myk do buzi duży palec!

W tem ktoś z trzaskiem drzwi otwiera,
Wpada krawiec jak pantera,
I do Julka skoczy żwawo,
Nożycami w lewo, w prawo,
Uciął palec jeden, drugi,
Aż krew prysła we dwie strugi.
Julek w krzyk, a krawiec rzecze:
„Tak z nieposłuszeństwa leczę!“

Wraca mama, aj! wstyd! bieda!
Juleczkowi ciastek nieda,
Bo kto mamy nie usłucha,
Temu dosyć bułka sucha.
Płacze Julek, żal niebodze,
A paluszki na podłodze.



VI. Historja bardzo smutna o chłopcu który niechciał jeść zupy.




Michaś był tłusty, zdrów najzupełniej,
Z buzią okrągłą jak księżyc w pełni,
Jędrną jak orzech, śliczną, rumianą,
Jadł i pił wszystko co na stół dano.
Raz gdy mu zupę stawia służąca,
On z tąd, ni z owąd talerz odtrąca,
Mama go łaje, a Michaś w sprzeczki:
„Niechcę i niechcę ani łyżeczki!“
Nazajutrz Michaś tak schudł nieboże,
Że go nikt w domu poznać nie może,
Dają do stołu, on znowu w sprzeczki,
Niechce jeść zupy ani łyżeczki.
Na trzeci dzionek, bieda nie żarty,
I schudł i osłabł Michaś uparty,
Lecz znów przy stole w krzyki i sprzeczki,
Niechce jeść zupy ani łyżeczki.
Niesłuchać starszych, rzecz bardzo brzydka,
W czwartym dniu Michaś wychódł jak nitka,
W piątym coś w piersiach i w gardle dusi,
Kto nie je zupy, ten umrzeć musi,
Tak też z Michasiem, był zdrów i tłusty,
Pięć dni grymasił, umarł na szósty.



VII. Pawełek wiercipięta.




— Czy ci się choć raz powiedzie
Siedzieć grzecznie przy obiedzie?
Czy nie będziesz się Pawełku
Choć raz hustać na krzesełku?
Czyż konieczna dyscyplina?
Tak zapytał ojciec syna,
A mamunia w strachu cała,
Tylko drżała i milczała,
Tylko z boku na Pawełka
Spoglądała przez dwa szkiełka.
Lecz synkowi nic nienada
Ani groźba, ani rada,
Kręci się na wszystkie strony,
Dokazuje jak szalony,
I potrąca stół nogami,
Aż rosołem obrus plami.
— „Czyś słyszał?“ — znów ojciec w złości
Do małego jegomości.
Ale już zapóźno było,
Z posłuszeństwa syn wyzuty,
Kręcił huśtał się dopóty,
Aż się krzesło przechyliło.

I Pawełek buch! na ziemię,
I padając obrus chwyta,
Ściąga wszystko, aż go w ciemię
Uderzyła szklanka zbita,
Obiad cały
Doskonały,
Leguminka,
Flaszka winka,
I Pawełek w wielkiej trwodze
Pod obrusem na podłodze.
Ojciec krzyczy w strasznym gniewie,
Gdzie Pawełek wcale niewie,
A mamunia w strachu cała,
Tylko drżała i milczała,
Tylko z boku na Pawełka
Spoglądała przez dwa szkiełka.
Aż tu ojciec daje susa,
Łap Pawełka z pod obrusa,
(Kto nie wierzy, jeśli łaska
Niechaj zajrzy do obrazka.)
— „Wyłaź mały ty ladaco!
Patrz, coś zrobił z moją pracą!
Zbite szklanki i talerze,
Obiad na nic, aż złość bierze!“
I ukarał ojciec syna,
Aż trzeszczała dyscyplina,
A mamunia w strachu cała,
Tylko z boku na Pawełka,
Spoglądała przez dwa szkiełka.



VIII. Jędruś gap.




Był to sobie Jędruś mały,
Dzieci gapiem go przezwały,
Bo się gapił wciąż do góry,
To na dachy, to na chmury,
A co przed nim, nie dbał o to,
Lazł na oślep w śmiecie, w błoto,
Nie uważał nic przed siebie,
Tylko patrzał het! po niebie.
Raz, gdy z głową w tył zadartą,
Z gębą w dłuż i w szerz otwartą,
Szedł nasz Jędruś zagapiony
Na gołębie czy na wrony,
Ani widział nic dobrego,
Że pies biegł naprzeciw niego.
Nikt nie krzyknął: „strzeż się mały! —
On też lazł jak ociemniały,
Aż pies wplątał się pod nogi,
I buch! oba w środku drogi.
Innym razem nasz ciemięga,
Znów oczami do chmur sięga,
Liczy gwiazdy, czy też ptaki
Co w powietrzne lecą szlaki.

Łatwo postrzedz z niedaleka,
Że na ziemi płynie rzeka,
Ale Jędruś nie przed siebie,
Tylko patrzy het po niebie;
Ot! już z gapiowatą miną
Jedną nóżką nad głębiną,
Dał krok, i bęc!... Boże miły,
Już go nurty całkiem skryły.
Młode rybki przestraszone,
Uciekają w różną stronę,
Każda się swej mamy pyta:
— „Co ma znaczyć ta wizyta?“
Bo kogóż nie dziwi w świecie
Takie nieuważne dziecie?
Jędruś gapia ciał po niebie,
A teraz się w wodzie grzebie,
Szczęściem chłopi go dostrzegli,
Na ratunek wnet przybiegli,
Uchwycili i po chwili
Gapia z wody wydobyli.
Teraz patrzcie, drodzy moi!
Kto nad rzeką smutnie stoi,
Czy to Jędruś, czy kto drugi?
Po nim woda płynie w strugi.
Na kaftanik nowiuteczki,
Na buciki, na majteczki
Aj! zmokł Jędruś niesłychanie,
Smutne, smutne miał śniadanie!
A cóż robią rybki młode?
Wypłynęły po nad wodę,
I śmieją się bez litości
Z przemokłego jegomości.
Bo też Jędruś powiem szczerze,
Tak wygląda, że śmiech bierze,
Trzęsie się — a książki z teką
Płyną sobie het! daleko!



IX. STRASZNY PRZYPADEK Z PARASOLEM.

Gdy w czasie słoty
Wicher i grzmoty,
Słońce nie świeci,
Deszcz jakby z rynny,
To w domu dzieci
Siedzieć powinny.
Lecz Grześ inaczej
Tę rzecz tłumaczy,
Mamy nie pyta,
Parasol chwyta
I w deszcz po dworze
Zmyka jak może.
A wiatr powiewa,
Aż zgina drzewa,
W parasol dyma,
Grześ mocno trzyma;
Więc go do góry
Niesie pod chmury.
Grześ z parasolem
Leci nad polem;
Już o obłoki
Zbił sobie boki,
Czapka rogata
Nad nim ulata,
Już ich wysoko
Nie dojrzy oko;
Grześ w górze znika,
Niema psotnika.
Nazajutrz rano
Wszędzie szukano;
Trudno rzec śmiało,
Co się z nim stało,
Bo kara Boża,
Tam gdzie swawola,
Niema Grzegorza
Ni parasola! —






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Hoffmann i tłumacza: Wacław Szymanowski.